Reklama

Radosław Michalski. Trochę o “dziś”, trochę o “kiedyś”. Kawał czytania

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

11 września 2014, 10:39 • 18 min czytania 0 komentarzy

Spotkaliśmy się z Radosławem Michalskim. Miał być w miarę normalny wywiad, no ale nie wyszedł. Bo skończyło się tak, że posiedzieliśmy kilka godzin, pogawędziliśmy na milion tematów, rozmowa się ciągle „rozjeżdżała” gdzieś na boki. Zamieścimy więc jej fragmenty, te przeznaczone dla szerszej publiczności… Trochę o dzisiejszych czasach i troszkę wspominek.

Radosław Michalski. Trochę o “dziś”, trochę o “kiedyś”. Kawał czytania

***

– Czytałem u was o Batistucie. Masakra, co? Straszne. Wiecie, ten tekst, że błagał lekarzy, żeby obcięli mu nogi. Niesamowicie musiało go boleć. Aż mi się przypomniało, jak mu kiedyś „sankami” wjechałem. Wstać nie mógł. No i potem wracam do Łodzi, a w Widzewie pracowała taka kibicka zakochana w Batistucie. I ona do mnie z pretensjami, że zniszczyłem jej marzenia: – Miał Batistuta przyjechać do Łodzi, miała go spotkać, a teraz nie przyjedzie z powodu kontuzji! To przez ciebie! Nigdy ci nie wybaczę!

Hahaha!

* * *

Reklama

– Na Ligę Mistrzów czekamy 19 lat, a ty zagrałeś w niej dwa razy i to z polskimi klubami. Da się to jakoś logicznie wytłumaczyć?

– Szczerze? Nie wiem. To dla mnie niewyobrażalne przy pieniądzach, jakie poszły w naszą piłkę i postępie organizacyjnym. Spójrzmy: stadiony, porządne wypłaty, transfery niezłych zawodników z zagranicy, a jak przychodzą ważne mecze, i tak nas nie ma. To samo dotyczy polskiej kadry. Niby mamy tylu porządnych piłkarzy i co? I nic. Fakty są też takie, że poza Legią z czasów Romanowskiego i Widzewem Pawelca nikt nie zaryzykował. Oni, jako jedyni, nie sprzedali nikogo, dokupując przy okazji najlepszych zawodników z Polski. To dla mnie jedyne wytłumaczenie, bo dziś nie robi się takich transferów. W moich czasach Legia czy Widzew mogły sięgnąć po kogokolwiek z Lubina czy Zabrza, a teraz? Weź Milika, jak on kosztuje trzy miliony euro. Dalibyście tyle? Ja raczej nie. To bardzo dobry zawodnik z dużą karierą przed sobą, ale kto przeznaczy na niego taką część budżetu? Błędne koło…

– Którą Ligę Mistrzów wspominasz z większym sentymentem?

– Z Legią zrobiliśmy ćwierćfinał, a Panathinaikos był naprawdę do przejścia. Wszystko zaplanowaliśmy tak, by ostatni tydzień przed meczem aklimatyzować się w Warszawie, ale zrobiła się taka zima, że żołnierze rozwalali lód łopatami i sypali sól, a my trenowaliśmy na sali gimnastycznej do piłki ręcznej. Abstrakcja. Wiecie, co mnie zastanawia? Jak bardzo odjechała nam Europa, a o ile cofnęliśmy się sami. Gdy grałem w Widzewie, przegrywaliśmy na wyjeździe z Borussią 1:2 i naprawdę mogliśmy zremisować. U siebie prowadziliśmy 2:1, a w końcówce strzelili na 2:2. Wyobrażam sobie, co działoby się dzisiaj w meczu jakiejkolwiek polskiej drużyny z Borussią, późniejszym triumfatorem Ligi Mistrzów. Bylibyśmy w stanie nawiązać jakiś kontakt? Widzew potrafił ją nawet przycisnąć i nastraszyć, a teraz? Teraz mistrz by się nawet nie zbliżył. Przepaść powiększyła się pięciokrotnie.

– Kiedy ty przechodziłeś do Legii ze Stoczniowca Gdańsk, długo musiałeś walczyć o swoją pozycję. Dziś takiemu twojemu odpowiednikowi albo innemu produktowi akademii po trzech meczach wmawia się, że wyjedzie za granicę. Zniknęła szkoła życia. Kiedyś młody musiał być lepszy od starego, a teraz odwrotnie.

– Żeby dostać się do ekstraklasy, trzeba było coś pokazać. Nie było tak, że wchodziłeś i grałeś. Sam zanim zacząłem występować w Legii, spędziłem pół roku w drugiej drużynie. Janusz Wójcik wchodzi do szatni, a tam 30 osób. – Co was tak wielu? Nie no, z dziesięciu trzeba odsunąć – i zwraca się do mnie. – Gdzie ty grałeś?

Reklama

– W Stoczniowcu Gdańsk.

– Gdzie to jest?

– W Gdańsku.

– Która liga?

– Trzecia.

– To idź do drugiej drużyny.

Tak sobie tam grałem i obserwował mnie jedynie Paweł Janas. Powoli się przebijałem, ale nie było tak łatwo, jak dziś. Teraz jesteś młody, to uchylają ci drzwi, bo każdy patrzy na biznes. Masz 30 lat? E tam, na tobie nie zarobimy. 

– Wtedy decydowała hierarchia sportowa, bo nie było też tak łatwo sprzedać piłkarza za granicę.

W samej Legii było z dwóch-trzech, maksymalnie czterech obcokrajowców i żaden – aż do czasów Kennetha Zeigbo – w zasadzie się nie liczył. Drużyna jednak potrafiła się scalić. Nie było internetu, komputerów, panował większy luz, bo nikt nikomu nie robił zdjęć i jak się poszło na piwo, to było słowo przeciwko słowu. Ty powiesz, że piłem, ja powiem, że nie i jak coś komuś udowodnić? Wyniki nas broniły, ale każdy też przymykał oko na te imprezy. Dzisiaj chłopcy – naprawdę tak twierdzę – są zaszczuci. Muszą się chować. Nawet jeśli grają za tydzień, to nie mogą się spokojnie integrować. Do tego dochodzą dziesiątki obcokrajowców i zespół nigdy do końca nie będzie zespołem. Obcokrajowiec po miesiącu może dostać opaskę. Ale akurat Vrdoljak  – choć miliona euro bym nie dał – jest w porządku.

– Pod jakim względem w porządku?

– Nie jest zły.

– Zły nie jest, ale ty – zawodnik z tej samej pozycji – potrafiłeś dołożyć osiem bramek z gry, a on żadnej.

– Nie lubię takich porównań. W moich czasach trener musiał się liczyć z grupą i nie mógł wystawić młodego, tylko dlatego, że jest młody, bo zjedzony zostałby sam młody, a i trener miałby problemy. Wtedy była sprawiedliwość, dziś dochodzą wpływy menedżerskie i każdy buduje zespół tak, by zarobić. 32-latek może być lepszy od 22-latka, ale gra młody, bo może za dwa lata odpali. Często jednak nie odpala.

– I robi się w ten sposób krzywdę młodemu, wmawiając mu, że się nadaje.

– Widzę to na przykładzie Lechii. Bobo Kaczmarek wprowadził dziesięciu zawodników z drugiej drużyny. Naprawdę fajni chłopcy, wydawało się, że coś potrafią, a potem dochodziły mnie głosy, że… „Nie no, w trzeciej lidze nie będę grał”. „Młoda Ekstraklasa? Dajcie spokój”. Takie fochy. Palemka szybko odbiła. A potem – korzystając z pierwszej okazji – idą do nowych klubów, tam nikt na nich nie stawia i kariera się zawala. Nie chodzi mi już o samą Lechię – to ogólny problem. Chłopaki myślą, że po dwóch meczach będą wielkimi piłkarzami. Bzdura. Trwa ta powszechna promocja młodych, a tylko robimy krzywdę sobie i im. Fajnie, jeśli ktoś w ciebie wierzy, ale jeśli ktoś przy tym zaufaniu przestaje pracować, to już kiepsko. 20-latek to zawsze niewiadoma. Nigdy nie przewidzisz, co się z nim stanie. 

– A problemem nie jest to, że trenerów rozlicza się ze stawiania na młodzież niemal w równej mierze jak z wyników? Sami szkoleniowcy się tak bronią – wprowadziłem tego, tego i tego. Pierwszy przykład z brzegu – Mariusz Rumak, z którym rozmawialiśmy w tym tygodniu.

– Argument pt. „stawianie na młodzież” może działać w klubie, który regularnie zajmuje siódme-dziesiąte miejsce i ma budżet na poziomie 15 milionów złotych. Wtedy możesz się bronić tym, że kogoś wypromowałeś. Ale jeśli prowadzisz Lecha, Legię lub Lechię i nie robisz wyników, to wytłumaczenia nie masz żadnego. Najlepiej się nie odzywać. Na takiej samej zasadzie za moich czasów funkcjonowali trenerzy, którzy po porażkach zawsze mówili, że ktoś ich oszukał.

– Jakie widzisz główne różnice porównując obecne produkty akademii z twoimi czasami?

– Dziś ci chłopcy są lepiej wyszkoleni. Większość 15-16-latków po akademii rozumie taktykę, gra obiema nogami i ma większą świadomość. My jechaliśmy na fantazji. Kiedy w Stoczniowcu przechodziłem z juniorów do seniorów, żaden trener mi nie powiedział, że powinienem kopać lewą. Dopiero w wieku 18-20 lat musiałem nadrabiać te braki. Wcześniej po prostu zawaliłem. Dziś takich problemów nie ma, ale czasem bawi mnie to przeteoretyzowanie. Trener rozstawia 60 pachołków przez piętnaście minut, potem rozgrzewka i kończy się tak, że dzieciaki trenują 40 minut raz dziennie. Moim zdaniem, żeby coś osiągnąć, zajęcia juniorów powinny trwać 2,5 godziny dziennie. Tak trenują w krajach byłej Jugosławii – dwa razy dziennie po 1,5 godziny, a – pamiętajmy – nasi chłopcy nie wychodzą już na podwórko, jak kiedyś. Przy tym trenerzy prowadzą pięć klubów i już z tramwaju dzwonią do asystentów „weź porozstawiaj te pachołki, bo zaraz będę” i nawet niektórych chłopaków nie znają. Mogłem narzekać, że trener w Stoczniowcu nie nauczył mnie, jak grać lewą, ale on nie skupiał się tylko na odbębnieniu treningu. Kończył pracę w stoczni, przyjeżdżał na trening, znał naszych rodziców i poświęcał nam sporo czasu wolnego. To zanikło.

– Istnieje taka teoria, że – by robić coś naprawdę dobrze – trzeba na trening poświęcić 10 tysięcy godzin.

– Z drugiej strony, możesz codziennie uderzyć sto razy z prostego podbicia, ale organizmu nie oszukasz. Jeśli po każdym treningu oddasz tyle strzałów spoza pola karnego, to za dwa tygodnie w meczu urwiesz sobie czwórkę.

– Zwolennikami takiej teorii są Beckham czy Pirlo.

– Też się z nią zgadzam, ale akurat przy elementach siłowych, jak strzał, naprawdę trzeba znać umiar.

– Leszek Pisz opowiadał, że jak już trenował wolne, to potem ledwo schodził z boiska. Obecni piłkarze – jak Adrian Błąd – mówią publicznie, że czasem oddają dziesięć strzałów.

– Dziesięć strzałów to jest nic. Dziś ci chłopcy – wchodząc w wiek seniora – nie powinni mieć problemów z przerzutem, dośrodkowaniem czy uderzeniem, ale nie zawsze wygląda to tak, jak powinno.

– Który młody potrafi strzelać wolne?

Złapaliście mnie, dobre pytanie… Może Możdżeń? Ale on też nie taki młody… Nie wiem, nie wskażę specjalisty. Piszowi też nie zawsze wchodziło po treningach, ale jak już zaczęło iść, to szło jakoś tak naturalnie, przy tej jego małej stopie.

– Ile ty goli strzeliłeś w karierze?

– W ekstraklasie 30. Za granicą też parę wpadło, ale tam przesuwano mnie do tyłu. Najwięcej strzeliłem chyba w Widzewie – 9 – ale wtedy grałem na dziesiątce, bo brakowało rozgrywającego.

– I nie dziwi cię, jak mało strzelają dziś defensywni pomocnicy?

– Sporo zależy od ustawienia. W Maccabi mieliśmy mega dobry skład, szczególnie w ataku z Benayounem na czele i Avram Grant tak to poustawiał, że defensywa nie miała, jak się wykazać. W naszej lidze fenomenem był natomiast Darek Gęsior. Miał nosa jak napastnik.

– Graliście chyba w podobnym stylu.

– Nie do końca. Darek był bardziej rozbiegany, wszędzie go było pełno, a ja za Pawła Janasa byłem pierwszym do asekuracji. Miałem jednak taką łatwość przewidywania wydarzeń boiskowych i… nie mogę teraz zrozumieć Realu, że oddał Xabiego Alonso. Fenomen defensywnego pomocnika. Najlepszy, jakiego widziałem. Podanie, strzał i nieprawdopodobne czytanie gry. Tego nie da się nauczyć. Albo to masz, albo nie. Napastnik może wytrenować zwód, skrzydłowy dośrodkowanie, ale ten Alonso – widziałem go kilka razy na żywo – jest niesamowity. Wszystko wie szybciej. Zawodnik kompletny.

– Uciekłeś od odpowiedzi – nie dziwi cię, że defensywni pomocnicy strzelają dziś tak rzadko?

– To musi wynikać z taktyki i tych nowych, dziwnych ustawień.

– Ty miałeś więcej luzu?

– Może to kwestia predyspozycji? Sam nie wiem. Miałem łatwość gry 1 na 1, rozpędzałem się, a kiedy grałem z Podbrożnym i Kowalczykiem, dawali mi dużo asyst. Wyciągali obrońcę i odgrywali fajne piłki. Byłem defensywnym pomocnikiem, ale nie miałem problemu z grą w ataku. Dziś defensywni są stricte defensywni.

– Nas czasem irytują piłkarze w stylu Furmana czy kiedyś nawet Cantoro, którzy grają pełny mecz przodem do bramki, widzą całe boisko, a sterczą na środku bez próby ryzyka.

– Mnie też brakuje tych prostopadłych piłek. Dziesiątka lub któryś ze środkowych pomocników powinien raz na jakiś czas dostawać od defensywnego takie podania, które mijają formację. Gra do boku, przerzuty i kółeczka to archaiczny futbol. Sam unikałem takiej gry, jak mogłem, a dziś kiedykolwiek włączę mecz – kółeczko i przerzut. Najlepszy defensywny pomocnik musi umieć zaryzykować, minąć jednego przeciwnika dryblingiem i nie bać się jego ataku. Takim zagraniem psujesz całą budowę rywala. Miniesz jednego, ktoś musi do ciebie ruszyć, więc automatycznie robi się miejsce dla dziesiątki lub napastnika. Teraz teoretycznie najlepszy jest Krychowiak…

– …o którym „Kowal” powiedział, że – o ile chwalą go za pierwsze mecze – o tyle zdarzy się w końcu spotkanie, kiedy Sevilla zacznie przegrywać z jakąś Celtą i publika zacznie domagać się napędzania ataków. Ludzi zaczną denerwować te przerzuty i gra do boku.

– Rozumiem, że nie w każdym miejscu można ryzykować, ale zbyt wielu piłkarzy idzie na łatwiznę. Myślmy najpierw o graniu do przodu! Jeżeli widzisz, że nikt ci nie wychodzi – w porządku, rób kółka i graj w poprzek. Ale zawodnik, który dostaje piłkę i nie wie, co z nią robić, nie nadaje się ani na reprezentację, ani na puchary. Może być co najwyżej solidnym ligowcem. Wielu jest takich świetnie wyszkolonych, którzy potrafią się zastawić, przytrzymać, ale kreatywności brakuje.

– Łukasz Surma.

– On akurat jest niezły nawet w takim wieku.

– Kiedy słyszysz, że w twoich czasach nie graliście w poważną piłkę, nie biegaliście, każdy miał kilometr miejsca i mógł pomachać żonie na trybunie – co odpowiadasz?

– Jeśli słyszę, że ktoś chwali Ruch za ostatni mecz z Lechią, to odpowiadam, że sam zagrałbym tam świetnie. Kiedy zostawiasz tyle miejsca – można grać. Przyjmujesz piłkę i jeszcze masz czas zadzwonić po pizzę. A jeżeli ktoś narzeka na moje lata, niech obejrzy Legia – Widzew 2:3. Sam zobaczyłem powtórkę i byłem zachwycony tempem. Jasne, w moich czasach nie było takiego pressingu, jak dziś, ale na czym Smuda zbudował karierę? Właśnie jako pierwszy wprowadził pressing, który – jak widać – wciąż działa. Nie rysuje nic na tablicach, tylko wprowadza. Podobał mi się też Ricardo Moniz. Już po dwóch tygodniach jego zespół zaczynał to łapać i nie dawał pograć przeciwnikowi. Czasem jednak kiedy widzę, że jakaś drużyna przegrywa i nie jest w stanie zamknąć rywala na trzydziestym metrze, tylko sobie rozgrywa, to… Dla mnie to po prostu nie wyobrażalne. O co chodzi? Nie chce nam się? Nie umiemy? Każdy biega w swoją stronę. W moich czasach to nie do pomyślenia. 

– Teoretycznie namówienie drużyny do pressingu powinno być proste.

– Bo to jest proste!

–  To dlaczego chwalimy Ojrzyńskiego i Smudę jako wyjątki?

Nie wiem. Na tym polega piłka. O, przypomina mi się fajna anegdota a propos bramek defensywnych pomocników… Janas tłumaczył stałe fragmenty – ty tutaj, ty tam. Biegam więc tam gdzie on każe i dupa, nic z tego nie ma. Ja na długi, piłka na krótki. Ja na krótki, piłka na długi. Ciągle źle! Myślę sobie: co jest do licha? Jeden mecz, drugi, trzeci, a ja w ogóle nie mogę dojść do piłki. W końcu włączyłem sobie nasze mecze w telewizji i patrzę, że cokolwiek się dzieje, Leszek Pisz dorzuca tam, gdzie nabiega Mandziejewicz. No to mówię: olewam taktykę, będę biegał za „Mandziejem”! Bo „Piszczyk” dorzut miał świetny, ale wiadomo – na centymetry nikt nie wrzuci. Czasami więc piłka była troszeczkę za wysoka dla Mandziejewicza, a wtedy zza jego pleców pojawiałem się ja, wyższy! Strzeliłem tak chyba z pięć goli (śmiech).

***

– Jak porównałbyś najlepszą Legię, w której grałeś do najlepszego Widzewa?

– Nie lubię takich porównań, bo to zupełnie inne drużyny. Ciężko mi było przejść z Legii do Widzewa, bo o ile w Warszawie bazowaliśmy na umiejętnościach, o tyle u Franka pojawiały się początki pressingu. Ruszasz ty, ruszają pozostali. Wszystko jak na sznurkach. Potrzebowałem z trzech miesięcy, żeby skumać bazę i się nie zdrzemnąć. Kiedy nie szło, prezes zabierał drużynę na grilla. Wszyscy się razem trzymali. Dwie godziny przed treningiem trzy czwarte zespołu siedziało na kawie u pani Basi. Legia miała większy potencjał piłkarski, ale była jak korporacja w dobrym tego słowa znaczeniu. Każdy jednak miał swoich kumpli, a do drużyny nie trafiał nikt przypadkowy. Albo był najlepszy w swojej drużynie, albo – jak ja – uchodził za młody talent. W Widzewie natomiast brakowało nam ludzi. Na Steauę pojechaliśmy z jednym rezerwowym, Miąszkiewiczem. Na ławce siedział Tomek Łapiński z nogą w gipsie. Pamiętam, jak Franek mówił: „kurwa, już olać ten wynik, ale co jeśli dwóch dozna kontuzji?”. Tego zabrakło nam, żeby wyjść z grupy.

– Wtedy drużyny budowano w miarę logicznie. Wszyscy mieli defensywnego pomocnika od czyszczenia i dziesiątkę, która potrafiła walnąć z dystansu. Nawet ci słabsi – Zejer, Ożóg, Kaczówka… Sporo jest takich zapomnianych piłkarzy.

– Ostatnio stwierdziliśmy ze Zbyszkiem Bońkiem, że przestały nam się rodzić w narodzie pewne pozycje. Kiedyś było strasznie ciężko dostać się do kadry na stopera.

– Jacek Zieliński zadebiutował chyba w wieku 28 lat. Dzisiaj trudno się do reprezentacji nie dostać.

– Trener Nawałka – muszę przyznać – idzie trochę za szeroko. Zgadzam się z Tomkiem Hajtą, że jeżeli stawiasz na pana X, to nie powinno cię interesować, czy zagrał słabo raz czy dwa razy. Albo w kogoś wierzysz, albo nie. Oczywiście, zmiany są konieczne, ale nie może być tak, że powołasz kogoś na jeden mecz, a potem od razu przestajesz. Pokazujesz, że nie wierzysz w to, co mówisz i że totalnie się pomyliłeś. Podoba mi się to, co robił trener Engel – na każdą pozycję miał dwóch piłkarzy plus kilku rezerwowych. Sam – gdybym był selekcjonerem – szedłbym w tę stronę. Brakuje nam dziesiątki, lewego obrońcy i drugiego klasowego napastnika. Nie zgadzam się natomiast, że musimy koniecznie grać dwoma napastnikami. Skoro mamy super skrzydłowych, to wolałbym szukać porządnej dziesiątki.

Nie znajdziesz ani jednego, ani drugiego. Twoje powołanie, swoją drogą, też było jakieś dziwne. Opowiadałeś po latach, że masz sympatię do dziennikarzy… O co tam chodziło?

– To nie tak (śmiech). Gdy mieszkałem na Ursynowie, moim sąsiadem był Paweł Zarzeczny. Wtedy nie było tylu gazet, co teraz i takie nazwiska na nas, młodych piłkarzach, robiły wrażenie. Zarzecznemu i Atlasowi spodobała się moja gra, dlatego śmieję się, że mnie wypromowali, bo już po 20 meczach w lidze trafiłem do kadry. Troszkę mnie ciągnęli za uszy. Fakt, że graliśmy wtedy o nic. Pamiętam nawet, że Jacek Ziober obraził się, że nie wyszedł w jedenastce i jak miał już wejść na boisko, to szykował się z 15 minut. W międzyczasie straciliśmy gola (śmiech).

– Trafiłeś na przełom dwóch skrajnie innych pokoleń.

– Dla mnie ekipa Dziekanowskiego, Tarasiewicza czy Komornickiego jest niespełniona. Fantastyczni piłkarze, a nic nie zdziałali. Podobnie jak – już z moich czasów – Wojtek Kowalczyk. Z nim naprawdę miałem łatwość grania. Ciężko mu było źle podać. Do nogi – przyjął. Na dobieg – zawsze zdążył. Gdziekolwiek kopnąłeś, mogła ci piłka zejść, w najlepszych czasach zawsze dobiegał. Później dopiero trzeba było grać dokładniej, ale i mnie noga się wyrobiła (śmiech). Świetne warunki mieli też Mirek Szymkowiak lub Tomek Łapiński. Lubiłem również grać z Wichniarkiem, który może nie miał super umiejętności, ale łatwo się z nim grało, bo ciągle szukał piłki.

– A jak wspominasz Citkomanię? Śmieszyło was to, jak kraj oszalał na punkcie waszego kolegi z drużyny?

– To wszystko poszło w nienormalną stronę. Zrobiono z niego świętego. Marek zawsze chodził do kościoła, ale nigdy specjalnie nie chwalił przy nas Boga ani nie miał pretensji, że pijemy piwo, ani nie umoralniał. To wszystko działo się jakoś poza nim.

– Pierwszy celebryta w Polsce.

– Tak się to nakręciło, że nawet z Watykanu przyjechali robić film o piłkarzu, który zaczął robić karierę dzięki temu, że się nawrócił. Może i był tu jakiś procent prawdy, ale Marek nie wyglądał na takiego, który potrzebowałby nawracania. Ani pijak, ani hazardzista. Po prostu dobrze grał, a ktoś sprzedał historię, która nakręciła się do nieprawdopodobnych rozmiarów i której nie dało się zatrzymać. Momentami wręcz było nam go szkoda. Teraz to normalne, że piłkarze-celebryci rozdają autografy, ale wtedy byliśmy Citce wdzięczni, bo jak gdzieś wychodziliśmy, to wszyscy biegli do niego. Ściągał na siebie cale zainteresowanie, a my mieliśmy luz. Ja to zresztą jestem taki człowiek z cienia. Gdy przechodziłem z Legii do Widzewa, wszyscy mieli pretensje do Szczęsnego, a ja zmieniłem klub bezstresowo, po cichutku (śmiech).

– Miałeś jakiś moment zawahania przed tym transferem? Zastanawiałeś się, czy nie wypada?

– Nie chciałem przechodzić do Widzewa, ale Pawelec z Romanowskim już się dogadali, więc miałem ciśnienie z obu stron. Jeden chciał zarobić milion marek, a drugiego cisnął Franek. W końcu Pawelec – nie ukrywajmy – przekonał mnie finansowo, ale było mi o tyle łatwiej, że z Legii, która była wtedy potęgą, odeszło ośmiu-dziewięciu ważnych zawodników. I później ta rezerwowa drużyna, te niedobitki, niemal zdobyła mistrzostwo Polski po meczu, którego nie da się powtórzyć! Wyobraźmy sobie, co by się stało dziś, gdyby z Legii odeszło dziewięciu.

– Coś by ugrali, patrząc na tę ligę.

– Ale o mistrzostwo mogliby nie powalczyć. Zależy, kogo by dobrali. Inna sprawa, że jest coś w naszych drużynach, że im mają gorzej, tym lepiej im idzie. Weźmy taki Górnik Zabrze… „Przegramy, to klub padnie i nie zapłacą zaległości, więc się mobilizujemy”. A kiedy jest już ładnie i pięknie, to – patrz: Zagłębie lub Wisła Płock – zaczyna się spuszczanie z tonu.

– Paradoks polega też na tym, że najlepsza Legia z sezonu 95/96 nie zdobyła mistrzostwa Polski. Kadra była szeroka, doszedł Wieszczycki w fenomenalnej formie i w zasadzie na każdej pozycji byli świetni zawodnicy.

– Nikt by nie przypuszczał, że nie zdobędziemy tytułu. To był dziwny sezon i nasza wina, że nie wygraliśmy tej ligi. Ale i konkurent nam wyrósł: Widzew nie przegrał żadnego meczu. My sami doświadczyliśmy ogromnych pieniędzy z Ligi Mistrzów i zależało nam, by coś osiągnąć. Jeśli natomiast porównamy składy – w Widzewie znaleźlibyście kilku dobrych piłkarzy i dużą część ligowych średniaków. U nas praktycznie każdy był reprezentantem. Gdybym złożył jedenastkę, to dziewięciu byłoby z Legii, a z Widzewa – Łapiński i może Rysiu Czerwiec. To też oddaje fenomen Franka Smudy.

– Miał farta, którego odebrało mu Euro?

– Przy całej sympatii do niego, podczas Euro to nie był Franek Smuda. Pierwszy raz widziałem go tak spokojnego, a zarazem zagubionego. Po prostu stał. Jestem zdania, że stanowisko selekcjonera wyniszcza człowieka. Ludzie ni stąd, ni zowąd się zmieniają. Zachowują się inaczej. Robią głupoty. Inna sprawa, że całe środowisko idzie w jakimś dziwnym kierunku. Jak kadra ostatnio przyjeżdżała do Hiltona, to usłyszałem pytanie, jakie tytuły gazet zamówić dla piłkarzy. Gazetki będzie się im kupować i jeszcze pytanie: jakie? No to już jest przesada jednak, rozpieszczanie. Jednak idziemy w stronę paranoi. 

– Za waszych czasów jak było?

Janusz Wójcik jako pierwszy wprowadził standardy w europejskich. Najlepsze hotele, premie, sprzęt. Dbał o zawodników. Potrafił zganić, mieć pretensje, dawał ci, co chciałeś, ale też bez przesady. Zresztą, panowie, to naprawdę były inne czasy… Pamiętam, jak na testy do Legii przyjechał Janusz Góra. A to akurat było zgrupowanie z Zakopanem, to po odebraniu mistrzostwa. Pierwsze dwa-trzy dni bez treningów, więc chodziliśmy czytać gazety, czyli – wiadomo – pełna lambada (śmiech).  Albo raczej – stypa! Potem już mieliśmy zacząć trenować, no bo mówimy sobie: szkoda mistrzostwa, ale bierzemy się do pracy. No i wtedy przyszła wiadomość, że wylatujemy też z pucharów, więc kolejne wolne. Po trzecim czy czwartym dniu Góra w końcu poszedł do Wójcika i mówi: „Nie odbyłem żadnego treningu, ale chyba wyjadę, bo do tej drużyny się raczej nie nadaję”.

(śmiech).

O, albo Jarek Jedynak… Pamiętacie takiego? Obóz w Zakopanem. Mega zimno. Wbiegliśmy na na Kasprowy, a Jarek brał wtedy coś na odchudzanie i się odwadniał.  Jakieś takie środki specjalne zażywał. Temperatura -16, ten totalnie spocony i pod ortalionem zaczyna cały zamarzać. Mamy spędzić 15 minut na herbacie, potem ruszyć w dół, ale facet prawie mdleje. Pytam: „Jaro, co jest?”. Nie odpowiada. Mówię lekarzowi: „doktor, weź sprawdź, co się dzieje, bo gość nam odjeżdża!”. Zdejmują mu ten ortalion, a pod nim całkowita skorupa z lodu! Owinęli go kocami, podali herbatę i zjechał tą kolejką, ale odwodnił się tak, jak chciał. Dlatego mówię – nie porównujmy dwóch epok (śmiech).

Rozmawiali KRZYSZTOF STANOWSKI i TOMASZ ĆWIĄKAŁA



Fot. FotoPyK

 

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...