Nie ma w Polsce, przynajmniej na szczeblu centralnym, drużyny bardziej rozkosznej niż Arka Gdynia. Oglądamy w tym sezonie ich każdy mecz, kiedy tylko Orange Sport daje tę możliwość. I z ręką na sercu: nie żałowaliśmy ani razu. Ale czemu rozkoszna? – zapytacie. Dlatego, że są tacy słodko wręcz naiwni. Podjarani jak blondynka na solarium. Z reguły tracą punkty, natomiast gdyby przyznawać noty za widowiska, bylibyśmy niczym Zbyszek Wodecki. Zawsze z dyszką w ręku.
Warto, naprawdę warto oglądać mecze gdynian. W siedmiu dotychczasowych starciach z ich udziałem padły aż 23 gole oraz kilka głośnych kurew. Przed wami trzy powody, dla których wkręcicie się w oglądanie akurat tego pierwszoligowca.
1.Różnorodność scenariuszy
Arka jest jak serial, ale ciekawszy niż te od Łepkowskiej. W tym sezonie główni bohaterowie – nieraz w iście komediowym stylu – wcielili się w rolę mitologicznego Syzyfa. Starają się, próbują atakować, wychodzą na prowadzenie, a gdy wydaje się, że w końcu wygrają, że właśnie teraz im się należy, wnet wydarza się coś spektakularnego. Jedyne motywy powtarzalne to fajtłapa między słupkami (przy czym Miszczuk bije tutaj Skowrona na głowę), zadziwiająco nieporadny stoper Marcjanik, daaaalekie auty Warcholaka, a także Hiszpan od zadań specjalnych. Jeżeli w futbolu mielibyśmy zmiany hokejowe, ten Calderon najpewniej wchodziłby wyłącznie na stałe fragmenty…
A cała reszta pozostaje wielką niewiadomą. Gryziemy paznokcie, chcąc poznać zakończenie. Popularne „Kto zabił?” zamieniamy na „Kto to wszystko zaraz sknoci”?
Z Miedzią Legnica (4:4) każdy gol dla gdynian był efektem stałych fragmentów. Trzy rożne i jeden karny. Tyle że bywają również mecze, w których gracze znad morza nie potrafią przekopać pierwszego słupka. Dodajmy, że chodzi o praktycznie wszystkie pozostałe spotkania.
2. „Wykorzystywanie” atutów
Bardzo często arkowcy namiętnie sobie przeszkadzają. Skoro Ława lepszy jest z piłką niż bez niej i generalnie już z niego starszy pan, to mu zagrają na bieg albo tak, żeby się poprzepychał. Powszechnie wiadomo, że Wojowski ma jedną nogę, lewą, w związku z tym koledzy z uporem maniaka grają mu na prawą. Może wiedzą, że teraz w cenie piłkarze obunożni? Dalej – Sobieraj z Łukasiewiczem nie umieją, a kombinują. Glauber wygląda na pociesznego, aczkolwiek na Copacabanie nie załapałby się nawet gdyby zorganizowano tam turniej dla tysiąca dzikich drużyn. Znajdziemy, co ciekawe, w składzie pierwszoligowca kogoś, kto nie pcha się na afisz. W szkolnych przedstawieniach Lech raczej był drzewem, z kolei na boisku jest statystą. Widzicie chłopców w krótkich spodenkach i żółtych koszulkach jak fajnie biegają? O, popatrzcie, a tam w przodzie przypadkowy przechodzień.
3. Naiwność Dźwigały
Na pierwszy rzut oka można by stwierdzić, że trener odcisnął swoje piętno na zespole. Że jego wybrańcy grają do przodu, szukają podań na małej przestrzeni, stosują bardzo wysoki pressing. W dużym uproszczeniu: próbują tego, co określilibyśmy mianem taktycznego trendu na Zachodzie. Niestety, Dźwigała zupełnie niechcący stał się zakładnikiem tych ambitnych założeń. Przeciwnicy w zasadzie przedmeczowe odprawy z czystym sumieniem mogą ograniczać do jednego konkretu: cofamy się, defensywka i jazda z kontry. Po szybkim ataku bankowo coś stracą. Warto też „pomóc” pomylić się któremuś z odpowiedzialnych za defensywę, bo te indywidualne błędy w Arce przypominają reklamy na Polsacie. Zawsze są, długo nie każą na siebie czekać.
Żebyśmy dobrze się zrozumieli: podoba nam się podejście Dźwigały, to, że wymaga gry w piłkę, a nie kopania po autach. Problem jednak polega na tym, że szwankują wykonawcy, a i specyfika rozgrywek średnio sprzyja tiki-tace. Czy wkrótce szkoleniowiec zweryfikuje plany i bardziej nastawi się na wynik? Wolelibyśmy zdecydowanie, aby po prostu zaczął punktować z ofensywną drużyną, zresztą Dźwigała rzadko zmienia swoje przyzwyczajenia.
A nie, zaraz – przecież przestał wreszcie zobaczyliśmy go bez czapki z daszkiem…
Fot. FotoPyK