Reklama

” Żołnierz”. Historia z happy endem, ale inna niż wszystkie

redakcja

Autor:redakcja

05 września 2014, 20:38 • 7 min czytania 0 komentarzy

Połowa listopada, rok 2010. Minęła właśnie godzina gry. Napakowana cudzoziemcami Arka Gdynia przegrywa przy Łazienkowskiej z Legią 1:0, a na domiar złego z powodu kontuzji traci środkowego obrońcę. Dlatego trochę z konieczności, a po części w nagrodę, szansę debiutu otrzymuje 17-letni Krystian Żołnierewicz, stając się tym samym najmłodszym debiutantem w ekstraklasowej historii klubu z Trójmiasta. Co prawda w końcówce meczu legioniści strzelą jeszcze dwa gole, a reprezentant Polski do lat 18 ze dwa razy odbije się od silnego Bruno Mezengi, jednak nikt nie będzie miał do niego pretensji. Przypominacie sobie takie spotkanie, które sędziował arbiter z Japonii, a Norbert Witkowski wpuszczał wszystko, co się dało? Tak, to było właśnie tego wieczoru…

” Żołnierz”. Historia z happy endem, ale inna niż wszystkie


Fot. FotoPyK. Za chwilę Tomasz Kiełbowicz strzeli z rzutu wolnego na 3:0. Żołnierewicz w murze, trzeci od prawej

– Teraz już staram się do tamtych chwil nie wracać, to nie ma sensu – zaczyna swoją opowieść Żołnierewicz, dziś lat 21, zawodnik jednej z drużyn występujących w gdyńskiej lidze szóstek. – Jeżeli w ogóle o tym myślę, to głównie wtedy, gdy ktoś sam wspomni ten temat. Cóż, zaczęło się fajnie i dość szybko, nie byłem nawet pełnoletni, tylko że wtedy nie mogłem wiedzieć, że cała zabawa skończy się jeszcze szybciej… – wspomina początki w Ekstraklasie. – Reprezentowałem kraj w swojej kategorii wiekowej – od U-15 do U-18 – dobrze układało mi się w Arce, gdzie przeszedłem przez kolejne szczeble aż do pierwszego składu. Krok po kroku moje granie w piłkę miało coraz więcej sensu, stawało się bardziej kolorowe – dodaje po chwili, choć w jego głosie nie słychać już wielkiego żalu.

– Tak widocznie musiało być, miałem pecha, ale i szczęście, bo wciąż robię to, co lubię – powtarza. Zresztą to zdanie w naszej rozmowie padnie parę razy. Wołają na niego „Żołnierz” – wiadomo, od nazwiska – chociaż ludzie z jego otoczenia dodają: jest niezłomny, wyjątkowy. – O prawie każdym, komu z przyczyn losowych z piłką nie wyszło, tak mówią. W zasadzie o co drugim zmarnowanym – próbuję kontrować, chcąc wypośrodkować zebrane opinie. Nie czas przecież na uprawianie piłkarskiej martyrologii. – Ale jemu w piłce wyjdzie, trenerem będzie świetnym – upierają się. I znów, że niezłomny, choć zaznaczają też: zdroworozsądkowy.

No, to już coś. Zanim przejdziemy do „życia po życiu”, pora rozprawić się do końca z rozdziałem piłkarskim. Skończył się sezon 2010/11, gdynianie zlecieli z ligi. Krystian przeżywał spadek jako kibic, ponieważ w roli piłkarza wystąpił po debiucie na Legii tylko trzykrotnie. Dla plecionego naprędce zespołu liczył się każdy wynik, każdy uciułany punkcik, więc w Arce nikomu nie było w głowie wprowadzać chłopaka, który osiemnastkę świętował parę miesięcy później. Skoro trzeba było się bronić i kopać po autach, wystawiali Nolla z Rożiciem, młody w końcu „ma czas”.

Reklama

– Jakoś po sezonie graliśmy dwumecz w kadrze przeciw Szwedom. Po nim zadzwonił do mnie menedżer z Włoch, żeby powiedzieć o zainteresowaniu ze strony Lazio. Przyszło oficjalne zaproszenie do Rzymu na testy, był akurat okres roztrenowania, toteż zgodę na pięciodniowy wyjazd otrzymałem bez problemu – opowiada Żołnierewicz.. Zarzeka się, że na wiele nie liczył, że zwyczajnie kusiło go, by się sprawdzić na tle rówieśników z Primavery. Niczym nie ryzykował. – Na nic się nie nastawiałem, chociaż bez problemów odnalazłem się na miejscu. Było sporo gierek – to taki zwyczaj posezonowy – w związku z czym nadarzało się okazja do błyśnięcia.

Co zapamiętał z krótkiego pobytu w stolicy Włoch? – Wspominano mi parę razy, że ośrodek Lazio, w którym mieszałem to jeden z najpotężniejszych tego typu w skali kraju. Wrażenie potęgował fakt, że mieszkaliśmy w tych samych pokojach, co zawodnicy pierwszej drużyny w czasie przedmeczowych zgrupowań. Ale jeśli pytasz o takie jedno wspomnienie, odpowiem: ptak – Krystian zaczyna się śmiać. Ptak? – Ten orzeł, który przylatuje, gdy w meczach u siebie zawodnicy Lazio wychodzą z tunelu na prezentację – tłumaczy od razu. Ale czemu orzeł? – Bo jak wchodziło się do tego ośrodka, to tam przed wejściem wisiała taka belka. I na tej belce siedział sobie orzeł. Wyobraź sobie: wchodzę do środka – patrzy się. Wychodzę – patrzy się. Przechodzę obok – dalej to samo. Ja myślałem, że orzeł jest atrapą, a to był ptak, prawdziwy ptak…

Pośmialiśmy się obaj.

– Na testach wypadłem nieźle. Wróciłem do Gdyni, a Włosi zaczęli rozmowy z Arką na mój temat. Z perspektywy czasu jestem przekonany, że bym tam trafił, gdyby… – urywa na moment. Gdyby nie wydarzenie z feralnego treningu, parę dni po powrocie. – Pamiętam, jak to się stało. Ktoś podał mi piłkę, ja intuicyjnie odegrałem ją zewnętrzną częścią stopy, po czym poczułem wślizg. Kolega celował w piłkę, ja się przewróciłem. Poczułem trzask. Ból był, natomiast nie przypuszczałem, że sytuacja nagle jest taka poważna. Zerwane więzadło krzyżowe… Nigdy przedtem nie nabawiłem się poważnej kontuzji, nie miałem wtedy żadnego porównania. Wstałem, otrzepałem się i poszedłem do szatni, a następnie na badania, gdzie usłyszałem, że konieczna będzie operacja – Krystian relacjonuje przebieg zdarzeń niemal klatka po klatce. W piątek uraz, w poniedziałek zabieg u doktora Piątka w Poznaniu.

Teraz Żołnierewicz ma cztery lata więcej, z czego ostatnie trzy szczelnie wypełniły mu na przemian kolejne operacje i rehabilitacje. Najdłuższa przerwa między kolejnymi problemami z kolanem wynosiła trzy miesiące. Akurat zdążył trzy razy wystąpić w rezerwach gdynian, strzelił dwa gole. – Nie twierdzę kategorycznie, że zakończyłem grę w piłkę. Ciągle się łudzę, zawsze towarzyszy mi ten promyczek nadziei, że jednak się uda do końca wyleczyć. Chociaż raczej lepszym określeniem od „łudzę się” jest „marzę”, jednocześnie godząc się, że szanse są znikome – zamyśla się przez chwilę. – Ale w sumie rzadko roztrząsam tę sprawę. To, co było, te mecze w Ekstraklasie, przygoda w Lazio czy kilka lat w juniorskich reprezentacjach, rozwinęło mnie. Przeszłość traktuję jako doświadczenie, przydatne na nowej drodze, aczkolwiek aby do tego sposobu myślenia dojść, potrzebowałem czasu. Na początku nie było łatwo…

Reklama

Zawziął się. Latem 2011 roku dostał wsparcie z klubu. Po osiemnastych urodzinach podpisał dwuletni kontrakt. Ćwiczył po parę godzin dziennie, a sama przerwa w treningach trwała dziewięć miesięcy. – Dzień w dzień to samo. Cały rytm dnia całkowicie podporządkowany rehabilitacji. Dodatkowo szkoła, a może „dodatkowo” to złe słowo. Niby brakowało czasu, lecz dostałem indywidualny tok nauczania. Skończyłem liceum. Bardzo dobrze zdałem maturę. Zrobiłem kurs UEFA B. Kontynuuję naukę i planuję kolejne kursy – wylicza. Wie, że tych trzech lat nie zmarnował.

– Chodziłem do jednej klasy z Mateuszem Szwochem oraz Michałem Szromnikiem. Wspólnie trenowaliśmy, graliśmy w jednym roczniku. Jeden poszedł do Legii, drugi znalazł się w Szkocji, w Dundee, a wcześniej wybili się w Arce. Nie zazdroszczę im, przeciwnie – kibicuję bardzo mocno. Obaj mają talent i trochę więcej szczęścia. Moim celem jest sprawić, by za parę lat Arka bazowała na swoich wychowankach, na takich chłopakach, jak my – wyjaśnia, precyzując plany na przyszłość.

Żołnierewicz jest jednym z autorów nowego projektu „Arka na Twojej dzielnicy”, dotyczącego szkolenia najmłodszych. Na co dzień zajmuje się najmłodszymi dzieciakami w wieku od czterech do ośmiu lat, stara się zarazić je pasją do futbolu i entuzjazmem. – Fajna sprawa! – prawie wykrzykuje. – Pracujemy przy wsparciu fundacji Rafała Murawskiego „Nigdy nie zostaniesz sam”, a ja jestem jednym z trenerów-koordynatorów. Na razie trenujemy w różnych częściach Gdyni, lecz niedługo chcielibyśmy rozszerzyć nasz obszar działań o pobliskie miejscowości, zwłaszcza te sympatyzujące z Arką. Wejherowo, Rumię, Puck – cierpliwie tłumaczy.

Jak się ma rola jego projektu na tle całej piramidy szkoleniowej w Gdyni? Dostarczają zżyte z klubem i odpowiednio wyszkolone dzieciaki do szkółki Arki, istniejącej dzięki fundacji „Inicjatywa Arka”. Są ich partnerem, a nie rywalem. Współpracują też z Arką SSA – tą pierwszoligową, która pod swoją parasolką trzyma tylko pierwszy i drugi zespół, a także drużynę juniorów. Tam z kolei przechodzą najzdolniejsi z „Inicjatywy”. – Podpatruję najlepszych, patrzę, jakie metody funkcjonują na Zachodzie i co konkretnie się sprawdza. Postawiliśmy na model, w którym dzieciaki trafiają do naszych satelit, są blisko domu, gdzie mają stworzone odpowiednie warunki. Można powiedzieć, że stawiamy fundament pod „Inicjatywę” – podsumowuje, przypomnijmy, 21-latek.

Niezłomny? Na pewno konkretny. Typ gościa, który doskonale wie, czego chce i najlepszy dowód, że jeśli chce się coś fajnego w piłce zrobić, to można realizować się w różnych rolach.

PIOTR JÓŹWIAK

Fot. ArkaGdynia.pl

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
6
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...