Nie będziemy udawać: mecze towarzyskie nas nie kręcą. W ogóle przerwa reprezentacyjna to poza wieczorem gier o stawkę przeraźliwa nuda w futbolu. A przecież w teorii, nie da się zaserwować lepszego starcia niż to, które było w menu dzisiaj. Niemcy – Argentyna, rewanż za finał mistrzostw świata, jak się tym nie emocjonować?! Ano jednak można. Przetrzepane z ważnych graczy składy, piknikowa atmosfera, wynik, który każdemu lata. Oglądaliśmy sobie początek jednym okiem i trudno nam było sobie wyobrazić scenariusz, który mógłby sprawić, że przykleimy się do ekranu telewizora.
Ale stało się. Pojawiły się emocje, pojawiła się stawka. A wszystko za sprawą Czerwonego Diabła, Angela Di Marii.
Hat-trick asyst jest jeszcze trudniejszy do skompletowania, niż hat-trick bramek. Ale udało mu się i to przeciwko Niemcom, na ich terenie. Do tego dorzucił piękny lobik nad bramkarzem, można go pokazywać we wszystkich piłkarskich akademiach. Idealne wyczucie chwili, zabójczy finisz, choć tak subtelny. Naprawdę, Di Marii zanotował dzisiaj coś, co amerykanie określają mianem “perfect game”, brakowało mu chyba tylko scorpion kick Rene Higuity.
Niemcy? Gomez dostał miejsce w składzie mocno na kredyt i okazało się, że na razie chyba przyjdzie mu wziąć rozwód z kadrą. Może i wróci do formy, przecież po tak długiej kontuzji zrozumiałe, że nie jest w pełni sił. Ale dziś kaleczył jak nigdy. Zawsze słynął ze skuteczności, to była jego najmocniejsza strona. Dzisiaj jednak zawodził w prostych sytuacjach. Wciąż ma instynkt, potrafi się odnaleźć i wyjść na dobrą pozycję, ale finiszuje źle. Po prostu źle.
Gdy wynik, w dużej mierze za sprawą dwóch powyższych panów (Gomez zmarnował trzy setki), wynosił 0:4, pojawiła się wspomniana stawka. Przecież Albicelestes urządzali mistrzom świata Mineirazo, ośmieszali ich jak niedawno Niemcy Canarinhos. Sparing nie sparing, to nie przystoi. Zaczęła się gra na poważnie, szczególnie widać to było po gospodarzach. Dogonią, nie dogonią? A może goście wezmą jeszcze większy odwet za Maracanę? Tak, w drugiej połowie zrobił się mecz. Skończyło się na 2:4, można powiedzieć: sycącym. Miła niespodzianka.
Szczególnie dla fanów United.
***
Grali dziś też Anglicy z Norwegami i kolejny raz okazało się, że ich mecze to doskonały materiał komediowy. Proszę państwa, to był cyrk. Przedstawiamy urywki. Rooney:
Milner:
A było tego więcej, uwierzcie. Z dziennikarskiego obowiązku dodajmy tylko, że Anglicy wygrali. Po karnym. I kolejnym żenującym spektaklu, który oglądało mniej osób (30.000) niż wczorajszy trening Niemiec (40.000).