Batigol. Za dzieciaka jeden z moich ulubionych graczy. Maszyna do strzelania goli w Fiorentinie, jeden z symboli złotych czasów Serie A, gdy Włosi mieli patent na transferowe rekordy, a Calcio trzęsło europejską piłką. Tym bardziej poruszyło mnie, że to właśnie jego, legendę, idola mas, dotknęły problemy zdrowotne tak poważne, że aż zdecydował się na desperackie kroki. Trudno wyobrazić sobie ból, który zmusza człowieka do podejmowania takich decyzji.
Krótko po skończeniu kariery, praktycznie nie mogłem chodzić. Moczyłem łóżko, choć toaleta była raptem kilka kroków dalej. Czwarta w nocy, a ja nie spałem, czując, że gdybym teraz postawił nogę, ból by mnie zabił. Spotkałem się więc z doktorem Avanzim i poprosiłem go, by amputował mi nogi. Widziałem Oscara Pistoriusa i mówiłem sobie, że to odpowiedź na moje problemy. Lekarz nie chciał zrobić tego, o co go prosiłem. Mówił, że oszalałem. Zoperował mnie ponownie, wstawiono mi śruby, ale sytuacja się nie poprawiła. Problemem było to, że nie miałem chrząstek, a ścięgna były w strzępach, cała waga mojego ciała spoczywała na kości i umierałem z bólu.
Rehabilitacja była długa, trudna i męcząca. Ale wreszcie, powoli, zaczęło mi się poprawiać. Teraz jest już w porządku. Gram w golfa. Czasem nawet pokopię z kolegami, ale nie ruszam się za dużo, mało też operuję piłką przy nodze. I ściśle dobieram kompanów do gry: tylko takich po pięćdziesiątce.
Potem przypomniałem sobie naszych retrokozaków. Na ich prośbę zrezygnowaliśmy z konkurencji “strzał z połowy boiska”, bo byłoby to groźne dla ich zdrowia. Andrzej Iwan powiedział: prędzej do bramki doleciałaby moja noga niż piłka. Wiem, że to, z czym zmagał się Batistuta, jest u byłych piłkarzy – w różnym stopniu, nie zawsze tak dramatycznym, ale jednak – powszechne. I u najlepszych, zdobywających trofea Champions League, i u tych, którzy całe życie karmili się futbolem regionalnym.
Nie mówię tego, byśmy nagle uznali wszystkich piłkarzy za bohaterów, tylko dlatego, że wychodzą na boisko. Mówię o tym, bo o tym się nie mówi. Bo to element futbolu, który istnieje, a o którym chętnie się zapomina. I przez to często przesadzamy. O, piłkarze to lenie, trenują tylko ze dwie, trzy godziny dziennie, a potem koniec! Cóż, trenują tyle, bo gdyby zasuwali osiem godzin dziennie, to już przed trzydziestką nadawaliby się tylko do leczenia szpitalnego.
Uprawianie futbolu to nie jest tak lekki kawałek chleba, jak wielu chce uważać. Ryzykujesz zdrowiem, zmuszasz przez lata organizm do wytężonego wysiłku. Myślicie, że tytuły, pieniądze i sława były dla Batistuty pociechą, gdy o czwartej w nocy zwijał się z bólu, nie mogąc się podnieść z łóżka?
A przecież mówimy o graczu wielkim. Mogącym znaleźć takie czy inne rozwiązanie z tej sytuacji, nawet, jeśli byłoby ono desperackie. Większość piłkarzy to jednak tacy, którzy po zakończeniu kariery muszą budować swoje życie od nowa. Grasz w pierwszej lidze: masz pieniądze na życie, odłożysz ewentualnie na to, by zabrać rodzinę na wakacje, ewentualnie wyremontować dom. Ale nie będzie żadnej poduszki bezpieczeństwa, gdy skończyć grać. To jest rzeczywistość, z jaką mierzyć się muszą tysiące zawodników.
Na świeczniku, a w konsekwencji i w naszej świadomości, są ci najlepsi. Europejskie gwiazdy, względnie nasi ligowcy. Gdy się pomyśli natomiast o perspektywach tych, którzy nigdy się nie przebili, najdalej doszli do, dajmy na to, ekstraklasy Singapuru, drugiej ligi fińskiej, testów w Widzewie, to są oni – delikatnie mówiąc – w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Powiecie: mogli spróbować czegoś innego! Tak, mogli. Ale wielu z nich zainwestowało lata w futbol. Robili to całe życie, a znalezienie innej branży, bez doświadczenia, to nie kaszka z mleczkiem. Poza tym: Ilu jest niezadowolonych z tego, co robią, niezadowolonych ze swojej sytuacji życiowej, a którym brakuje odwagi i motywacji, by coś z tym zrobić? Nie jest łatwo rzucić wszystko w diabły.
A każdego piłkarza w pewnym momencie to czeka. Czasem pozostanie trochę pieniędzy, które umożliwią nowy start. A czasem jedyną spuścizną po karierze okaże się poharatane zdrowie, które będzie utrudniać stawianie kolejnych życiowych – a jakże – kroków.
Leszek Milewski