Wystartowali. Dobę po pewnej wygranej FC Barcelony z Elche do gry wkroczyli dwaj pozostali wielcy gracze w hiszpańskim futbolu. Pierwsi mając w gablocie Superpuchar Europy, drudzy – Superpuchar Hiszpanii. Real lekko upokorzony przez lokalnego rywala w piątkowym meczu o drugie z wymienionych przed momentem trofeów, Atletico bez swych największych gwiazd z poprzedniego sezonu, które zmieniły adres zameldowania na Londyn. Królewscy podejmowali na własnym boisku beniaminka z Cordoby, a Rojiblancos wybrali się na krótką wycieczkę na stadion Rayo Vallecano. Nie ma co owijać w bawełnę, nie była to wielka piłkarska uczta. Raczej standardowy dwudaniowy posiłek, po którym człowiek odczuwa jednak pewien niedosyt.
Najpewniej dlatego, że były to dania bardzo słabo doprawione. Zabrakło nam zarówno emocji, jak i piłkarskiej jakości. Tylko Real wypełnił swój obowiązek, zdobywając trzy punkty, ale na tym stwierdzeniu kończy się lista pozytywów.
Królewscy swoje spotkanie rozegrali w tempie absolutnie wakacyjnym, co jednak mimo wszystko wystarczyło, by pokonać siódmą drużynę poprzedniego sezonu Segunda Division. Wielu oczekiwało zmiażdżenia Kopciuszka z Andaluzji, ale rozmiary zwycięstwa nie są aż tak okazałe. Piłkarze Cordoby zaparkowali autobus we własnym polu karnym, a Cristiano Ronaldo i spółka nie do końca mieli pomysł, jak ten pojazd ominąć. Z przyjemnością patrzyło się na dokładne podania i wymuskane wrzutki (albo odwrotnie) Toniego Kroosa, ale – przyznajcie sami – to cholernie mało jak na drużynę wartą pół miliarda euro. James niczym nie przypominał kolumbijskiego kozaka z mundialu, Cristiano Ronaldo był kompletnie poza grą, a Sergio Ramos i Iker Casillas po prostu się ośmieszali.
Strzelanie rozpoczął w trzydziestej minucie Karim Benzema, który wykorzystał dośrodkowanie Kroosa. Dalsze męczenie buły zaowocowało trzema trafieniami, z których uznane zostało tylko jedno. Wypada podkreślić, że były to jak najbardziej słuszne decyzje arbitra. Zarówno Xisco, jak i Ronaldo byli w momencie oddawania swoich strzałów na spalonym. Portugalczyk poprawił się jednak kilka minut później i zaskoczył Carlosa uderzeniem z dystansu.
Wybaczcie, ale na tym zakończymy rozważania na temat tego spotkania. Szkoda waszego – i przede wszystkim naszego – czasu.
***
Jeszcze bardziej męczyli się podopieczni Cholo Simeone. Argentyńczyka z wiadomych względów zabrakło na ławce Atletico, co również nie pomagało w odbiorze tego „widowiska”. Długimi fragmentami ten mecz – zachowując oczywiście odpowiednie proporcje – przypominał nam spotkanie GKS-u z Piastem, rozegrane kilka godzin wcześniej. Ci z was, którzy oglądali mecz w Bełchatowie, mają świadomość, o jak wysoko zawieszonej poprzeczce mówimy.
Nietęgie miny mają kibice Rojiblancos. Ansaldi nie przypominał Filipe Luisa, Griezmann nie przeprowadzał akcji, z których pamiętamy – dajmy na to – Ardę Turana, a Mandżukić – choć harował jak wół – to jeszcze nie ten „crack” co Diego Costa. Tylko nowy bramkarz Atletico, Miguel Angel Moya „zrobił Courtois”. Nie kleiła się gra Los Colchoneros, z pomocą nie przyszły również stałe fragmenty gry. Ile razy w poprzednim sezonie, nawet gdy wybitnie nie szło, to dzięki nim piłkarze ze stolicy kasowali trzy punkty? Doceniamy dobrze zorganizowaną drużynę Paco Jemeza, ale ugranie punktów z TAKIM (tak niemrawym) Atletico nie jest wielkim wyczynem.
Postawmy sprawę tak – nie mówimy o sensacji, wszak bezbramkowy remis z Rayo na inaugurację sezonu, to nie jest koniec świata, ale mimo wszystko niespodzianką można ten wynik spokojnie nazwać. Nawiązujemy tym samym do tytułu: scenariusz na ten sezon miał wyglądać następująco – piłkarze Barcelony, Realu i Atletico mieli po kolei ogrywać wszystkich słabeuszy, a losy mistrzostwa rozstrzygnąć w bezpośrednich starciach. Jak się okazuje, tę prognozę można wyrzucić do kosza już po pierwszej kolejce.
Koniec końców, to chyba dobrze, że tak się stało. (La) Liga będzie ciekawsza…