Ekstraklasa, druga kolejka ligowa. Mistrz kraju remisuje u siebie 1:1. Szybko tracąc gola już w siódmej minucie, wyrównuje po strzale z rzutu karnego – wykonanego przez reprezentanta Kamerunu, najlepszego napastnika ligi w minionym sezonie. Na parę minut przed końcem znów jest 2:1 dla gości. Miejscowi kibice wpadają w szał. Rozwścieczeni rzucają czym popadnie w kierunku swoich piłkarzy. Wszystkim, co znajdą na trybunie albo w kieszeniach. Nieszczęśliwie jeden z graczy, akurat ten, który kilkadziesiąt minut wcześniej wykorzystał karnego, zostaje trafiony w głowę. Prawdopodobnie kamieniem. Pada jak długi, traci przytomność i wkrótce, jeszcze na stadionie, mimo asysty lekarzy – umiera.
Historia prawdziwa, ledwie z wczoraj z ligi algierskiej, gdzie życie w wieku 25 lat stracił Kameruńczyk Albert Bodjongo. Historia tak jednak odległa – inny kontynent, liga też niezbyt poważna, traktujemy ją bardziej jak ciekawostkę – a jednocześnie: straszna w swojej prostocie.
Albert Bodjongo i jego ostatni karny w karierze:
Tak sobie dzisiaj myślimy: paradoksalnie to aż dziwne, że podobne rzeczy nie dzieją się częściej. W tym natłoku boiskowych intruzów, przebierańców i innych golasów, wbiegających na boisko póki co tylko dla zdobycia taniego poklasku. Aż dziwne (choć nie chcielibyśmy, żeby ktokolwiek to opacznie zrozumiał…), że jak myślimy o podobnych przypadkach, to do głowy przychodzi nam głównie Andres Escobar. Albo zraniony nożem w Krakowie, bo i gdzie mógłby indziej, Dino Baggio. Że też nie doczekaliśmy się jeszcze żadnego szaleńca, mającego w planie coś więcej niż zrobienie sobie zdjęcia z Messim, spoliczkowania Rzeźniczaka albo wykopania piłki w trybuny. Przez setki, tysiące lat mieliśmy zamachy na królów, książąt, dowódców. Sportowcy świetnie nadają się do tego, by skupiać na sobie ludzką nienawiść. Całe szczęście, że dziś to tylko teoria, wytwór naszej wyobraźni. Choć Kameruńczykowi bardzo tego szczęścia zabrakło.