Kiedy Franciszek Smuda trenował w Wodzisławiu, on był jeszcze juniorem w Górniku Boguszowice. W świętej pamięci Odrze stawiał swoje pierwsze kroki w Ekstraklasie, przy czym nie były to kroki nadzwyczaj pewne. Gola puścił nie tyle w pierwszym meczu, co już po pierwszym strzale w kierunku jego bramki. Do dziś w najwyższej lidze pokazał się 60 razy i w sumie wciąż niewiele o nim wiemy. Poza tym, że w czasach Probierze został odpalony z Lechii, a potem na fali sukcesu Kociana wypłynął w górę tak jak i reszta zawodników Ruchu. Dziś jest już w Wiśle Kraków, w której – jak sam przyznaje – kiedyś absolutnie się nie widział. Zwłaszcza gdy oglądał świetne mecze z Lazio albo Parmą. W niedzielę najprawdopodobniej zagra przeciwko swojemu byłemu pracodawcy, więc spotkaliśmy się z nim i popytaliśmy, jak to z tą jego przygodą z piłką bywa. Z przygodą, bo na słowo „kariera” na razie się tylko lekko krzywi.
Z podwórka w Rybniku do Wisły Kraków w pięciu krokach. Tak w telegraficznym skrócie. Michał Buchalik. Oddajmy mu głos, bez zbędnego przerywania.
KROK 1: SCHMEICHEL W RĘKAWICACH Z KOPALNI
Tata od małego zabierał mnie na mecze Odry. Wiadomo, ze wielkiego wyniku nie robiła, ale on jej jakoś zawsze kibicował. Mieszkaliśmy w Rybniku, więc na stadion mieliśmy dosłownie 18 kilometrów. Nawet z trenerem Smudą moje pierwsze skojarzenie to jest właśnie Odra. Pracował w niej, kiedy byłem jeszcze juniorem Górnika Boguszowice i Ekstraklasę widziałem tylko z trybun. Tak naprawdę, dopiero kiedy trafiłem do Energetyka Rybnik, zaliczyłem pierwsze treningi z seniorami, zaczęły się pojawiać pierwsze myśli, że ja też jestem w stanie kiedyś pograć na poważnie.
Tata był też moim pierwszym trenerem. Od dzieciaka mu kibicowałem, jeździłem na jego mecze, chociaż to była tylko czwarta liga. Mieliśmy dom jednorodzinny, a wokół niego wystarczająco miejsca, żeby zrobić małe boisko. Spędzaliśmy na nim każdą chwilę. Pamiętam swoje pierwsze rękawice – takie robocze, górnicze, bo tata pracował na kopalni. Pisałem sobie na nich Peter Schmeichel, a on mnie uczył bronić.
Takie były te początki.
W Energetyku ROW Rybnik, chyba jako siedemnastolatek, zagrałem jeden sezon i od razu zgłosiła się Odra. Pięcioletni kontrakt. Duży przeskok, z czwartej ligi do Ekstraklasy.
KROK 2: WODZISŁAW. SŁODKO – GORZKI
A w Ekstraklasie: pierwszy strzał i od razu pierwszy puszczony gol. Nie dość, że przed debiutem duża trema, to jeszcze od razu 0:4 na Śląsku Wrocław. Ciężko było mieć do mnie pretensje o którąkolwiek z bramek, ale jak wychodzisz po raz pierwszy na boisko w Ekstraklasie i dostajesz cztery gole to jest naprawdę ciężko. Najgorzej chyba w szatni w przerwie. 0:4, a w głowie tylko myśli, żeby nie wpadło jeszcze więcej… Nie szło nam, nie tak sobie ten debiut wyobrażałem. Było trochę łez, ale trenerzy bardzo mi pomogli. Powiedzieli, że zostały trzy mecze do końca rundy i na pewno w nich wszystkich będę bronił.
W Odrze, wiadomo, ogólnie było ciężko. Jeszcze w Ekstraklasie jako tako, ale później – dramat. Bez pieniędzy niczego nie dało się pociągnąć. Brakowało na wszystko: na wypłaty, na mieszkania, wyjazdy na mecze. Ja na szczęście miałem niedaleko do rodzinnego domu, można powiedzieć, że cały czas byłem na czyimś utrzymaniu, ale niektórzy mieli duży problem.
Do bramki udało mi się wskoczyć, bo Adam Stachowiak miał akurat problem z barkiem. Potem przyszedł Arkadiusz Onyszko, czego chyba się niewielu spodziewało. Do dziś mamy zresztą dobry kontakt i Arek to przyznaje. Kiedy po raz pierwszy zadzwonił do niego Dariusz Kozielski, prezes Odry – a pan Darek mówi z taką dosyć mocną śląską gwarą – to trochę nie wiedział, co się dzieje.
Ale przyszedł i był naszym pewnym punktem.
Pod koniec większość zawodników próbowało już rozwiązać kontrakt z winy klubu. Ja nie chciałem tego robić, chociaż… To akurat może było błędem. Za bardzo zaufałem, że działacze nie będą robić mi pod górkę, kiedy pojawi się jakaś propozycja. Byłem na testach w Arce Gdynia i Slovanie Bratysława. Menedżer zadzwonił i powiedział, że mogę spróbować na Słowacji. Spodobałem się, tylko że nikt nie chciał za mnie płacić. Wychodzili z założenia, że to nie ma sensu, skoro też mogę odejść z winy klubu.
KROK 3: FERALNE WESELE NA KASZUBACH
Spadek Odry na pewno był bolesny, wiele temu klubowi zawdzięczam, ale w pierwszej lidze zagrałem wreszcie cały sezon i pojawiła się konkretna propozycja z Lechii. Znowu Ekstraklasa. Początek dobry nie był, ale ja miałem wcześniej na tym poziomie rozegrane cztery mecze. Przez cały sezon u trenera Kafarskiego, który bardzo mnie chciał w Gdańsku, nie dostawałem szans w ogóle. Przyjechałem na trzydniowe testy, spodobałem się, ale w lidze zaczął bronić Sebastian Małkowski.
A potem jeszcze odkryli talent Wojtka Pawłowskiego.
Cały rok miałem z głowy. Wskoczyłem dopiero u Bobo Kaczmarka, kiedy i Małkowskiemu, i Kanieckiemu przytrafiły się kontuzje. Moje szczęście, ich pech. Nigdy źle chłopakom się nie życzy, ale skoro pojawiła się szansa, to trzeba ją było wykorzystać. Zagrałem dzięki temu w lidze 25 razy.
Na czerwiec miałem zaplanowany ślub. Specjalnie na ten moment, żeby nie kolidowało z ligą, to był zawsze miesiąc urlopowy. Data ustalona, zaproszenia rozdane – dla kolegów, dla trenera, a tu się nagle okazuje, że wchodzi reforma ligi. Liga zaczyna się wcześniej, wszystko wcześniej… Ja na ślub, a Lechia na zgrupowanie. Trener Kaczmarek mówi: „spokojnie, niczym się nie przejmuj, jak mogłeś to przewidzieć. Damy sobie radę”. Miałem dostać wolne od piątku do niedzieli. Ale nagle zmienił się trener, przyszedł Michał Probierz, więc ja znów to samo – zaproszenie i idę. Stwierdził, że rozumie, nie było żadnej złości.
W piątek rano byłem jeszcze na treningu, po obiedzie wyjechałem. Później sobota – ślub na Kaszubach, niedziela – poprawiny. Wiadomo, człowiek trochę niewyspany, bo jak to na własnym weselu – wszystkiego trzeba dopilnować. Ale w poniedziałek byłem już z powrotem. Nawet kilku kolegów się zwolniło: Rafał Janicki, Marko Bajić, Mateusz Machaj, Krzysiek Bąk.
Po obozie już w żadnym meczu nie zagrałem.
KROK 4: CZEŚĆ CHOPY, CZYLI ZNÓW NA ŚLĄSKU
Kiedy po raz pierwszy dostałem telefon z Ruchu Chorzów, szczerze: trochę się obawiałem. Wszystko miałem już poukładane, chcieliśmy z żoną zamieszkać na Kaszubach. Mieliśmy przygotowany domek, rodzice pomogli nam go wyposażyć, praktycznie już mieszkaliśmy. No ale że znałem się z Odry z Marcinem Malinowskim, a z Łukaszem Surmą z Lechii, to parę telefonów wykonałem. Ekstraklasa kusi, więc koniec końców długo nie myślałem, tylko spakowałem rzeczy i pojechałem do Chorzowa.
Pierwszy mecz: feralne 0:6 z Jagiellonią i od razu rezygnacja Jacka Zielińskiego. To on chciał mnie w Ruchu, ale zagrać zdążyłem dopiero u trenera Kociana. 0:6 widziałem tylko z ławki.
Poszedłem na rozmowę, trener wiedział, że w poprzednim sezonie zaliczyłem prawie wszystkie mecze. Postanowił, że to ja od teraz będę bronił. Uważam, że Jacek Zieliński wcale nie wykonał złej roboty, przecież on nas przygotowywał przed sezonem, ale później trener Kocian zrobił kilka istotnych zmian w składzie, no i poszło. Odpaliliśmy. Trudno dokładnie mi wyjaśnić, co takiego się zmieniło.
Śląskie kluby ciągle mają jeszcze swoją specyfikę. Ja czuję się Ślązakiem, do dzisiaj w szatni zdarza się, że niektórzy mówią w gwarze. Wchodzisz i zamiast powiedzieć „cześć panowie”, mówisz „cześć chopy” i nikogo to nie dziwi. Gdzie indziej tego nie ma. A atmosfera nieraz robi wynik. W szatni Wisły jeszcze sobie z Maćkiem Sadlokiem nieraz „pogodomy”.
KROK 5: WISŁA. MINIMALIZM NIE MA SENSU
Mecze Wisły oglądałem już jako mały chłopiec. Można powiedzieć, że był ze mnie zapalony kibic. Lazio, Parma – dobrze to pamiętam. Wtedy to był podziw. Gdyby mi ktoś powiedział, że ja kiedyś będę zawodnikiem tego klubu, to bym nie uwierzył. Ale znowu jak ktoś mówi, że teraz to już nie ta Wisła, to do końca się nie zgadzam. Ciągle mamy silny zespół. Trzeba mieć ambicje, walczyć o najwyższe cele.
Czasem w klubach, gdzie niczego nie brakuje – przykład Zagłębia Lubin – nic się nie udaje. W Ruchu też prezesi na początku przychodzili do nas i mówili, że mamy się utrzymać w Ekstraklasie. Później celem była pierwsza ósemka, a na koniec mogliśmy powalczyć o wicemistrzostwo. Aspiracje rosły, bo kiedy jest okazja, trzeba grać o wszystko. Minimalizm nie ma sensu. Tak samo teraz w Wiśle.
SPISAŁ PAWEŁ MUZYKA