Rozmawiałem niedawno ze znajomymi o lidze włoskiej i na koniec rozmowy padła ciekawa konkluzja: “Serie A jest dzisiaj ligą niszową, wręcz dla smakoszy”. Jako człowiek mający słabość do kultury i futbolu z tamtych stron zareagowałem śmiechem, ale była to reakcja obronna. Po przemyśleniu tych słów muszę oczywiście przyznać koledze rację, a nawet pójść krok dalej. Zanim zaczęto pompować wielkie pieniądze w PSG czy Monaco, w zachodniej prasie pisano często, że francuska Ligue 1 to typowa liga dla futbolowych hipsterów. Dlaczego? To proste – podniecać się Chelsea, Realem czy Barceloną jest prosto, łatwo, lekko i przyjemnie. To gwiazdy z pierwszych stron gazet, wielkie biznesy oraz symbole popkultury. Czysty “mainstream”, prawda? A prawdziwi koneserzy piłki wolą przecież cieszyć się piękną bramką kolejnego 17-letniego talentu z Francji, o którym przeciętny fan futbolu wie mniej, niż o kolejnych partnerkach zawodników Premier League. Oczywiście Ligue 1 poniekąd nadal taka jest, ale powolutku ustępuje miejsca włoskiej Serie A, która coraz mocniej schodzi do piłkarskiego “podziemia”.
Bunkrów, którymi pasjonują się wyłącznie zapaleńcy, specyficzna grupa, która powoli staje się bliźniaczo podobna do tej płonącej na myśl o szlagierach Bordeaux – Montpellier.
Włoski futbol swoje złote chwile przeżywał na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy piłkarze z Wysp tylko mogli pomarzyć o tygodniówkach płaconych na Półwyspie Apenińskim. Sam Ryan Giggs wspominał kiedyś, jak na początku swojej kariery zazdrosnym okiem spoglądał na zarobki w Serie A. Lata 90-te przyniosły powolną zmianę środka ciężkości. Oczywiście najlepsze włoskie ekipy nadal były mocne, ale liga powolutku ustępowała miejsca innym. W końcu ostały się pojedyncze rodzynki pokroju Milanu czy Juventusu, które nadal znaczyły wiele na futbolowej mapie Europy, ale Serie A jako całość systematycznie słabła, a w związku z tym – obniżała swoją wartość. Od paru sezonów już nawet dotychczasowi etatowi reprezentanci calcio w Europie obniżyli loty, a chyba najlepszym przykładem regresu włoskiej piłki jest AC Milan. Pisaliśmy niedawno o Filippo Inzaghim i planach odbudowania renomy “Rossonerich”, ale dzisiaj już wiadomo, że to raczej odległa melodia przyszłości. Ile brakuje Milanowi do najlepszych, pokazały towarzyskie mecze w USA.
Gdyby nie w miarę mocny Juventus, odrodzone Napoli oraz bardzo solidna Roma, liga włoska znaczyłaby dzisiaj jeszcze mniej. Oglądając obecnie mecze Serie A ciężko jest się nią zauroczyć. Gdyby nie magia wielkich nazw i wspaniała historia, niewiele by tutaj zostało. Jeśli masz kilkanaście lat i szukasz klubu oraz ligi, w których chcesz zakochać się po uszy… Cóż, Włochy już dawno nie przypominają powabnych kobiet z tego kraju. Serie A jest ligą albo dla ludzi miłujących się we włoskiej kulturze, albo dla starszych kibiców pamiętających złote czasy calcio. Próżno dzisiaj szukać na orlikach młodych adeptów futbolu ubranych w trykoty Juve czy Milanu, dominują oczywiście Reale, Barcelony i inne Arsenale.
Mamy zatem smutny obraz ligi, która została mocno w tyle za bogatszymi od siebie – La Liga i Premier League, a także odrodzoną Bundesligą. Zrobiłem małą sondę i wśród znajomych i – niestety dla fanów Włoch – coraz więcej osób śledzi nawet tę “hipsterską” Ligue 1, aniżeli Serie A. Ci, którzy w weekend zasiadają przed telewizorami by z wypiekami na twarzy śledzić derby Mediolanu czy Rzymu w zdecydowanej większości już dawno nie są nastolatkami. Oni wychowali się na Maldinim, grubym Ronaldo a nawet “Boskim Kucyku”, czyli Roberto Baggio. A może się mylę, może to wszystko jedynie kwestia gustu? Osobiście nie mogę doczekać się początku rozgrywek i głosu tych wszystkich rozentuzjazmowanych, by nie powiedzieć – histerycznych włoskich komentatorów, drących się do mikrofonu jak oszalali. Może tylko ja tak mam, ale gdy widzę logo “Lega Calcio”, działa to na mnie lepiej niż podwójne espresso. Ale ja jestem z tych, którzy wychowali się na Maldinim i spółce.
Okej, dość przemyśleń na temat natury samej Serie A, skupmy się na grających w niej Polakach. Czy są oni w stanie stać się liczącą się siłą tej ligi? Zacznijmy od Sampdorii. Gdy Bartosz Salamon przechodził do Milanu, wszyscy cieszyliśmy się, ponieważ niewielu naszych rodaków trafia do tak wielkich firm (abstrahując od obecnej kondycji “Rossonerich”). Galliani oprowadzał piłkarza po klubowym muzeum, a prasa kreowała Bartka na “nowego Baresiego”. Jak się to skończyło, wszyscy widzieli – Polak trafił do Sampdorii, która niedawno odkupiła pozostałe 50% praw do piłkarza.
W klubie występuje obok innego naszego rodaka, Pawła Wszołka. Były piłkarz Polonii w zeszłym sezonie wystąpił w 18 spotkaniach ligowych i zdobył jednego gola. Bilans Salamona jest dużo gorszy, zatrzymał się na ledwie dwóch występach w Serie A. Z tej dwójki wydaje się, że to Wszołek będzie częściej występował, to jego pozycja jest mocniejsza. Oczywiście nie wolno skreślać byłego gracza pracownika Milanu, ale stoperowi (bądź defensywnemu pomocnikowi) brakuje nieco fizyczności. Wiemy, iż pracuje on ciężko nad sylwetką, ale ciągle brakuje mu ładnych kilku kilogramów, by móc dominować nad napastnikami. Miejmy nadzieję, że akcje Bartka w nowym sezonie pójdą w górę i porównania do Baresiego, albo nawet do Glika przestaną kiedyś być jedynie kiepskim żartem.
A skoro już przy nim jesteśmy – Glik znajduje się na przeciwległym biegunie co Salamon. Jest kapitanem Torino, śmiało można go nazwać także gwiazdą klubu, a co bardziej wyrywni przebąkują już o statusie legendy. “Polski Mur” wyrobił sobie solidną markę na Półwyspie Apenińskim, żadnego Polaka nie ceniono tam tak wysoko od czasów Zbigniewa Bońka. “Zibi” i Kamil to oczywiście piłkarze grający na innych pozycjach, ale pod względem renomy wśród kibiców swojego klubu, obrońca dzielnie goni prezesa PZPN. Dużo mówiło się zresztą o transferze polskiego obrońcy do większego klubu, ale jak wiadomo podpisał on nowy kontrakt, obowiązujący do 2017 roku. To jasny sygnał, że w Turynie mocno w niego wierzą i Polak należy do grona ludzi tworzących kręgosłup zespołu. Ba, o naszym Gliku powstała nawet piosenka.
*
Nie wszyscy mają tak dobrze jak Kamil. Nasi pozostali rodacy będą mieć pod górkę, ale trzeba wierzyć, że w końcu mocną pozycję wywalczą sobie inni, zwłaszcza dwie “dziesiątki” – Piotr Zieliński z Udinese i Rafał Wolski z Fiorentiny. Ten pierwszy od dwóch lat gra w pierwszym zespole, ale bardziej bliskie prawdy byłoby użycie określenia “grywa”. Pomocnik Udinese czasem wychodzi w pierwszym składzie, czasem zalicza ogony, ale wciąż uchodzi za gracza z ogromnym potencjałem. Nie tylko w kontekście Serie A, ale i naszej reprezentacji. Według wielu, także trenera Udinese – ma duże szanse na to, by zostać kiedyś gwiazdą. Ten sezon może być decydujący także dla Wolskiego. Playmaker zmagał się z problemami fizycznymi, od 2013 roku zdążył zaliczyć 15 spotkań. To, że podobnie jak Zieliński ma papiery na grę, wiemy nie od dzisiaj. Jeśli będzie w formie fizycznej plus stale będzie robił postępy, powinien odgrywać coraz większą rolę w drużynie “Violi”. No i oczywiście pamiętamy TEGO gola.
Paweł Bochniewicz, nowy nabytek Udinese na razie będzie się pewnie uczył gry, ale wygląda bardzo obiecująco. Ma dopiero 18 lat, za sobą niezłą gra w Regginie, dołóżmy do tego kapitalne warunki fizyczne (193 centymetry wzrostu). Nie zapominajmy także o Tomasz Kupiszu z Chievo, który wciąż nie ma mocnej pozycji w zespole. Czy zobaczymy go w tym sezonie na boiskach Serie A? Trzymajmy kciuki, chociaż to akurat wydaje się mało realne.
Bacznie obserwować należy za to Łukasza Skorupskiego. Polski bramkarz będzie (jeszcze) zapewne rezerwowym, ale Morgan De Sanctis nie może już spać spokojnie. Skorupski ma dużą szansę zostać pierwszym golkiperem Romy, a swoja klasę potwierdził nie tylko meczem przeciwko Juventusowi z końcówki zeszłego sezonu, ale także teraz podczas towarzyskich spotkań w USA. Dodatkowo rośnie jego pozycja w mediach – coraz częściej włoska prasa przewiduje, że Łukasz będzie dostawał coraz więcej minut.
W nadchodzącym sezonie Serie A zobaczymy zatem (przynajmniej teoretycznie) ośmiu Polaków. Miejmy nadzieję, że przynajmniej kilku z nich wyrobi sobie chociaż w połowie tak mocną pozycję, jaką ma w Torino Kamil Glik. Nie okłamujmy się, liga włoska złote lata ma dawno za sobą, ale to nadał silne rozgrywki. Może nie tak atrakcyjne jak Premier League czy La Liga, ale wciąż miło jest zobaczyć rodaków biegających po zielonej murawie we Włoszech. Teraz wszystko w ich rękach, by po raz kolejny nie okazali się głównie zapchajdziurami w składach swoich zespołów.
KUBA MACHOWINA