Reklama

We Francji po staremu – Nasri zapowiedzią kolejnych problemów?

redakcja

Autor:redakcja

04 sierpnia 2014, 21:36 • 9 min czytania 0 komentarzy

Są reprezentacje, które zwyczajnie mają swój styl. Mijają lata, zmieniają się nazwiska, trenerzy i klimat, ale drużyny narodowe pozostają bez zmian. Grecy są specjalistami prześlizgiwania się w tajemniczym stylu, Polacy „grę z kontrataku wyssali z mlekiem matki”, ale niestety, od lat największymi sukcesami są same awanse na wielkie turnieje. Francuzi zaś… Cóż, od ładnych kilku lat, mniej więcej po ostatnim akordzie wielkiej orkiestry, która zagrała swój pierwszy koncert w 1998 roku, Francuzi to mistrzowie autodestrukcji. Zidane uderzeniem głową w Marco Materazziego zakończył pewien okres. Zaczęły się dni… specyficzne.

We Francji po staremu – Nasri zapowiedzią kolejnych problemów?

Jedni twierdzą, że to wybujałe ambicje poszczególnych zawodników, kolejni, że to kwestia szarlatanów na pozycji szkoleniowca. Jeszcze inni wyrokują: tak kończy się kulturowy misz-masz w ramach jednej drużyny. Jakkolwiek to wszystko interpretować, Francja dzisiaj grzeje się kolejnym rozdziałem historii: „tysiąc problemów wokół kadry”. Dziś w wypowiedziach dla Sky Sports Samir Nasri zasugerował, że wkrótce ogłosi zakończenie kariery reprezentacyjnej. W wieku 27 lat. Odrzucony przy mistrzostwach świata, ale przecież wciąż z szansą na grę w Euro 2016, na francuskich boiskach.

– Niczego z tą kadrą nie wygrałem, więc łatwo jest podjąć decyzję. A gdy grasz w dużym klubie i grasz mnóstwo ważnych meczów, staje się to naprawdę łatwe – cytuje dziś gwiazdora „Sky Sports”, w rozmowie z którym Nasri wyraźnie zasugerował, że kończy z kadrą. Wraz z jego wywiadem, w którym żali się na Francję wróciły demony z przeszłości. Wróciły dyskusje – czy znów wokół „Les Bleus” zaczną się tradycyjne szopki i groteskowe kabarety w wykonaniu samych zawodników?

Cofnijmy się o kilka lat, do feralnego wieczoru w 2006 roku, gdy wielki maestro Zinedine Zidane w finale Mistrzostw Świata z Włochami dał się sprowokować Materazziemu. Wydarzenie, które doczekało się własnych pomników. Atmosfera tajemnicy – co powiedział Włoch legendzie europejskiej piłki? Dlaczego reakcja była tak ostra? Co się właściwie stało? Dlaczego zamiast Zidane’a kończącego karierę z Pucharem Świata w dłoniach, rozstanie z futbolem tego magika uwieczniono w poniższy sposób?

Reklama

To chyba przełomowy moment. Chwila, w której ostatecznie zakończył się ośmioletni lot rozpoczęty w 1998 roku wygranym na własnych boiskach mundialem. Nie koniec epizodu czy rozdziału – raczej koniec pewnej księgi, którą spinają klamrą mistrzowskie turnieje. Gdy zabrakło Zidane’a, kadra stała się areną bezkompromisowej wojny.

Najpierw Domenech. Niech opowie o tym sam:

Wróciłem dziesięć minut później, ale bez złudzeń. Odezwał się wtedy Patrice Evra:

– Panie trenerze, obszedłem jeszcze raz wszystkich i każdy mówi, że nie wychodzimy na trening. Taka jest nasza decyzja.

W jednej chwili znów wezbrała we mnie wściekłość:

– To miejcie przynajmniej jaja i lećcie przed kamery, żeby wyjaśnić dziennikarzom, co chcecie zrobić! – No to idę – powiedział na to Evra bez mrugnięcia.

Reklama

Teraz nabrał pewności siebie, jak ludzie słabi, którzy – kiedy już podejmą decyzję – trzymają się jej kurczowo, niczym koła ratunkowego. Ja jednak, znając jego ograniczenia, nie mogłem przecież mu na to pozwolić. Już widziałem w wyobraźni scenę, którą pokazywaliby w kółko we wszystkich stacjach telewizyjnych na świecie: oto Patrice Evra, nie zdając sobie zupełnie sprawy z konsekwencji bezprecedensowej decyzji w historii futbolu, stoi ogłupiały w krzyżowym ogniu dziennikarskich pytań… Nie, nie można do tego dopuścić. Zabrałem mu kartkę z rąk. W tym momencie wciąż miałem nadzieję, że przekonam piłkarzy do zmiany decyzji. Zaproponowałem takie oto rozwiązanie impasu:

– Dawaj tę kartkę. Jeśli ją odczytasz, będziemy mieć wszyscy przerąbane i w tym samym momencie mistrzostwa świata dla was wszystkich się skończą. Nie będzie nawet o co grać ostatniego meczu. Za to możesz zrobić tak: przeczytasz początek, pominiesz kawałek o strajku, a kiedy już wyrzucisz to, co wam wszystkim leży na sercu, wyjdziecie na trening.

Odmówił.

To fragment książki „Straszliwie sam”, w której trener odsłonił kulisy kadry Francji z Mistrzostw Świata 2010. Jeszcze cztery lata temu, z tym samym trenerem, z podobnym trzonem drużyny – wicemistrzostwo. Jasne, sporo sporów, sporo dyskusji, często ostra krytyka – ale jednak, drugie miejsce na najważniejszej imprezie w całym futbolu. Minęły cztery lata, a zespół z Zidanem zamienił się w grupę ludzi nie potrafiących podjąć walki na boisku, ale również tragicznie bezradnych wobec wyzwań stojących poza nim. Tu kolejny fragment:

Z powodu spuszczonych zasłon autokar pogrążony był w mroku. Nie mogłem wyczuć nastroju grupy, nie dlatego jednak, że było ciemno, ale dlatego, że wszyscy milczeli. Piłkarze nie odzywali się już nawet do siebie. Wyglądało na to, że sprawa jest zamknięta, to znaczy każdy oczekiwał, że to inny pójdzie odczytać oświadczenie dla prasy. Wtedy podjąłem ostatnią próbę, próbując poruszyć w piłkarzach czułą strunę. Wydawało mi się przecież, że coś o nich wiem, choć przestałem ich rozumieć i stali się dla mnie obcy. Powiedziałem im, że jest coś takiego jak godność kraju, który reprezentują. Że znajdą się pod osądem swych rodzin. Że istnieje honor futbolu. Próbowałem odwołać się do ich rozumu i wrażliwości, choć nie wiedziałem, którego z tych dwojga bardziej im brakuje. Na koniec wyciągnąłem asa:

– Spuściliście zasłony, tylko co potem? Co chcecie przez to powiedzieć? Myślicie, że świat przestał na was patrzeć? Dobra, wstajecie, wysiadacie, idziecie na trening.

Powiedziałem to z naciskiem, wierząc, że pierwszy, który odważy się wysiąść, pociągnie za sobą pozostałych. Ale nikt się nie ruszył. Nawet nie wiem, czy ktokolwiek się zawahał. Nikt nie raczył mi odpowiedzieć, odzewem była jedynie obojętność.

Później zrozumiałem, że myliłem się wtedy na całej linii. Zamiast usilnie ich przekonywać, powinienem zagrozić perspektywą dożywotniego wykluczenia z reprezentacji, gdyż nie byli godni jej barw, gdyż łamiąc obowiązujące reprezentanta zasady, sami usuwali się z reprezentacji.

To był ostateczny koniec tej wielkiej drużyny. Trwał od kilkunastu miesięcy – zaczęło się od potężnej wtopy na Euro 2008, gdy Francja po remisie z Rumunią dostała po tyłkach od Holandii (1:4) i Włoch (0:2). Potem dwa lata montowania składu na kolejne mistrzostwa świata, które o mały włos odbyłyby się bez Domenecha i jego kadry. Uratowała ich ręka Henry’ego, który pomógł sobie dłonią przy przyjęciu piłki w dogrywce barażowego spotkania z Irlandią. Skandaliczne okoliczności awansu, niemal „kradzież” biletów przeznaczonych dla walecznych graczy z „Zielonej Wyspy”, była jednak dopiero początkiem problemów.

Na samym turnieju już po pierwszym bezbramkowym remisie z Urugwajem wiadomo było, że Francuzom nie będzie łatwo. Nie z tym stylem. Nie z taką atmosferą. Potem 45 minut meczu z Meksykiem, krytyka szkoleniowca przez Nicolasa Anelkę, jakże brzemienna w skutkach. Kolejne 45 minut, gol Hernandeza, wykorzystany karny Blanco. Francja praktycznie poza turniejem, ale przede wszystkim – Francja na okładkach sportowych dzienników z całego świata. Ostre słowa Anelki ktoś wyniósł bowiem z szatni, złamał „omertę”, sprzedał do prasy i rozpoczął rozpaczliwe „poszukiwanie kreta”. Domenech odesłał napastnika do domu, co wywołało bunt zawodników. Na sam koniec rozmontowana, wewnętrznie skłócona i skompromitowana kadra przerżnęła z RPA. Obraz zniszczenia, obraz nędzy, obraz rozpaczy i przede wszystkim – obraz roli, jaką w futbolu odgrywa współpraca, także ta poza boiskiem. Francuzi okres między drugim i trzecim meczem spędzili na tropieniu winnego „przecieku” do prasy, zupełnie bezrefleksyjnie podchodząc do własnej fatalnej gry, tak w eliminacjach, jak i turniejach – zarówno w 2008, jak i w 2010 roku.

Odszedł Domenech. Kilku piłkarzy otrzymało kary dyskwalifikacji. Anelka zapowiedział, że i tak ma w dupie kadrę, a na ogłoszenie wyroku o zawieszeniu jego prawa do gry w reprezentacji nie poszedł, gdyż „nie ma zamiaru użerać się z idiotami”. Nadszedł czas zmian, wyczekiwanego Laurenta Blanca ze „złotej drużyny” oraz nowej jakości, odszukania zaginionej tożsamości sprzed lat. Oczyszczeniem atmosfery miał być sparing z Norwegią, na który symboliczną karę jednego meczu zawieszenia otrzymali wszyscy 23 uczestnicy mistrzostw w RPA. Miało być świeżo. Miało być inaczej, zgodnie, w jednym kierunku.

Potrwało to jakieś dwa lata, do ostatniego meczu grupowego na polsko-ukraińskich mistrzostwach Europy. Wtedy to wypalił Hatem Ben Arfa, napastnik zdjęty po godzinie „meczu o pietruszkę”. – Jeśli we mnie nie wierzysz, odeślij mnie do domu – miał grzmieć Francuz w rozmowie ze szkoleniowcem. Reprezentacja znów zaczęła się rozbiegać, dygotać, znów podniesiono temat wewnętrznych konfliktów, przerośniętego ego poszczególnych graczy. Dyskusje pewnie trwałyby dłużej, ale tuż po wyjściu z grupy do domu odesłano nie Ben Arfę, ale całą kadrę Francji. Hiszpanie wygrali 2:0, Blanc podał się do dymisji, czterech piłkarzy trafiło przed oblicze komisji dyscyplinarnej (poza rezerwowym napastnikiem, podpadli też Nasri, Menez i M’Vila) a kibice „Tricolores” zaczęli się zastanawiać, czy w tej kadrze jeszcze kiedyś zapanuje zgoda? Czy jeszcze kiedyś ich „Marsyliankę” zaśpiewa się z taką werwą, jak robili to ich pupile z 1998 roku?

Projekt „Brazylia 2014” powierzono temu, który śpiewał głośno już w ’98, z opaską kapitana. Didier Deschamps dostał do poskładania multikulturowe puzzle, w dodatku ze szkła – jeden błędny ruch i cała mozaika się sypie. W teorii wyglądało to nieźle – Francja zaczynała się cementować, legenda francuskiej piłki spajała różne charaktery, udawało się temperować opornych i delikatnie przechodzić przez kryzysy. A te były jeszcze większe, niż zazwyczaj, by przypomnieć baraże o udział w turnieju. Już sam fakt, że znów trzeba było wchodzić na mistrzostwa kuchennymi drzwiami wywoływał furię wielu kibiców, a gdy pierwszy mecz z Ukrainą Francja przegrała 0:2… W gazetach były już gotowe rankingi największych kompromitacji kadry „Les Bleus”, dziennikarze przygotowywali już noże, a eksperci przypominali ostatnie kompromitujące spory wewnątrz drużyny.

*

Dalszy ciąg to już „historia najnowsza”, której nie warto przypominać. Najpierw zwycięski rewanż, potem genialne sparingi, wreszcie ogranie grupy na mundialu w stylu, który pozwalał myśleć o pierwszej czwórce, a może i czymś więcej. Wypowiedzi dziewczyny Nasriego, który został pominięty przy powołaniach („Pieprzyć Francję, pieprzyć Deschampsa”) nie mogły popsuć nastrojów – te siadły dopiero po słabym meczu i porażce z Niemcami. Zakończenie turnieju na ćwierćfinale – umiarkowany zawód? Sukces? Połowiczny sukces? Dobra droga do sukcesu na rozgrywanych we Francji mistrzostwach Europy za dwa lata? Tego wszystkiego nie wypada osądzać, gdy wciąż nie wiemy jak i kim będzie grał Deschamps po porażce na niedawnym turnieju.

Osądzać możemy za to atmosferę, która znów staje się co najmniej zagadkowa. Pomijając dzisiejszą komedię z zakończeniem kariery reprezentacyjnej przez Nasriego – konflikty mogą sięgać głębiej, niż w ostatnich latach. Głęboko, bo aż do „głosu ulicy”.

Sukces Algierii w Brazylii był na francuskich ulicach świętowany niemal tak samo mocno, jak kolejne zwycięstwa Francji. W niektórych miastach doszło do sytuacji, że zdesperowani fani „Les Bleus” rozwieszali transparenty „To Marsylia/Lyon/Paryż, a nie Algieria!”. Apogeum? Mecze 1/8 finału, gdy po sobie grały obie reprezentacje, a policja i politycy modlili się, by los nie skojarzył ich w ćwierćfinale.

Do tradycyjnej atmosfery w drużynie, do tradycyjnych sporów muzułmańskiej, laickiej i katolickiej części kadry, do jakichś starych konfliktów Valbueny z Nasrim i Riberym, wreszcie do tej całej szopki z pomocnikiem Manchesteru City dołączają podziały w społeczeństwie i pytania: czy ten przeklęty Nasri w hipotetycznym meczu Francji z Algierią kibicowałby drużynie, w której gra? A jeśli on nie – co z resztą, co z tymi, którzy dopiero wchodzą do kadry, co z tymi, którzy mieszkają we Francji?

Za dwa lata w kraju sera, wina, Platiniego i Zidane’a odbędą się mistrzostwa Europy. Deschamps grał w tych miastach w 1998 roku, jako kapitan wzniósł w górę Puchar Świata, teraz, jako trener, występami w grupie przywrócił wiarę w tę, jakże specyficzną, reprezentację. Wypowiedzi Nasriego dla Sky Sports przypominają jednak, że przed „Trójkolorowymi” długa i ciężka droga. A dostroić tę orkiestrę tak, by „Marsylianka” znów brzmiała jak zapowiedź zwycięstwa, a nie awantury będzie więcej, niż trudno.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...