System biletowy Wisły Kraków – który istnieje tylko teoretycznie – nie udźwignął dzisiaj oblężenia fanów, którzy postanowili obejrzeć mecz z Piastem Gliwice. Wydawałoby się, że akurat w Krakowie w czasie bojkotu i akurat podczas meczu z Piastem sprzedaż biletów ogarnęłaby nawet pani Jadwiga spod piątki, ale okazało się, że nie: Wisła organizacyjnie nie wydoiła i padła.
Na trybunach nieco ponad cztery tysiące ludzi, czyli – nie czarujmy się – garstka. Wydawałoby się, że kluczowym zadaniem klubu będzie przychylenie nieba tym kibicom, którzy nie mają zamiaru protestować, tylko chcą oglądać piłkę. Tacy powinni być przez Wisłę z całych sił dopieszczani, bo jeśli konflikt miałby skończyć się bez kapitulacji Jacka Bednarza, to tylko pod jednym warunkiem: że ci, którym jeszcze chce się chodzić nie zniechęcą się i z czasem przekonają też innych.
A tymczasem przez własny klub dostali siarczystego plaskacza.
W sumie niewiele nas interesuje, czy otwarto zbyt mało kas (ktoś pisał o czterech), czy też wadliwy okazał się nowy system sprzedaży, wprowadzony od tego sezonu. Istotne jest to, że ktoś czegoś nie dopilnował. Kibice stojący w kolejkach jeszcze w 30 minucie meczu – to absolutna kompromitacja. Napisalibyśmy, że to kompromitacja tak wielka, że w Wiśle powinny spaść głowy, ale niestety napisać tego nie możemy. Bo coś nam podpowiada, że przyczyna dzisiejszej sytuacji jest inna: nie ma tam głów, które można ściąć. Ograniczanie kosztów jest w porządku, ale kiedy cały pion organizacyjny mieści się w jednej windzie, to dochodzi do takich właśnie sytuacji.
Cupiał zaciskał i zaciskał pasa, aż w końcu zrobił nam się z wielkiego hegemona klub kukułka. Taki, w którym pracuje pięć osób na krzyż, nie potrafiących przed sezonem uruchomić sprzedaży karnetów, a przed pierwszym meczem – biletów. Jak więc wejść na stadion? Oto tajemnica Krakowa. Szacunek dla tych, którym się jakimś cudem udało.