Wjechali na tę imprezę jako nieproszeni goście, balowali niemal do upadłego, aż pod koniec, gdy byli na granicy wyrwania najładniejszej dziewczyny, zostali z hukiem wyproszeni. 120. minuta ostatnia szansa Argentyny. Messi ustawia piłkę na 25. metrze. Ładuje w trybuny. Niemieccy dziennikarze niemal dostają orgazmu. Stadion się gotuje. Neuerowi zostało ostatnie wybicie. Koniec. Drużyna bardziej perfekcyjna ogrywa drużynę perfekcyjną. Copa das Copas zakończona. Niemcy mistrzami świata 2014.
Brazylijczykom nerwy puszczają już w nocy. Ci, którzy obejrzeli kolejny popis hańby, ruszyli się wyładować na Barra da Tijuca, gdzie w hotelu Radisson zatrzymali się Argentyńczycy i do czwartej rano odpalali im pod oknami petardy. „Ole” określi to wybuchem nienawiści, a Martin Demichelis przypomni, że 40 milionów i tak jednoczy się w chwale. Kompleks Brazylii wobec hermanos urósł podczas tego mundialu do gigantycznych rozmiarów. „Lance” jeszcze przed tygodniem przypominało na okładce, że Brazylijczycy są za Niemcami od dziecka, a Neymar u niektórych wzbudził spory niesmak, dając do zrozumienia, że będzie kibicował swoim kolegom z Argentyny. W całym kraju nie dochodzi do żadnych rozruchów, ale gospodarze, robiąc dobrą minę do złej gry, wewnętrznie się gotują. Nieproszony gość rozbestwił się na ich imprezie, jak król.
– Przegraliśmy? Tak. Ale wciąż jesteśmy jedynym pięciokrotnym mistrzem świata. Szanujcie nasze barwy – z takim plakatem przechadza się pod Maracaną jeden z Brazylijczyków, który ma już dość pytania, jakie to uczucie mieć w domu swojego pana. Gdy słyszy najsłynniejsza piosenkę mundialu, po raz milionowy, zaczyna a capella wrzeszczeć swoją. Pele, Pele, Pele, a Maradona wciąga koks!
– Macie może jakimś cudem bilet na finał?
– Nie.
– A może jakieś ułatwienie przez wejście dla mediów?
– Nie no, nie da rady. A ile możecie dać za wejściówkę?
– Już sam nie wiem. Jechaliśmy 30 godzin, śpimy tu dwie noce, możemy zapłacić sporo, ale niektórzy żądają już 8 tysięcy reali. Bez przesady.
Takich rodzin w Rio są dziś setki. Ogółem pojawiło się tu blisko 100 tysięcy Argentyńczyków, którzy zajęli niemal całą Copacabanę, a wczoraj zdominowali też większość wycieczek na pomnik Chrystusa. Słowo invasao pada kilkaset razy dziennie i nie ma gazety, która nie poświęciłaby temu fenomenowi przynajmniej jednej-dwóch stron. Rio uczy się gościnności. Świat zakochuje się w Rio. – Jeśli przywiozą churros i alfajores, to nie mamy nic przeciwko – mówi Eduardo Paes burmistrz miasta lubujący się w argentyńskich słodyczach, a na ulice wychodzą kolejne dziesiątki papieży. Na godzinę przed meczem jest ich tylu, że po raz pierwszy w centrum prasowym na Maracanie doping przebija się przez ściany niemal niemal bez przerwy. Raz można usłyszeć tradycyjną przyśpiewkę, którą zna już każdy mieszkaniec Brazylii, raz tę drugą o wciąganiu.
Pod koniec będzie słychać wyłącznie tę ostatnią. Na zmianę z super mannschaft ole ole.
Do 113. minuty to był jeden z najbardziej emocjonujących bezbramkowych remisów w historii mundialu. Idealny dowód na to, że w przypadku tak mocnych drużyn jakiekolwiek typowanie nie ma sensu, bo na poziomie perfekcji o zwycięstwie decyduje detal zdarzający się raz na kilkadziesiąt minut. To było starcie dwóch perfekcyjnych drużyn, z których jedna była odrobinę bardziej perfekcyjna. Drużyn, które przed pierwsza połową zamieniły się rolami, bo to Niemcy częściej gubili się w obronie i nawet Toni Kroos byłby bliski kapitalnej asysty, gdyby Higuain nie zachował się Ślusarski, a Argentyna… Argentyna znów pokazywała, co się powinno robić, gdy się mierzy z klasowymi przeciwnikami. W organizacji gry i defensywie byli prawie bezbłędni. O tym właśnie opowiadają od kilku dni dziennikarze z Buenos Aires – Albicelestes przestali słynąć z wybitnego ataku, który na mistrzostwach notorycznie zawodził. Albicelestes pokazali się jako mistrzowie taktyki i wyrachowania. Latynoska Grecja, na którą nikt tu jednak nie będzie narzekał.
Alejandro Sabella zbudował drużynę prawie idealną. Taką, która potrafi zablokować drogę Niemcom, gdy ci mają posiadanie piłki na poziomie 65% – 35% i taką, która wie, jak się im przeciwstawić, gdy na boisku zaczyna się sieczka, jak w drugiej połowie. Słowo klucz – drużynę. Cztery mecze fazy pucharowej, trzy dogrywki. Dwa gole strzelone, jeden stracony. Sergio Romero trzeci pod względem liczby minut bez straconej bramki na mistrzostwach świata, a przy tym doskonały Javier Mascherano (MVP turnieju?), który rozpoczynał mistrzostwa jako el jefecito (mały szef), a dziś jest wielkim el jefe, o którym rodacy piszą, że tak bardzo nadaje się na wojnę, że chyba urodził się w okopach. Poziom prezentowany dziś przez obie drużyny to były takie Himalaje, że jedynie dziennikarze prasowi, którzy mają deadline’y do 23.00 polskiego czasu, mieli prawo narzekać.
Na dłuższą metę, przy takim stężeniu perfekcji, Argentyńczycy nie mogli jednak liczyć wyłącznie na błysk Messiego, któremu w dogrywce oddawali piłkę za każdym razem, gdy nie wiedzieli, co z nią zrobić. To niemal poskutkowało akcją meczową, gdy Leo doskonale rozciągnął piłkę w obronie, ale całą akcję katastrofalnie zepsuł Palacio. Niemcy grali zaś swoje niezależnie od tego, kto był na boisku. Dla nich nie miało znaczenia, kto wychodzi na murawę, bo wszyscy się dostosowują do warunków i pokazują taką samą perfekcję, jak ci, którzy są w pierwszym składzie. A gdy do tego dorzucimy dwóch takich artystów, jak Schuerrle, Goetze czy Neuer, to mamy po prostu mistrza świata. Mistrza, który z wszystkich 32 ekip zasłużył na to najbardziej. Kilkunastoletnia praca musiała w końcu przynieść efekt.