To był mundial paradoksów. Futbolowych amnezji. Gwałtownych i nieodwracalnych upokorzeń. Podszytych rutyną i nostalgią wspomnień o 6-letnim panowaniu. Abdykacja okazała się bolesnym upadkiem na tyłek przemijającej rzeczywistości. Zbyt bolesnym dla mistrzów świata i Europy, kompletnie nieprzygotowanych na wywieszenie białej flagi po 180 minutach tortur w zgniłej atmosferze. Triumfalny marsz dobiegł końca. W żałobnych okolicznościach odchodzą Xavi i Villa. Wkrótce zrobią to Casillas i Xabi Alonso. Za kilka dni być może do dymisji poda się Vicente Del Bosque. Z nim lub bez niego na pokładzie, Hiszpania musi się odnawiać. Budować La Roja 2.0. Musi myśleć o przyszłości, ale jednocześnie nie zapominać o trudzie w pogoni za chwałą najlepszej generacji piłkarzy w historii tutejszego futbolu. Powtórzyć ich sukcesy będzie piekielnie trudno, ale obowiązkiem jest próbować. Nikt nie chce powrotu na mieliznę minionych dekad.
Jak Hiszpanie zapamiętają mundial w Brazylii? Jakie obrazki z obrony tytułu mistrza świata pozostaną im w pamięci? Zrezygnowany Casillas na kolanach po kuriozalnym golu Van Persiego, a może twarz załamanego Xabiego ukryta w dłoniach po pierwszej bramce Chilijczyków? Pudła Diego Costy, samotność Iniesty, bezradność Pique i Ramosa, tępe spojrzenie rezerwowego Xaviego, szczerości Alonso i konfrontacja Del Bosque z Fabregasem – 10 dni czarnej jak smoła historii. Wszystko zaczęło się w piątek trzynastego. Skończyło – pogrzebem na najsłynniejszym cmentarzu futbolu, Maracanie. Na stypie u Australijczyków łzy uronił Villa „Maravilla”. Cztery lata temu Hiszpanów wyniesiono z imprezy na rękach w blasku świateł, teraz zasłużenie wyproszono ich z lokalu już po drugim tańcu. Odesłano do domu bez żalu i ciepłego słowa. Jak intruza.
W futbolu, jak w życiu – nic nie jest wieczne. Piłkarze Del Bosque zostali ofiarą własnej wielkości. Niekończącej – wydawało się – legendy. 6 lat wspinali się na szczyt ośmiotysięcznika, aby spaść z niego z hukiem po pierwszym fałszywym ruchu. Z drugiej strony, trudno było zakładać inny scenariusz. Hiszpania w latach 2008-2014 nigdy nie była drużyną konwencjonalną. Taką, co to raz przegrywa, innym razem wygrywa. Zdobywała co chciała, na swoich zasadach. Jeżeli już wchodziła do gry to tylko all-in. Mundial w Brazylii oddała bez walki, złożyła broń po pierwszej salwie. Tak jakby już przed jego rozpoczęciem wynegocjowała warunki kapitulacji, a akt podpisała po pierwszej piłce zagranej przez Holendrów za plecy sztywnych stoperów. Nie taką wymówkę na odpadnięcie z turnieju wymyślili sobie Casillas, Xavi i „compañía”. Dwa lata temu po finale w Kijowie zdecydowali, że będą kontynuować reprezentacyjną karierę. Chcieli ją zakończyć w ojczyźnie futbolowej pasji. Po cichu planowali wygrać mundial na brazylijskiej ziemi i zamknąć IV, ostatni rozdział opowiadania o najlepszej reprezentacji w dziejach futbolu. Epilog okazał się tragiczny. Bo, jak to ktoś słusznie powiedział: „Nawet bogowie futbolu nie mają prawa wybierać sobie miejsca, czasu i okoliczności śmierci”.
Mundial dla Hiszpanów okazał się światem na opak. Zaprzeczeniem konstytucyjnego porządku. Casillas przestał wygrywać mecze boskimi interwencjami (ba, co drugi strzał na bramkę kończył się wyciąganiem piłki z siatki). Z do niedawna najlepszej pary środkowych obrońców na świecie zrodził się synonim niepewności i strachu. Ramos jakby wciąż myślami był w Lizbonie, Pique jakby do Brazylii przyjechał przy okazji, autostopem. Xabi Alonso – fizycznie i mentalnie wyczerpany, Xavi – mózg procesu decyzyjnego, guru tiki-taki, nagle przestał być przydatny. Iniesta i Silva, magowie z piłką przy nodze, w dwóch przegranych meczach, zapisali się w statystykach największą liczbą strat. Na wysokości zadania nie stanęli zaprawieni w bojach pretorianie – legendy, na których Del Bosque oparł kadrę. Zwycięstwo 1:0 w Paryżu z Francja 15 miesięcy temu przypieczętowało awans na mundial, ale i ostatecznie przekonało selekcjonera o długowieczności „los campeones”. O narkotykowym uzależnieniu od sukcesów starej gwardii. Do Brazylii pojechało 11 z 23 piłkarzy, którzy zdobyli z La Roja wszystkie trzy tytuły. Del Bosque przed MŚ przewietrzył tylko 30% składu, który w RPA zdobył Puchar Świata. Młode wilki – albo zostały w Hiszpanii, albo ich występ sprowadzono do poziomu obiadowej anegdoty.
Mega klapą okazała się… mini-rewolucja „za pięć dwunasta” z Diego Costą. Medialna wojna o wyszarpanie go Brazylijczykom przypudrowała poważne minusy integracyjne napastnika w systemie gry pozycyjnej La Roja. Costa rozegrał w reprezentacyjnych barwach 300 minut (4 mecze), w ciągu których oddał tylko jeden nic nieznaczący strzał na bramkę, z… Salwadorem w Waszyngtonie. Ani nie był przygotowany taktycznie, ani fizycznie. Nigdy nie był typem napastnik poruszającego się w wąskich przestrzeniach. Tym bardziej nie mógł tego wytrenować na kilkudziesięciu godzinach zgrupowania. Costa bardzo chciał, ale nie wiedział jak. W Brazylii został okrzyknięty symbolem przegranego zdrajcy. I stał się zarazem największą porażką personalną w 6-letniej kadencji Del Bosque.
Por que? – zapytałby Mourinho. Dlaczego Hiszpania wyglądała jak hollywoodzki klasyk z lat 50 wyświetlany w kinie 3D? Gwiazdorska obsada, sławy na ekranie, tylko efektów specjalnych brak. W dodatku wszystko w zwolnionym tempie. Na czarnobiałym tle. Hiszpańscy rutyniarze polegli w starciu z ferworem holenderskiej młodzieży i zespołowej energii Chilijczyków. Zmęczeni fizycznie i mentalne, ze zmarszczkami na sercu, bezbronni jak dzieci, niepewni indywidualnie i kolektywnie – w każdym podaniu, przyjęciu, strzale. Jeden błąd, jedna głupia strata powodowała lawinowy efekt, najczęściej zakończony utratą gola. Jak w domino, albo prowizorycznym domku z kart. Paradoksalnie, zespół, który od 6 lat gra praktycznie z pamięci, nagle wyrzucił z głów podręcznikowe podstawy – bliskość linii, asekuracja, dynamika i precyzja wykonania. Na brazylijskich boiskach drużyna wyglądała na zaskakująco rozproszony zlepek niepasujących do siebie części. Dziura między poszczególnymi formacjami przypominała rozmiarami tę w hiszpańskim budżecie. A przecież nie ma nic prostszego niż ukarać Hiszpanię kiedy jest wolna, przewidywalna, naga. Kiedy Hiszpania nie jest Hiszpanią. Kiedy Barcelona nie jest Barceloną…
Iniesta przyczynę klęski odnalazł w braku solidności, Casillas w braku zaangażowania, a Xabi w braku – wszystkiego. Ambicji, głodu, przygotowania fizycznego. Zdaniem mediów, ale i większości Hiszpanów, winnego katastrofy należy szukać u źródeł sukcesu. Tak się składa, że Barca i reprezentacja Hiszpanii, niczym para trzymających się za ręce kochanków, razem dumnie maszerowały na wierzchołek sławy. Razem też z piedestału zeszły. Barca robi to sukcesywnie od dwóch lat. Po odejściu Guardioli najpierw zaczął rozłazić się precyzyjnie zdefiniowany i skuteczny styl, później przyszło lanie w Europie, aż nadszedł czas pożegnań liderów: Valdesa, Puyola oraz najprawdopodobniej Xaviego. Barca od 2010 roku dostarcza do reprezentacji najwięcej piłkarzy. Zdarzały się mecze, lub jego fragmenty, w których aż 7-8 zawodników w podstawowym składzie La Roja pochodziło z katalońskiego klubu. Siłą rzeczy musieli wstrzyknąć w grę kadry Del Bosque DNA Barcy. Logiczne jest zatem, że po najgorszym sezonie Barcelony od lat dołek formy i braki motywacyjne musiały dotknąć także trzon reprezentacji. Ramon Besa, piszący o klubie z Katalonii na łamach „El Pais”, w jednym ze swoich ostatnich felietonów przytoczył historię końca niepokonanej drużyny, opowiedzianą przez „znawcę zakamarków Camp Nou”. Cytuję:
„Pierwszego dnia przestajesz trenować, ale wygrywasz, drugiego – olewasz dietę i dalej wygrywasz, trzeciego – zarywasz noc na balowaniu i znowu okazujesz się zwycięzca, czwartego dnia przegrywasz. Skołowany piłkarz nie wie jednak czy powodem porażki było obijanie się na treningach, nietrzymanie diety, imprezowanie czy po prostu rywal był lepszy. Piłkarze nigdy nie zrozumieją, że porażka to suma małych, pojedynczych czynników…”.
Pozostaje pytanie na dobranoc. Na bliżej nieokreślone jutro. Y ahora que? Co dalej? Porażka w Brazylii wystawiła reprezentację i jej piłkarzy na najwyższa próbę. Rewolucja młodych-gniewnych we francuskim stylu czy ewolucja modelu skupionego wokół stabilnej i latami skutecznej idei? Do głosu dojdą w najbliższych tygodniach zwolennicy wyników. Dojdzie do medialnej debaty środowiska „estetów” z „kunktatorami”. Po 6 latach klepania po plecach mikrofon opinii publicznej przejmie szalikowa krytyka. Zacznie się narzekanie, że piłkarze Barcy są „za bardzo eksploatowani”, że ci z Realu są „celowo niepowoływani przez marionetkę cules”, a że tych Atletico „nigdy się wystarczająco nie docenia”.
Jeżeli Del Bosque postanowi zostać, to postawi na sprawdzone schematy. Podąży przetartym szlakiem. Styl Hiszpanii jest nie do sklonowania, jakby był skrojony na wymiar, ale wymaga przeróbek. Wymaga alternatywy, Planu B na wypadek kolejnego bolesnego potknięcia. Przed Euro 2016 największe wyzwanie jest jednak inne. Chodzi o utrzymanie przy życiu fenomenu reprezentacji łączącej Basków, Katalończyków, Andaluzyjczyków i resztę mieszkańców tego kraju. Kraju historycznie podzielonego między dwa wrogie mega-obozy i kilkanaście wiecznie poszkodowanych mini-ośrodków. Wyzwaniem na nadchodzące lata będzie zachowanie modelu Futbol Club España. Klubu 47 milionów Hiszpanów wygrywającego ponad podziałami i pojedynczymi interesami – prawicowców, lewicowców, nacjonalistów, republikanów, „independentistas” czy „monarquistas”. Prywatnych interesów Busquetsa z Sabadell, Alonso z Tolosy, Ramosa z Camas, Casillasa z Mostoles i Silvy z Arguineguin. Pluralnego tworu podziwianego nie tylko za wyniki czy styl, ale przede wszystkim za dżentelmeńską klasę.
Del Bosque mógł się pomylić w rozpracowywaniu rywali, doborze taktyki, w reagowaniu na kryzysowe sytuacje, a nawet w niektórych powołaniach na mundial. Jednej, najważniejszej zasługi, nie można mu jednak odebrać – skończył z klubową demagogią, katalońsko-madryckimi wojenkami i zjednoczył grupę pełną wyniosłych ego.
Przed końcem roku Federacja RFEF, wykorzystując jeden z terminów na mecze reprezentacji, wyśle zaproszenia do Puyola, Casillasa, Xaviego, Xabiego, Villi i Torresa. Zbierze ich wszystkich i złoży im pożegnalny hołd. Teraźniejszość brutalnie ich wychłostała, ale historia o nich nie zapomni. Już mają w niej wyjątkowe miejsce.
RAFAŁ LEBIEDZIŃSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24