Najbardziej pogodny piłkarz, jakiego spotkałem, zmienia się nie do poznania. Okna w terenowym Mitsubishi ma przyciemniane. Nie spuszcza wzroku z GPS-a zainstalowanego w telefonie. – Segue direito – mówi głos jednego ze znanych komentatorów. Jedź prosto. – Boa jogada, capitao! – „udane zagranie kapitanie” komentuje przejazd przez światła. Marcelo zachowuje się jednak dziwnie. Nerwowo się rozgląda. – Dojedziemy na miejsce, to pogadamy – tłumaczy widząc, że zaskakuje mnie jego zachowanie. Przejazd spod Maracany na Barrę tuż po meczu Hiszpanii z Chile zajmuje jednak dobrą godzinę. Kierowca nie zna drogi, GPS coś miesza, a i korki niespecjalnie pomagają.
Barra da Tijuca to jedna z najlepszych dzielnic Rio. Drożej – nie licząc oczywiście Copacabany – jest chyba tylko na Leblon. Tutaj mieszkania kupują artyści i sportowcy, a przechadzając się po jednej z gigantycznych galerii łatwo natknąć się na celebrytów. To też pierwsze miejsce, w którym Marcelo przestaje się spinać. Siada przy stole, zamawia świeżo wyciskany sok z arbuza i rozpoczyna się dyskusja o mistrzostwach, Wiśle, Hannoverze…
– Głowacki i Sobolewski to dalej czołówka w lidze? Nawet w takim wieku? – łapie się za głowę, dając do zrozumienia, co sądzi o poziomie naszej ligi. Pyta też, co słychać u zawodników z jego czasów. Ze swoim najlepszym kolegą z Krakowa, Juniorem Diazem, nie miał okazji się spotkać, mimo że Kostaryka zatrzymała się przecież w Santosie, czyli kilkanaście, maksymalnie z 20 kilometrów od domu stopera Hannoveru. – Nie chcę mu przeszkadzać. Niech się skoncentruje na mundialu, a widujemy się i tak na meczach Bundesligi.
Marcelo czuje się już swobodnie. Barra jest na tyle spokojna, że można otworzyć okno w samochodzie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że były wiślak ostro przesadza z tym swoim strachem przed Rio, ale z drugiej strony… Kto zna lepiej ten kraj, niż chłopak, który wychował się w faweli? Problem – czego dowiem się dopiero po kilku dniach – polega jednak na tym, że od czasów, gdy Marcelo wyjechał do Europy, czyli do Wisły Kraków, bezpieczeństwo w Brazylii znacząco się poprawiło. Pacyfikacja dzielnic biedy, szczególnie w Rio, zupełnie odmieniła panujące tam klimaty i nie licząc kilku miejsc, miasto jest sto razy bezpieczniejsze niż kiedyś. Temu tematowi po kilku ostatnich wycieczkach więcej miejsca poświęcę pewnie w weekend, natomiast dziś, także po wielu rozmowach z miejscowymi, mam coraz silniejsze przekonanie, że Marcelo po prostu się mylił. A raczej przesadzał.
– Jedź! Chłopie, jedź!
– O co się tak spinasz?
– No bo tu policja, czerwone, a gość staje.
– No, czerwone, to staje.
– Tu się nie staje na czerwonym! Co jeśli będą chcieli mnie obrobić?
Cała jazda do Barry wygląda mniej więcej tak samo. Część Brazylijczyków, pamiętając, jak kraj wyglądał, zanim przyznano mu mundial, nie może się pozbyć z głowy pewnych stereotypów. Większość odradza jakiekolwiek wychodzenie po zmroku, a posiadanie lepszego samochodu to zakładanie sobie kajdanek. – Nigdy nie wiadomo, gdzie można wejść. Zła uliczka i ta ferrado. Po tobie – tłumaczy Marcelo, gdy dziwię się, że z takim zapałem popędza kolejnych taksówkarzy. Oni, jego zdaniem, nie muszą się bać, bo funkcjonują w mieście na specjalnych zasadach. Są stąd. Ale ktoś na blachach z Sao Paulo musi w Rio zachować ostrożność. Tym bardziej, gdy jeździ białym Mitsubishi.
– Patrz, policja, czyli tu musi być fawela.
– No, czyli mamy spokój.
– Tak, bo jest zielone.
Przesada czy zdrowy rozsądek? Im dłużej tu jestem, tym bardziej optuję za tym pierwszym.