Oribe Peralta to z całą pewnością nie jest słaby piłkarz. Doskonały też nie. Ale bez wątpienia znalazłoby się dla niego w Europie przynajmniej kilkadziesiąt niezłych klubów, w których mógłby się realizować. Zarabiać całkiem godnie, cieszyć oko i przypominać o swoim istnieniu trochę częściej niż od wielkiego święta, kiedy akurat cały świat ma okazję i ochotę oglądać grę Meksyku.
Wczoraj, gdy Guardado wbijał Chorwatom drugą bramkę, po asyście Peralty…
…mając w pamięci jego gola z Kamerunem albo dwa w finale londyńskich igrzysk, po raz pierwszy pomyślałem sobie: “że też ten Peralta nigdy dotąd nie pokopał gdziekolwiek w Europie”.
Przed kilkoma dniami przeczytałem o nim niezły tekst na łamach Przeglądu Sportowego. Było coś o mieście znanym z wysokiej przestępczości, ojcu pracującym w fabryce produkującej metalowe pręty, o bandytach, którzy napadli jego wujka. Ale ciągle nie jestem pewien, czemu ten Peralta – mając w Meksyku status piłkarza absolutnie nieprzeciętnego – nigdy nie ruszył się ze swojego grajdołka.
30 lat na karku. W CV osiem różnych klubów, ale każdy kolejny z ligi meksykańskiej. 218 meczów Santosie Laguna i ani jednego w klubie, o którym wiedziałbym coś więcej poza tym, że istnieje. Jest to jakiś fenomen. A jeśli nie fenomen, to przynajmniej reprezentant ginącego gatunku. Piłkarz, który uznał, że podbijanie świata nie jest mu potrzebne. Nawet nie spróbował, a mimo to czuje się spełniony.
Ktoś powie: widocznie zbyt słaby na wielką karierę.
Dobrze. Ale mówimy jednak o NAJLEPIEJ OPŁACANYM PIŁKARZU W HISTORII LIGI MEKSYKAŃSKIEJ. Nie sądzę, by Meksykanie aż tak śmierdzieli groszem i mieli tak nierówno pod sombrero, żeby płacić 2,5 miliona dolarów facetowi, który nic a nic nie jest tego warty.
W 2012 roku Oribe Peralta został mistrzem olimpijskim, strzelając dwa gole Brazylii w finale. Bywał już najlepszym strzelcem meksykańskiej Clausury i Apertury. Wybierano go jej najlepszym zawodnikiem, najskuteczniejszym napastnikiem Ligi Mistrzów w strefie CONCACAF. No, na zdrowy rozum – musiał mieć już parę okazji, by wyjechać do niezłego klubu w Europie. I to jeszcze w czasach, w których nie zarabiał aż tak godnie, jak obecnie. Skauci o takich jak on nie zapominają.
Hiszpańskojęzyczne media piszą o nim “intransferible”.
Parę miesięcy temu w wywiadach zwykł jeszcze deklarować, że w Santosie Laguna może grać póki definitywnie nie zrezygnuje z piłki. Opowiadał typowe formułki o tym, że ma ważny kontrakt w silnym klubie. Po czym padało jednak zdanie “zobaczymy, co zdarzy się po mundialu”.
Ciekaw jestem, co może się wydarzyć… Czy cokolwiek, biorąc pod uwagę, że na miesiąc przed turniejem podpisał trzyletni, obowiązujący od pierwszego lipca kontrakt z meksykańskim Club America. Rozbił bank, dostając najwyższą pensję w historii tych rozgrywek. 2,5 miliona dolarów. Więcej niż zgarniali kiedykolwiek Cuauhtemoc Blanco albo długowieczny Oswaldo Sanchez. Krótko mówiąc, gdyby chciał pożyczyć jeszcze trochę grosze, to teraz wypadałoby mu uderzać najwyżej do Chicharito Hernandeza. Do tego już za moment stanie za nim potężna machina medialna. Meksykański koncern Televisa, drugi co do wielkości w Ameryce Łacińskiej, będący głównym udziałowcem klubu.
Czy ktoś będzie skłonny jeszcze kiedyś to przelicytować? Inwestując w 30-letniego zawodnika, którego z każdym rokiem coraz trudniej godnie sprzedać. Szczerze wątpię.
Póki co Peralta udowodnia, że liga meksykańska może być samowystarczalna. Może dać komfort i pieniądze. Status niekwestionowanej, uwielbianej przez tysiące ludzi gwiazdy. Z tą różnicą, że na co dzień nadal będzie o nim słyszeć – zamiast całego piłkarskiego swiata – tylko ta latynoska ćwiartka.
PAWEŁ MUZYKA