Nie dziwimy się żadnym supermocarstwom, że boją się zaatakować Iran. Jeśli Irańczycy tak potrafią się bronić, z taką skutecznością uprawiać partyzantkę (czytaj – wyprowadzać kontry) przeciwko jednej z teoretycznie najsilniejszych piłkarskich armii, to jest to jedyne rozsądne podejście. Przed meczem zastanawiano się, czy Iran będzie polował na koszulki rywali. Tymczasem na koniec okazało się, że to niektórzy gracze Argentyny powinni po ostatnim gwizdku stać pod szatnią Iranu i czekać cierpliwie na okazję do wymiany.
Team Melli dzisiaj pokazało, że nie przyjechało do Brazylii na wycieczkę, ale jest w stanie nawiązać walkę z każdym. Nie mamy wątpliwości – największa w tym zasługa Carlosa Queiroza, jednego z największych wygranych imprezy. Już przed mundialem było wiadomo, że nie przedłuży kontraktu z irańską federacją, a teraz możemy być pewni, że czeka na niego w Europie kilka konkretnych ofert. Queiroz wiedział, że nie ma drużyny, która potrafiłaby zdominować rywala albo zagrać otwarty futbol. Do perfekcji więc wpoił swoim graczom sztukę neutralizowania rywala, czy też jak kto woli – parkowania autobusu. Ale dziś to był autobus bardzo zwrotny, a gdy trzeba – niezwykle szybki. Przecież to były książkowe kontry w wykonaniu graczy Iranu, gdyby napastnikiem tej ekipy był nieco bardziej ogarnięty napastnik niż Reza z Charltonu, to spokojnie mogliby to wygrać. A przecież i dla Rezy szacunek, był przez długi czas osamotniony w ataku, a i tak potrafił się świetnie znaleźć albo też idealnie wyjść do podania.
Argentyna? Można zdobyć sześć punktów w dwóch meczach, a jednocześnie być jednym znajwiększych rozczarowań turnieju? Można. Słabiutka w obronie, co udowodniła dzisiaj bardzo dobitnie. Źle zorganizowana z przodu, mająca do zaoferowania tylko i wyłącznie pojedyncze przebłyski swoich gwiazd, a nie dominację, nie system, nie dobrze działający piłkarski organizm, który – zgodnie z oczekiwaniami – pożerałby kolejnych rywali. To było prześlizgnięcie się na plecach Messiego, który w ostatnich sekundach strzelił piękną bramkę, ale wcześniej tak samo jak i reszta drużyny nie potrafił wiele zdziałać. Osamotniony? Źle ustawiony? Nie wiemy, widać przecież po bramkach, że ma paliwo w baku. Może nie zatankował do pełna, ale też bez przesady. Zapewnił swojej drużynie dwa zwycięstwa i jakkolwiek nie można zsuwać zasłony milczenia na długie minuty słabej gry, tak ostatecznie pociągnął Argentynę do punktów. I o tym też trzeba pamiętać.
Nie widzimy jednak tak grającej Argentyny w dalekich fazach mundialu. W tej ekipie znacznie więcej rzeczy niefunkcjonuje niż funkcjonuje, a Albicelestes mieli farta w obu starciach – najpierw samobój Kolasinaca, teraz zerwanie się ze stryczka w końcówce, gdy rywal już się słaniał na murawie. Dziś piłkarski świat ma prawo narzekać i szydzić z ekipy Sabellego, a jednocześnie zachwycać się ambitnym Iranem. Który wciąż nie pozostaje bez szans na awans, a jego ewentualna obecność w kolejnej fazie nie będzie żadną ujmą dla turnieju. To ambitny, waleczny, wiedzący czego chce zespół, a takim – antyfutbol czy nie – należy się szacunek. Taki sam, jak za to, że dziś zamiast być rozjechanym, co prognozowali im wszyscy, stworzyli znakomite widowisko i obnażyli słabości Albicelestes.