Reklama

Bezpowrotnie straciliśmy dwie godziny snu. Japonia-Grecja, czyli wieczór z pasztetem

redakcja

Autor:redakcja

20 czerwca 2014, 06:59 • 3 min czytania 0 komentarzy

Mecze na Mistrzostwa Świata są jak randki w ciemno. Choć najczęściej masz przed spotkaniem jakieś – chociażby szczątkowe – informacje na temat partnerki, nigdy nie możesz być do końca pewien, czy spędzisz wieczór w towarzystwie ślicznotki czy wyjątkowej szkarady. Trzymając się tego porównania, mecz pomiędzy Japonią a Grecją był jak „specyficznej urody” pasztet. Na pewno, jeśli chodzi o pierwsze 45 minut. Ci, którzy zaliczyli śledzenie tego „widowiska” na pewno nie będą się mieli czym chwalić przed znajomymi.

Bezpowrotnie straciliśmy dwie godziny snu. Japonia-Grecja, czyli wieczór z pasztetem

O ile wobec Greków nie mieliśmy wielkich (żadnych?) oczekiwań, o tyle Japończycy nas – najzwyczajniej w świecie – rozczarowywali. Zresztą już po raz drugi, a taka seria na mundialu oznacza z reguły, że powoli można pakować walizki i bukować wcześniejsze wczasy. Nawet jeśli piłkarze z Kraju Kwitnącej Wiśni lub zawodnicy „Hellady” wyjdą z grupy (co nie jest jeszcze wykluczone, ktoś przecież musi), to – z taka grą – szykuje się niezły łomot w fazie pucharowej.

Z Japonią wiązaliśmy pewne nadzieje po zeszłorocznym Pucharze Konfederacji. Wyniki mieli co prawda do bani, nie zdobyli nawet punktu, ale grali całkiem ciekawą piłkę. Brakowało wtedy tej drużynie lidera i brakuje dalej. Mógłby nim być Keisuke Honda, ale w ciągu sezonu ligowego idealnie wkomponował się w bezbarwny krajobraz Mediolanu i tak mu zostało. „Kagawa, może on?” – krzyknął bliżej nam nieznany komentator TVP. Niestety, on też jest w formie Manchesteru United z minionego sezonu.

Ostrzegamy: to, co teraz przeczytacie będzie hiperbolą, więc prosimy – potraktujcie to z przymrużeniem oka. Przez tę dzisiejszą mizerię zastanawialiśmy się chwilę, czy gdyby zamiast takiego Okazakiego zagrał dziś Akahoshi, to czy naprawdę ktoś zauważyłby różnicę.

No i jeszcze ci przeklinani przez wszystkich Grecy. Każdy zawodnik, który mógłby wnieść trochę polotu i finezji do tej smutnej – jak obraz greckiej gospodarki – drużyny, zakładając reprezentacyjny trykot, degradowany jest do roli trybiku w maszynie naoliwianej przez Fernando Santosa, a co za tym idzie: gnuśnieje. Weźmy takiego Fetfatzidisa. Ktoś kiedyś nazwał go nawet „greckim Messim”, ale – umówmy się – choć żaden z niego wielki wirtuoz, to jednak z całą pewnością zawodnik, który potrafi zagrać nieszablonowo. Niestety, tylko w klubie. W reprezentacji wykorzystywany jest do innych celów. Ma być piłkarskim pustakiem. Uszczelniać mur budowany przez Santosa. Czujnie się przesuwać, swoje wybiegać i przeszkadzać.

Reklama

Jakże wymowne było to, że po czerwonej kartce dla Katsouranisa, selekcjoner Greków, ściągnął z boiska właśnie „greckiego Messiego”, a w bój posłał solidnego przecinaka Karagounisa. Zero ryzyka, liczba „taktycznie odpowiedzialnych” piłkarzy musi się na boisku zgadzać.

Gwoli sprawiedliwości, w końcówce kilka razy zakotłowało się pod bramką Greków, nawet podopieczni Santosa coś tam sobie wykreowali, więc lekko się przebudziliśmy, ale ogólnie był to mecz z kategorii tych ciężko strawnych. Szczególnie więc niezdrowy na noc.

Jeśli nas słuch nie myli, Andrzej Strejlau powiedział, że to wszystko było takie „sczopowane”. Nie zrozumieliśmy do końca, co poeta miał na myśli, ale w sumie się z tym stwierdzeniem zgadzamy: było do dupy.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...