To było do przewidzenia. Zakończenie kariery przez Ryana Giggsa musiało przynieść dyskusję na temat zawodników takich jak on. Takich, którzy nigdy nie aspirowali do miana “piłkarzy z Kosmosu”, takich, którzy nie oblegali czołówek celebryckich tygodników, takich, którzy pozostawali w okolicach szczytu przez całą karierę, ale nigdy nie patrzyli z góry na cały futbolowy świat. 


Pewnie nie jestem obiektywny. Gdy w 1999 roku zobaczyłem jak wygląda, porusza się i gra lewy skrzydłowy Manchesteru United usłyszałem przy okazji meczu “Czerwonych Diabłów” z ŁKS-em jak świetnie brzmi jego imię i nazwisko, obrałem go za piłkarskiego idola. Chociażâ€¦ nawet w mojej prywatnej klasyfikacji zawsze był dopiero drugi, za “naszym” Markiem Saganowskim. Tak czy owak, zdaję sobie sprawę, że patrzyłbym na Walijczyka inaczej, gdyby nie tamta edycja Ligi Mistrzów, gdy mój klub odpadł z późniejszym triumfatorem, w którego barwach grał właśnie Giggs. Możliwe zresztą, że pozasportowych przyczyn mojej sympatii do legendy United jest więcej. 


Od małego wierzyłem w etos pracy. Widziałem jak harowała cała rodzina, słyszałem historię, jak babcia nieomal została łamistrajkiem, bo nie przywykła do jakichkolwiek przerw w pracy, wiedziałem, że pracowitość, sumienność i rzetelność to jedne z najważniejszych cnót, a jednocześnie wśród największych grzechów znajduje się lenistwo i – może jeszcze gorszy -“słomiany zapał”. Zresztą, lubię myśleć – może bez zaczepienia w faktach – że całe moje miasto w jakiś sposób hołduje temu etosowi. Ł»e Łódź zamiast romantycznych zrywów wolała uczciwą pracę, że zamiast awanturnictwa ceniono tu “robotność”, a miano najlepszego otrzymałby tu właśnie Giggs czy inny Zanetti, a nie Ronaldinho, Ronaldo lub Neymar.


Tu należy zadać pytanie z tytułu. Co właściwie oznacza “najlepszy”? To ten, który najlepiej kopie futbolówkę? Ten, który zdobywa najwięcej goli? Ten, który najlepiej wykonuje założenia taktyczne? Ten, który gwarantuje swojej drużynie najwięcej punktów? Ten, który wygrał najwięcej tytułów? Ten, który notuje najwięcej odbiorów?


Definicji w sporcie jest pewnie tylu, ilu kibiców. Eldo rapował: “jeśli żyłeś wtedy i widziałeś go w akcji to Maradona nie Pele jest dla ciebie królem piłkarzy”. Część dzieciaków z lat dziewięćdziesiątych patrzy na Messiego i Cristiano Ronaldo, po czym z nostalgią wspomina “Zizou”, “prawdziwego” Ronaldo lub Ronaldinho. To w ogóle chyba najfajniejsza i najbardziej dająca do myślenia próba wartościowania. Leo Messi w morderczej formie, ultra-skuteczny i praktycznie nieuchwytny dla obrońców, czy jednak Ronaldinho, zdecydowanie mniej przydatny, absolutnie mniej efektywny i bezdyskusyjnie słabszy pod niemal każdym względem. Każdym, poza efektownością. Poza atrakcyjnością, widowiskowością, którą fundował ilekroć tylko trafiała do niego piłka. Nie zawsze grał z korzyścią dla drużyny, pewnie czasem zwalniał, gdy należało przyspieszyć, ale kompilacje jego zagrań zestawione z “the best of” Messi/Ronaldo wyglądają “nieco” inaczej. Ba, znajdą się pewnie i tacy, którzy ponad duet z Hiszpanii stawiają Ibrahimovicia, mniej “punktopędnego”, ale za to z finezją, kreatywnością i nieobliczalnością, której nie ma chyba żaden ze współczesnych piłkarzy.


“Ale Messi i Ronaldo samodzielnie wygrywają nawet nie mecze, a całe sezony”. Okej, zgoda. Ale czy w takim razie “najlepszy” ma oznaczać tyle, co “w tym momencie najefektywniejszy”? Jeśli tak – co zrobić z Kaką czy wspomnianym Ronaldinho? Z całym szeregiem innych, którzy miewali momenty wielkiej chwały, ale i potężnych wywrotek? 


Moim zdaniem “najlepsi” to właśnie ci, właśnie to wąskie grono, które trzyma się szczytu nie przez dwa sezony, ale przez dwie dekady. To właśnie to wąskie grono, które medalami ze swojej prywatnej gabloty mogłoby obdzielić dwie pełne jedenastki. Goście, którzy działają w nieco innym stylu, niż afrykańscy czy latynoscy mistrzowie, dość szybko zadowalający się wysokimi gażami i szacunkiem kibiców. Długowieczni mistrzowie, którzy pozycję wśród klubowych legend zdobyli nie tylko talentem, ale przede wszystkim ciężką i sumienną pracą. Faceci jak Puyol, ponoć obłąkany na punkcie pilates i swojego zdrowia, które pomogło mu przeżyć niemal całą karierę bez jakichkolwiek głębszych urazów. Faceci jak Giggs, który w swojej obsesji doskonałości postawił na automatyczną skrzynię biegów, by “nie obciążać przesadnie lewej stopy”. 


Goście, którzy do fenomenalnej gry dołożyli dbałość, by ów poziom utrzymać nie pięć, ale piętnaście lat. By nie schodzić ze szczytu, dopóki pozwalają na to możliwości ludzkiego organizmu. Podporządkowanie całego życia futbolowemu mistrzostwu, determinacja, ciągły głód sukcesów i wszystkie możliwe synonimy słowa “pracowitość”. To, co od paru lat obserwujemy u Cristiano Ronaldo, to, co za kilka sezonów będzie pewnie można powiedzieć o Messim. Wyższy stopień, niż tylko “najlepszy piłkarz roku”. 

Czy Giggs wobec tego faktycznie jest najlepszym piłkarzem w historii Premier League? Czy może faktycznie lepsi byli Cantona, albo Shearer? Cóż, w latach 1993-1996 pewnie lepszy był Cantona, w sezonie 1994/95 z pewnością górował snajper z Blackburn. Gdy jednak wybieramy najlepszego zawodnika ostatnich dwóch, a może i ostatnich trzech dekad, oceniajmy dyspozycję na przestrzeni całego ćwierćwiecza. A Giggs jechał jak równy z równym z gwiazdami urodzonymi w latach pięćdziesiątych, jak i tymi, którzy urodzili się już po upadku ZSRR. Znalazł się w “jedenastce sezonu” w 1993 roku, wyczyn ten powtórzył pięciokrotnie, ostatni raz cztery lata temu. Przez dwadzieścia cztery lata udowadniał, że talent, którego eksplozja we wczesnych latach dziewięćdziesiątych przyniosła mu grono oddanych fanek, musi być poparty benedyktyńską pracą, która zaowocowała gronem dojrzałych wielbicieli jego gry dokładnie dwie dekady później. 


To właśnie wyróżnia najlepszych. Takich jak Ryan Giggs.



JAKUB OLKIEWICZ