Trochę football fiction: piłka centralnie sterowana

redakcja

Autor:redakcja

10 kwietnia 2014, 10:05 • 5 min czytania

Jak powszechnie wiadomo, większość prezesów i dyrektorów polskich klubów z liczeniem pieniędzy radzi sobie gorzej niż statystyczna pani Krysia sprzedająca marchew w warzywniaku. Ledwie wczoraj pisaliśmy o Andrzeju Niedzielanie (tutaj), któremu Ruch Chorzów tak bardzo chciał zrobić na złość, że zamiast rozsądnie zaoszczędzić KILKASET TYSIĘCY ZفOTYCH, właśnie musi je wypłacić piłkarzowi, z którego od miesięcy nie korzystał. Gdzie nie spojrzeć, tam jakieś długi i niespłacone kontrakty, gonione przez nowe, te które kluby – nie bardzo ucząc się na błędach – dopiero oferują. Wiadomo, temat rzeka.
Jest oczywiście proces licencyjny. Jest sieć zasieków płacowo – infrastrukturalnych koniecznych do spełnienia, by w kolejnym roku przystąpić do rozgrywek. Ale że „Polak potrafi” to i prezes klubu zwykle umie wybrnąć z tego tak, by w papierach sytuacja się zgadzała, a w kasie… No właśnie, ciągle nie za bardzo. Czasem aż same nasuwają się pytanie, co by było gdyby… Na przykład: co by było gdyby olać ten piłkarski wolny rynek. Uznać, że polska piłka jest na tyle chora i przeżarta niegospodarnością, że sama sobą sterować nie potrafi, że sama wręcz robi sobie krzywdę. Stwierdzić, że tych przepisów i obwarowań wołających o normalność ciągle jest za mało. Ł»e tu, dla uzdrowienia sytuacji, tak naprawdę wszystkim, od A do Z, należałoby odgórnie sterować i później twardo te reguły gry egzekwować.

Trochę football fiction: piłka centralnie sterowana
Reklama

Jest na świecie kilka lig – nazwijmy to – rozwijających, których piłkarsko może nie warto jeszcze brać za przykład, ale organizacyjnie i finansowo – owszem. A przecież od zieleniącego się Excela, od rachunku ekonomicznego wszystko tu powinno się zaczynać. Czy taka chociażby Australia nie daje do myślenia? Tamtejsza A-League, która pod względem restrykcji prawnych (podobnie jak amerykańska MLS) idzie tak daleko, jak żadna inna w Europie. A wszystko po to, by stała się silna, stabilna i atrakcyjna dla kibiców.

Weźmy kilka spraw na warsztat – dla przykładu. Luźno, bez przywiązywania się do konkretnych rozwiązań, bez próby przekładania ich na nasze poletko, uznając za potencjalny drogowskaz.

Reklama

W A-League cała organizacja rozgrywek, a więc i samych klubów otoczona jest restrykcyjnymi przepisami. Każdy zespół musi zgłosić 20 zawodników, jednocześnie nie przekraczając liczby 26. Do tego z jednej strony dochodzi limit 5 obcokrajowców, z drugiej obowiązek posiadania 3 młodzieżowców.

Jasno i przejrzyście. Podobnie z kontraktami. Po pierwsze – dokładnie określony limit płac (salary cap, jak w Stanach) – ok. 2,5 miliona dolarów australijskich, po drugie – wynagrodzenie minimalne – 50 tysięcy rocznie lub 40 tysięcy w przypadku młodzieżowców z tak zwanej National Youth League. W USA poszli z tym jeszcze dalej, bo pensje zawodnikom i trenerom płaci de facto krajowy związek piłki nożnej, któremu kluby w określonym terminie muszą przekazać odpowiednie, jasno wynikające z umów kwoty. Tym sposobem nie ma mowy o zaległościach, każdy na czas musi dostać to, co ma zapisane w kontrakcie.

Z zatrudnianiem obcokrajowców każdy klub radzi sobie na tyle, na ile pozwalają mu finanse, ale o tonach szrotu, który przyjeżdża i zaraz wyjeżdża na dłuższą metę nie ma mowy. Dodatkowym kołem ratunkowym jest możliwość zatrudnienia jednego – i tylko jednego – tak zwanego „piłkarza gościnnego”, uprawnionego do rozegrania w barwach danego zespołu 10 spotkań. U nas, jak wiadomo, „gościnnym” okazuje się średnio co trzeci obcokrajowiec i jak szybko przybył, tak prędko należy się go pozbyć.

Do australijskiej ligi, zamiast guests players, coraz częściej zjeżdżają się poważni zawodnicy, a to dzięki regulacjom dotyczącym „marquee players”. Tych, których limit płacowy nie obejmuje. Owe regulacje są jednak znacznie bardziej szczegółowe niż mogłoby się zdawać. Istnieje bowiem jasny podział na:

– domestic marquee
– international marquee
– junior marquee player.

Krótko mówiąc: gwiazda krajowa, zagraniczna i młodzieżowa (poniżej 23. roku życia). Każdy klub może opłacić jednego piłkarza z każdej z powyższych kategorii i – co za zaskoczenie – w ich przypadku bariery wynagrodzeń również są ściśle określone, a każde przekroczenie skutkuje karami nakładanymi przez związek. Jeśli w sezonie 2006/2007 Sydney FC przeszacowało płacowy budżet o 110 tysięcy dolarów, z miejsca zostało naprostowane kwotą 174 tysięcy kary. Za bardzo kombinować też się więc nie opłaca.

Inny przykład. Zespół Brisbane Roar niedawno chciał wynegocjować w krajowej federacji drobne odstępstwo od reguły. Jako „foreign marquee” zakontraktował Thomasa Broicha, jako „domestic” – Matta McKaya i na koniec okazało się, że w płacowych planach nie zmieści Albańczyka Besarta Berishy. Federacja, poproszona o pomoc w rozwiązaniu sytuacji, orzekła, że „prawne regulacje określające poziom wynagrodzeń są żelazną zasadą A-League” i nie ma mowy. Berisha wkrótce przeniósł się więc do Melbourne Victory, które mogło mu zaproponować kontrakt mieszczący się w limitach.

Limity i ograniczenia w oczywisty sposób hamują tych najlepszych i najbogatszych, ale podnosząc ten argument, najpierw pewnie wypadałoby się zastanowić, z czym my w Polsce mamy dziś największe kłopoty? Z nadmiarem bogactwa czy może z organizacyjną nędzą większości ligowej stawki? Czy restrykcyjne uregulowanie rynku bardziej by nam zaszkodziło w akcji pt. „awans do Ligi Mistrzów po XX latach”, czy jednak mogłoby sytuację znormalizować i ukrócić absurdy rządzące naszą piłką?

Wiadomo, gdybanie, w którym całą tę Australię można uznać za ciekawostkę, luźny przykład, porównywanie zupełnie różnych rynków, niemniej tamtejsze kluby stać dziś na to, by posiadać w składach takich zawodników jak Emil Heskey, Alessandro Del Piero, Shinji Ono, Orlando Engelaar czy William Gallas i paradoksalnie również dzięki nim bilansować budżet. Miejscowe media podają, że po transferze Del Piero frekwencja na meczach Sydney FC wzrosła o 5 tysięcy widzów (wyższą frekwencje odnotowały też zespoły grające PRZECIW niemu), a za moment kolejne żniwa zapewni mecz towarzyski z byłym klubem Alexa – Juventusem Turyn. Ceny praw do transmisji meczów od sezonu 2011/2012 wzrosły o 200 procent.

Przełożenie na nasz grunt wszystkiego w stopniu jeden do jednego należałoby traktować w kategoriach tytułowej football fiction, chociaż każdy przykład jest dobry, jeśli zmusza do myślenia. A trudno oprzeć się wrażeniu, że tam ktoś jednak MYŚLI – o tym, jakby tu pójść w górę. Nie tylko o tym jak nie utonąć.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama