– To nie takie proste, mimo że wiedziałem o tym wcześniej. Najzwyczajniej w świecie, na tę chwilę przegrywam rywalizację. Zanim tu trafiłem, jak dowiedziałem się o Tuluzie, odpaliłem sobie na spokojnie w domu transfermarkt i patrzyłem, z kim przyszłoby mi walczyć o granie. No i te nazwiska na kolana nie rzuciły. Ł»eby było jasne: nie, że ja uważam się za Bóg wie kogo, natomiast jako osoba interesująca się piłką, nieźle kojarzyłem tylko Didota, a o wiele lepiej tych, którzy stąd odeszli, czyli Sissoko czy Capoue – opowiada w długim wywiadzie Dominik Furman, który po trzech miesiącach we Francji, nadal ma problemy z wywalczeniem sobie miejsca w składzie Toulouse.
ٻyjesz?
Oczy otwarte, żyję.
Od kiedy w styczniu wyjechałeś do Francji, mniej jest ciebie i na boisku, i w mediach.
Był właśnie u mnie ostatnio brat i mówił mi, że męczą go ludzie pytaniami, czemu nie gram i że ciągle im odpowiada takie magiczne słowo: aklimatyzacja. Nie mogę już tego słuchać, więc poprosiłem go, żeby po prostu mówił, że jestem słaby. I tak dokładnie jest: nie gram, bo z różnych względów jestem jeszcze za słaby.
Brzmi to trochę tak, jakbyś przyznawał rację wszystkim tym, którzy po twoim transferze mówili i pisali, że Tuluza grubo przepłaciła.
A przepłaciła?
Ty mi powiedz.
Ł»eby zrozumieć, jak bardzo różni się granie u siebie w kraju od budowania swojej pozycji na Zachodzie, jest tylko jedno wyjście. Po prostu trzeba wyjechać i samemu się przekonać. W Polsce piszecie, że jestem przepłacony, a tutaj… Tutaj, tak po prawdzie, do końca nie wiem, co myślą dziennikarze. Nie znam jeszcze języka na tyle, by wziąć do ręki takie „L`Equipe”, no i przede wszystkim nie zdążyłem rzucić się w oczy na tyle, by tam trafić.
Byłeś czwartym najwyższym transferem w zimowym okienku w Ligue 1. Gdzieś tam się jednak przewijałeś. Nie odczuwasz tego na co dzień?
Mam wrażenie, oczywiście mogę się mylić, zakładając pozytywny dla siebie wariant, że we Francji ludzie myślą w nieco inny sposób.
Jaki konkretnie?
Są zadowoleni, kiedy ktoś, kto do nich przyjeżdża, szanuje ich, ich zwyczaje, ich mentalność. W Polsce wszystko chcemy na już, natomiast tam liczą na mnie pod kątem nowego sezonu.
To rzeczywiście bardzo pozytywny wariant, patrząc z twojej perspektywy.
A nie mówiłem? (śmiech)
Naprawdę uważasz, że dali ci te pół roku na naukę? Pewnie wiesz albo chociaż domyślasz się, co między wierszami mówi się w klubie na twój temat.
Kurczę, nie wiem, czy powinienem to mówić… Wiesz, co? Rozmawiałem ostatnio z prezesem klubu, z trenerem też. Powtarzają mi, żebym uważnie się wszystkiemu wokół siebie przypatrywał. Generalnie – że jest dobrze, a będzie lepiej. Wierzę, że to nie była wyłącznie kurtuazja, bo niby czemu mieliby czarować?
Dobra, cofnijmy się do 13 stycznia. Tego dnia podjąłeś decyzję o wyjeździe. Czułeś, że po tych trzech miesiącach będziesz akurat w takim miejscu, w którym jesteś teraz?
Czułem, że będę więcej grał. Jestem cholernie ambitny i boli mnie, że siedzę. Zawsze na odprawie z taką nadzieją – dla niektórych pewnie może nawet naiwnością – zerkam na tablicę ze składem, szukając swojego nazwiska. No, na razie cały czas szukam. Muszę brać to, co dają i liczyć, że w następnym sezonie to już będzie inna bajka.
Jak wyglądają takie odprawy? Jesteś tam, bo wypada, żebyś był, ale nie rozumiesz, o czym mowa, czy powoli zaczynasz coś łapać?
Początkowo, przyznaję, czułem się niezręcznie. Cieszyłem się, gdy słyszałem „collective“, bo wtedy – wiadomo – radocha, że się coś w końcu zrozumiało. Ale spokojnie, nikt mnie na pastwę losu nie zostawił – trener dużo tłumaczył mi indywidualnie, zresztą w ogóle jestem bardzo zdziwiony tym, że tutaj na każdym kroku każdy w drużynie chce sobie pomóc.
Stwierdziłeś przed chwilą, że miałeś nadzieję na większą liczbę rozegranych meczów.
Miałem, miałem. Tylko że to nie takie proste, mimo że wiedziałem o tym wcześniej. Najzwyczajniej w świecie, na tę chwilę przegrywam rywalizację. Zanim tu trafiłem, jak dowiedziałem się o Tuluzie, odpaliłem sobie na spokojnie w domu transfermarkt i patrzyłem, z kim przyszłoby mi walczyć o granie. No i te nazwiska na kolana nie rzuciły. Ł»eby było jasne: nie, że ja uważam się za Bóg wie kogo, natomiast jako osoba interesująca się piłką, nieźle kojarzyłem tylko Didota, a o wiele lepiej tych, którzy stąd odeszli, czyli Sissoko czy Capoue.
Akurat ci, którzy odeszli do Premier League byli lepsi niż twoi obecni rywale.
Zgoda, nie mówię, że nie. Ale oni są nieważni, nie ma ich. Są za to tacy, którzy dla polskiego kibica znaczą niewiele, za to bardzo dobrze umieją grać w piłkę. Wyglądają na treningach lepiej ode mnie, są cwańsi, dlatego grają w meczach. Ja z kolei na treningach nigdy szczególnie się nie wyróżniałem, jestem takim „zawodnikiem meczowym” (śmiech). I wiesz, co, jeszcze jedna rzecz – ja zawsze najlepiej sobie radziłem, kiedy dobrze czułem się w otoczeniu, w którym przebywałem. Trochę czasu minie, nim będę się luźno kontaktował z resztą drużyny.
Czyli jednak wychodzi na to, że z tą aklimatyzacją to jest coś na rzeczy. Ł»e nie jest przereklamowana, jeśli można tak powiedzieć.
Już mówiłem: nienawidzę tego słowa. Gadałem z chłopakami, którzy do Tuluzy przyszli latem. Też dostali czas, choć większość z nich ogarnia francuski, to ich pierwszy język. Może odrobinę trudniej miał Braithwaite, ale on, kurczę, świetnie nawija po angielsku.
U ciebie języki obce kulały, co sam podkreślałeś. Skoro planowałeś zagraniczny wyjazd, to pewnie domyślasz się, w jaki sposób powinienem dokończyć to zdanie.
Rany, ile razy ja planowałem się zapisać do szkoły językowej, to sam nawet nie policzę. Jakoś się to porozłaziło, niestety, a tak bywa, kiedy się coś odkłada w czasie. Teraz muszę się uczyć, bo nie mam wyjścia. Zresztą nauki francuskiego nie planowałem, chciałem raczej poprawić angielski, a tutaj ten język też nie jest tak, że każdy biegle się w tym języku porozumiewa. Okoliczności się zmieniły i teraz to francuski traktuję priorytetowo.
I jak idzie?
Tak sobie, aczkolwiek do przodu. Chciałbym za pół roku móc swobodnie gadać, a nie tylko się porozumiewać. Dlatego wkurza mnie Braithwaite, on też się uczy francuskiego, ale między sobą to my wyłącznie po angielsku, a i tak wesoło jest. Jakoś tak się razem skumplowaliśmy, bo w moich pierwszych tygodniach najczęściej na niego wpadałem, potem razem wysłali nas na specjalne ćwiczenia, wzmacniające sylwetkę. Co piątek we dwójkę ćwiczymy, czasami też co środę, więc najpierw jakoś tam pogadaliśmy i poszło. Tak jak ja kibicuje Realowi, trochę szkoda, nia ma jak podocinać, chociaż dla zgrywy rzuciłem, że Borussia przewiezie Real 4:0, on zrobił wielkie oczy, no i już przez pewien czas wydawało mi się, że trafiłem ten wynik (śmiech).
A jak twoje relacje z resztą drużyny? Czym różnią się od tego, co było w Legii? Teraz często mówi się, że choć mistrzostwo jest na wyciągnięcie ręki, atmosfera w szatni leży i kwiczy.
Nie ma mnie tam, ciężko mi się odnieść. A tutaj? Na pewno w oczy rzuca się ta przychylność. Do tej pory co prawda wspólnie na miast wyszliśmy tylko raz, na kolację, nie do żadnego klubu, ale to ze względu na fakt, że prawie wszyscy mają rodziny.
Spotykacie się poza samymi treningami?
Zbiórkę niby wyznaczyli na godzinę przed treningiem, zupełnie jak na Legii, aczkolwiek stuprocentowa obecność jest już wcześniej, na siłowni. Pracują, katują te maszyny, śmieją się i w taki sposób buduje się atmosfera.
A ty?
A ja nie siedzę w kącie. Patrzę, co robią i też chcę być taki duży, zobaczysz, porównacie sobie zdjęcia z tym, które kiedyś wrzuciliście (śmiech). Dobra, żartuję. Wiem, co mam robić na siłowni, choć czasami odnoszę wrażenie, że niektórym to wystarczy, że się śmieją, a już brzuch im się robi. Raz jedni zagadują mnie, kiedy indziej ja ich. Lubię pogadać z Didot, ostatnio nawet na temat Marka Jóźwiaka, bardzo w porządku jest Ben Bassat, często podpowiada mi również „Panczi”…
Kto?
Sirieux. Środkowy pomocnik, tak na niego wołamy.
Jest ktoś, z kim masz wyjątkowo utrudnioną komunikację?
Kurczę… A, jest! Regattin, on nie mówi ani słowa po angielsku, ale nie da się go nie lubić, a jak zacznie tym swoim migowym, to od razu wiem, o co mu chodzi (śmiech).
Podoba ci się w Tuluzie? Miasto inne niż Warszawa, z pewnością mniejsze.
Bardzo ładne, pogoda też bardzo ładna. Ł»yje się super, byle tylko grać, bo wtedy to będzie mi się całe otoczenie podobało nawet bardziej.
Tęsknisz za Legią?
Czy tęsknię? Najbardziej na co dzień brakuje mi tego, że w Warszawie mieszkałem ponad siedem lat, zżyłem się z miastem, czułem, że stamtąd jestem, miałem swoje ulubione miejsca i znajomych. Ł»eby przenieść to na warunki Tuluzy, potrzebny jest czas. Dużo czasu. Tęsknię za Legią, tak samo jak tęsknię za pewnymi osobami. Często rozmawiam z Jackiem Magierą, wczoraj ostatni raz. Kibu pewnie niedługo mnie odwiedzi, a kiedy rozmawiałem z trenerem Urbanem, było mi mega miło, że mogłem mu za wszystko podziękować, bo to świetny człowiek i chyba każdy wie – bardzo dobry fachowiec, najlepszy z jakim pracowałem.
Sezon w Ligue 1 kończy się…
Kończy się wcześniej niż Ekstraklasa, już wszystko sobie opracowałem. Wsiadam w samolot i pooglądam mecze, na fetę mistrzowską może też mnie zaproszą, a jeśli nie, to sam jakoś się wkręcę. Później czeka mnie jeszcze zgrupowanie młodzieżówki.
To na koniec, trochę z przekory. Pamiętam, że zabolała cię jedna odpowiedź prezesa Leśnodorskiego, który po twoim transferze odpowiadał w „Przeglądzie Sportowym” na pytania użytkowników Twittera. Powiedział wtedy między innymi, że gdybyś nie odszedł z Legii, miałbyś duże problemy z graniem i że mógłbyś być wypożyczony na przykład do Podbeskidzia.
Mam nadzieję, że ktoś źle zrozumiał i źle napisał. Nie ma co dorabiać teorii.
Rozmawiał PIOTR JÓŁ¹WIAK