Rozkochał w sobie wszystkich, chociaż początki nie były łatwe. Oto jak pierwsze chwile z Wengerem wspomina enfant terrible „Kanonierów”, Paul Merson: „Kiedy Arsene stanął przed nami, wyglądał jak nauczyciel matematyki, a mówił jak inspektor Clouseau z filmów o Różowej Panterze. Nie pomagało mu to w przełamaniu pierwszych lodów. W rzeczy samej na początku trudno było go traktować serio. Ray Parlour przez cały poranek, w którym Arsene się u nas pojawił, szeptał mi do ucha słowa Clouseau „To bomba! To bomba!” za każdym razem, gdy ten otwierał usta, ale zaraz po zakończeniu pierwszego treningu z nim wiedziałem, że Arsenal już nigdy nie będzie taki sam. Facet był po prostu geniuszem”.
Wygląd smukłego, szczupłego intelektualisty od zawsze przywodził na myśl, że Wengerowi bliżej do akademickiego profesora rozmiłowanego w literaturze, aniżeli do trenera piłki nożnej. Kiedy jednak Francuz przyszedł do Arsenalu, całkowicie zrewolucjonizował postrzeganie futbolu na Wyspach, a także na nowo zredefiniował pojęcie zawodowstwa. Steki, fast foody i piwo zastąpiły brokuły, warzywa i zielona herbata. Stara gwardia była wkurzona. Skończyły się wtorkowe wypady do pubu kończone przeważnie albo burdami, albo wpadaniem pod stół z przepicia. Przychodzenie na kacu na trening? Nie do pomyślenia. Do czasów Arsene’a Wengera rozciąganie się i gimnastyka traktowane były przez piłkarzy raczej jako zabawa dla zniewieściałych chłopców, a nie jako poważna składowa piłkarskiego treningu. Wielu z nich z początku otwierało usta z wrażenia, ale połowie tamtej ekipy Wenger przedłużył o kilka lat kariery, zmuszając ich przepite organizmy do spróbowania czegoś nowego.
Merson wspomina tamte dni z typowym dla siebie poczuciem humoru: „Kazał nam rozłożyć materace w sali balowej hotelu, w którym mieszkaliśmy (…) Były to ćwiczenia odległe o milion lat świetlnych od tego, co robiliśmy pod okiem poprzednich trenerów, a nawet podczas treningów reprezentacji. Przestaliśmy potrząsać ścięgnami podkolanowymi, a zamiast tego napinaliśmy grzbiety i kręciliśmy biodrami jak tancerze na wideoklipie Beyonce (…) Po tygodniu czy dwóch wszyscy stwierdziliśmy, że na treningach i meczach czujemy się znacznie pewniej (…) Techniki rozciągania Arsene’a pozwalały utrzymywać w lepszej formie cały organizm. Z menu zniknęły natomiast lasagne i ciężkostrawne makarony… Zaczęto podawać zieleninę, ryby z grilla oraz gotowany ryż, wszystko w małych porcjach…” Dzisiaj to elementarz każdego profesjonalisty, ale 18 lat temu był to prawdziwy przełom. Wraz z przyjściem Wengera Premier League zmieniła się raz na zawsze.
Francuz zmienił nie tylko rozgrzewkę, nawyki żywieniowe oraz etykę pracy, ale przede wszystkim sposób gry. Skomplikowane technicznie treningi wprowadziły nową jakość w poczynaniach „Kanonierów”, a miła dla oka gra oraz sukcesy przyszły bardzo szybko. Arsenal przestał być nudną drużyną, której szczytem marzeń było dowiezienie 1:0 do końca meczu. Wenger zdobył 11 różnych tytułów wraz z Arsenalem, ale ostatnie aż dziewięć lat temu. Kariera Francuza zatacza w północnym Londynie swoiste koło. Z początku traktowano go jak dziwaka, niczym szalonego profesora z „Powrotu do przyszłości”. Faza śmiechu przeszła w etap podziwu, sukcesów i rewolucji, ale ostatnie lata to znów swoisty powrót do początków. To, co stało się atutem Wengera, czyli zamiłowanie do pięknej gry oraz wynajdowania piłkarskich perełek stało się z czasem jego przekleństwem. Gdy odeszło pokolenie Vieiry, Bergkampa, Henryego czy Piresa, Francuz przestał sprowadzać wielkie nazwiska, skupiając się na wykuwaniu piłkarskich herosów, zamiast skupowaniu znanych piłkarzy. Prawda leży trochę po środku – Arsenal nie miał fury pieniędzy na zakupy, spłacano bowiem budowę nowego stadionu. Druga strona medalu jednak kłuła w oczy – Arsene’owi specjalnie nie zależało na wielkich transferach.
Na Emirates przychodzili obiecujący piłkarze pokroju Walcotta, Ramseya czy Oxlade’a-Chamberlaina, ale fani coraz głośniej domagali się jednak wielkich transferów. Wenger twierdzi, że to wszystko działo się z powodu małych funduszów na zakupy, ale na upartego kasa by się znalazła. Bilety na mecze Arenalu są drogie, a i mówi się nieoficjalnie, że Francuz trochę wcześniej mógł już ruszyć klubowy skarbiec. Dodajmy do tego, że sprzedawano piłkarzy – m. in. Nasriego czy Clichy’ego. Filozofia Wengera była jednak inna – trener ustawił się niejako w opozycji do agresywnej ekspansji zakupowej w stylu Chelsea i Romana Abramowicza. Wenger hołdował romantycznej wizji futbolu – piękna gra na murawie, nie kupujemy gwiazd tylko je wychowujemy. Może nie zdobywamy trofeów, ale to MY jesteśmy moralnymi zwycięzcami, a dodatkowo przestrzegamy finansowego fair play. Fani byli coraz bardziej wściekli, patrząc przez lata z zazdrością na Old Trafford i Stamford Bridge.
Wenger może nie miał niewiadomo jakich kroci na transfery, ale równocześnie rzadko kwapił się na jakiekolwiek większe zakupy. Do tego doszły kwestie mentalności zespołu. Pomijając brak pucharów, wraz z wyparowaniem liderów drużyny, Arsenal zatracił także nieco charakteru. „Kanonierzy” stali się schematyczni. Każda akcja musiała wyglądać jak po sznurku, wbicie piłki do siatki miało być jedynie formalnością, zwieńczeniem perfekcji. Dążenie to technicznej doskonałości zachwiało zdrową równowagę pomiędzy pięknem, a pragmatyzmem. Wenger powoli zamieniał się we własną karykaturę. Prasa angielska opisywała go swego czasu wręcz jako alchemika innowatora, który zdziwaczał i zamienił się podstarzałego magika z obwoźnego cyrku, widzącego winę we wszystkich, tylko nie w sobie. Czyli podobnie jak Jose Mourinho, ale za „Special One” stały i nadal stoją wyniki.
Aż nagle Wenger zmienił front. Arsenal zaczął kupować, spłacono stadion i ponoć nagle zrobiło się bogato w skarbcu. Kupiono Ozila, Giroud, Cazorlę. Fani odżyli – „Kanonierzy” znów grali piękną piłkę, a jeszcze siódmego lutego tego roku byli liderami tabeli Premier League z przewagą dwóch punktów nad resztą stawki. Zachwycaliśmy się ich stylem gry – i słusznie! – posypywaliśmy głowę popiołem, przyznając w duchu: Arsene, przepraszamy, że w ciebie wątpiliśmy. Okazało się niestety, że tradycji stało się zadość, a wątpliwości były uzasadnione. Minęły dwa miesiące i Arsenal zamiast zmierzać po mistrzostwo, jest jeden punkt od wypadnięcia z czołowej czwórki. Skończyło się jak zawsze – drużyna Wengera zaczyna świetnie, ale kończy beznadziejnie. Brak charakteru, liderów, którzy pociągną ten zespół w trudnych momentach. Jak idzie to idzie, jak już się zacznie pie….. to całość leci jak domek z kart. I ta smutna mina Wengera, mówiąca „ale co znów poszło nie tak?” Powiemy Ci Arsene, co poszło nie tak – zatraciłeś się sam we własnej wizji.
Podczas rozmów na temat „Kanonierów” padają zawsze te same zarzuty, mianowicie brak charyzmy, nieodpowiednia mentalność, złe transfery lub ich brak. Drużynie brakuje lidera na boisku. Kimś takim chciałby być pewnie nasz Wojtek Szczęsny, ale A) jest za młody B) za duże dziecko z niego C) jednak przywódcą powinien być ktoś z pola, a nie bramkarz. Pamiętając czasy gladiatora Vieiry, to w dzisiejszym Arsenalu jest tyle charyzmy, co w serialu „Klan”. Wenger zgubił po drodze umiejętność zwyciężania w ważnych momentach, lub zwyczajnie padł ofiarą złych transferów i wyborów personalnych. Olivier Giroud niby coś tam strzela, ale do preferowanej przez Wengera kombinacyjnej gry nadaje się jak Andy Carroll do dzisiejszego Liverpoolu. Yaya Sanogo? Melodia przyszłości. I na tym kończy się atak Arsenalu. Ktoś powie – ok, ok, ale Walcott jest kontuzjowany. Theo Walcott nadal jest bardziej skrzydłowym niż klasyczną „dziewiątką” i tak już raczej zostanie, choćby piłkarz tupał nogami i darł się wniebogłosy. Ciekawą rzecz zauważył także jeden z kibiców Arsenalu, z którymi kiedyś rozmawiałem. Zwrócił uwagę, że „Kanonierom” potrzebna jest nie tylko zmiana polityki i szkoleniowca, ale także… sztabu medycznego. Rzeczywiście, coś w tym jest. W Arsenalu jest wieczny szpital, by wspomnieć Walcotta, Diaby’ego, Ramseya, Wilshere’a. O Ozilu już nie wspominając.
Na koniec nieuniknione porównanie. Nie możemy przecież napisać o Wengerze bez nawiązania do pewnego bardzo znanego trenera, a wkrótce wykładowcy na Harvardzie. Ferguson przy Wengerze mógł być dużo prostszym taktycznie trenerem, ale jeśli chodzi o wolę zwyciężania, nie miał sobie równych. Francuz może sobie tworzyć skomplikowane taktycznie niuanse, ale i tak na końcu liczą się przede wszystkim charakter i dążenie do wygranej. Arsene sprawia wrażenie wypalonego i nie zmieni tego nawet potencjalna wygrana w FA Cup. Ian Wright, legenda klubu z północnego Londynu stwierdziła na łamach prasy, iż pora przekazać stery w ręce kogoś młodego i głodnego sukcesów, jak np. Roberto Martinez. Hiszpan zrobił w Evertonie coś z niczego, budując drużynę głównie na tym co zastał po Moyesie oraz na paru wypożyczeniach. Jeśli dodatkowo awansuje do LM, będzie to historia jak z filmu.
Co do Arsene’a, to mamy nieodparte wrażenie, że jego relacja z klubem oraz z kibicami z Emirates to w tym momencie toksyczny związek. Wygląda to jak długoletnia historia pary, w której jedna ze stron (Wenger) co jakiś czas daje popalić drugiej, ale na koniec przeprasza, wraca i jest jej wybaczone, a wtedy wszystko zaczyna się od nowa. Jeśli Francuz zostanie w klubie, to scenariusz ponownie się powtórzy. Ruszy nowy sezon, Arsenal znów będzie przez jakiś czas pierwszy, ale i tak skończy się jak zawsze – połowa składu wypadnie z powodu kontuzji, reszta posypie się psychicznie, a przy odrobinie fuksa zespół powalczy (albo i nie) o czwartą lokatę dającą jedynie prawo do gry w LM. Wenger kończy tak jak zaczynał – miłość i podziw gdzieś uciekają, nikt nie pamięta już wielkiego Arsenalu, pozostaje jedynie nauczyciel matematyki, powtarzający pod nosem niczym Clouseau „to bomba! To bomba!”.