Przez ostatnie dwie dekady spotkania zwane derbami Anglii przeważnie były dla kibiców Liverpoolu pewnego rodzaju nagrodą pocieszenia. Piłkarzom z czerwonej części Merseyside zdarzało się wygrywać z Manchesterem United, ale na koniec i tak śmiały się jedynie „Czerwone Diabły”. W Liverpoolu zmieniali się poszczególni trenerzy, ale licznik nabijający kolejne mistrzostwa Anglii zatrzymał się 24 lata temu. W tym czasie sir Alex Ferguson zmonopolizował Premier League, a przyzwyczajeni do sukcesów kibice z Old Trafford zaczęli z dostatku obrastać w tłuszczyk.
Nie to co kibice na Anfield Road. Ci od blisko ćwierćwiecza tak są wygłodniali sukcesów na krajowym podwórku, iż ich żebra już dawno niemalże przebiły skórę. Ten sezon jest jednak dla obu ekip krańcowo inny, wręcz przełomowy. Nastąpiło pewne odwrócenie ról – Liverpool jest mocny jak nigdy, United słabe jak za pierwszych lat Fergusona na Old Trafford. Można zatem śmiało rzec, iż Bitwa o Anglię wkroczyła w nową fazę, a dwa najbardziej utytułowane kluby w historii ligi zamieniły się rolami. Brendan Rodgers ma wszelkie papiery na to, aby stać się dla Liverpoolu kimś takim jak sir Alex. Irlandczyk ma pomysł na grę którego trzyma się kurczowo, dodatkowo ma dobrych wykonawców – o duecie SAS napisaliśmy już przepastne tomy, dlatego za cały komentarz niech świadczy ich dorobek strzelecki w obecnym sezonie: przed meczem Suarez zajmował pierwsze miejsce w klasyfikacji strzelców z 24 golami, a Sturridge pozycję drugą z 18 trafieniami. A United? Nie życzymy źle Davidowi Moyesowi, ale jeśli ten wytrzyma na OT dłużej niż dwa sezony, będzie można kazus ten zgłosić do programu „Sensacje XXI wieku”.
A czego dowiedzieliśmy się bezpośrednio po tym tak długo wyczekiwanym meczu na Wyspach?
Trzy karne dla „The Reds”, dodatkowo Liverpool nareszcie pewny w tyłach
Niedawno przeglądaliśmy kibicowskie fora w Anglii i chyba żadni defensorzy „The Reds” nie mają obecnie tak złego PR-u jak Martin Skrtel i Kolo Toure. Iworyjczyk lubi walnąć swojaka, a Słowak jest zawsze na zero – jak strzeli gola, to zaraz nadrobi jakimś klopsem. Dziś było zupełnie inaczej. Liverpool przyjechał na jeden z obecnie najbardziej gościnnych stadionów w Anglii i nie zawiódł. Gra w tyłach była bardzo dobra, a jak już piłkarze Moyesa dochodzili do sytuacji strzeleckich, na straży stał Simon Mignolet. Jemu także zdarzają się błędy, ale dziś bronił dobrze.
Lubimy oglądać grę Rafaela da Silvy, ale to specyficzny obrońca – świetny w ofensywie, troszkę gorszy w tyłach. Sprokurował karnego, odruchowo wyciągając rękę, na zasadzie: „to nie byłem ja”. Miał szczęście, ponieważ powinien był dostać drugą żółtą kartkę i wylecieć z boiska. Drugi karny dla Liverpoolu? Popisał się tym razem Jones, faulując Joe Allena. Trzeciego karnego dla „The Reds” przemilczymy, bo nie do końca wiadomo, na ile Sturridge nurkował, a na ile rozpędzony zahaczył o stopę Vidicia (bliżej jednak tej pierwszej opcji). Nie zmienia to jednak faktu, iż Serb w wyniku faulu (?) musiał opuścić boisko i „Czerwone Diabły” kończyły mecz w dziesiątkę. Swoją drogą rzadko oglądamy spotkania z trzema rzutami karnymi podyktowanymi przeciwko jednej drużynie (dwa na pewno zasłużone). David Moyes miał tak smutną minę, że brakowało tylko, aby jeszcze lał na niego deszcz. Filmowa scena. Ale nie ma się co dziwić – Liverpool bardzo stabilny w obronie, po raz pierwszy od wielu spotkań tyły „The Reds” przypominały monolit. Nawet Glen Johnson grał dobrze, przypominając tego zawodnika, którym kiedyś był.
W samo południe, Gerrard jak John Wayne
„Stevie G” jest jak ten rewolwerowiec, który nawet biodrem nie ruszy, a po jego strzałach z kolta padają kolejni rywale. Gerrard wykorzystał dwa rzuty karne, a Liverpool pokonał United 3:0 (gospodarzy w końcówce meczu dobił Suarez). Proste, efektywne. „Stevie G” mógł skompletować hattricka, ale przy trzecim karnym trafił w słupek. Zresztą sam faul był bardzo problematyczny, dlatego może dobrze, że nie padł gol. Gerrard idzie śladem Andrei Pirlo, cofając się coraz bliżej swojej bramki. Mówi się nawet o tym, że Stevie skończy karierę jako stoper. Na razie jednak jest perfekcyjnym cofniętym rozgrywającym, zawiadowcą stacji, wypuszczającym do przodu TGV w postaci Sturridge`a, Suareza, Sterlinga. Brendan Rodgers odnalazł złoty środek. Bardzo dobrze gra w tym sezonie także Jordan Henderson, który nareszcie odpalił. A duet „SAS”? Bez jakiegoś szału, ale jak zwykle solidnie – Sturridge schodził ze skrzydła do środka, Suarez czarował obronę. Trzeci gol dla „The Reds”? Łatwizna – Danny trochę przypadkowo do Luisa, Luis do siatki. Futbol to prosta gra.
Manchester United? Hmm…
United za to słabo, słabiutko. Robin van Persie niewidoczny, Rooney harował, czyli typowo. To już zaczyna się robić nudne i nie będziemy już pisać o Moyesie i o tym, że:
– „Czerwonym Diabłom” brakuje charakteru. Jak nie idzie, to nie idzie. Fergie Time? Zapomnijcie. To Moyes Time, czyli happy hours na Old Trafford. Wpadacie i bierzecie co chcecie. To jak święta Bożego Narodzenia w domach handlowych, trwające od października do kwietnia.
– Fellaini nie pasuje do tego zespołu. Zupełnie nie przypomina tej jednoosobowej wieży oblężniczej, w którą zamieniał się w czasach Evertonu. Gdzie ten pomocnik „box to box”, który tak nas zachwycał w trykocie „The Toffees”? RvP to samo – cień zawodnika z zeszłego sezonu i bynajmniej nie chodzi o kontuzje.
– Połowa składu United do sprzedania. Moyes pewnie zostanie na przyszły sezon, ale brakuje jakości w poczynaniach zespołu. Potrzeba przewietrzyć tę szatnię, wprowadzić trochę świeżości, kupić piłkarzy głodnych gry. Nie takich, którzy walczą o szósty czy siódmy tytuł, ale o swój pierwszy. Minął czas Ferdinanda i paru innych weteranów. Zmiana pokoleniowa na Old Trafford nieunikniona.
Nie jest sekretem, iż Manchester jest słaby w tym sezonie, ale popatrzmy na to także inaczej. Liverpool znów jest świetny, wracają powoli złote czasy Dalglisha i Rusha. Nie wiemy, czy „The Reds” zawalczą w końcówce sezonu o mistrzostwo Anglii, ale kto wie, w końcu jesteśmy świadkami narodzin bardzo dobrej drużyny, do tego cholernie atrakcyjnej dla oka. Nie wiemy także, co notuje sobie przez cały mecz Brendan Rodgers w swoim małym notesiku, ale na miejscu włodarzy Liverpoolu kupilibyśmy mu ich całą ciężarówkę. Naprawdę przynosi to efekty.
KUBA MACHOWINA