Wszyscy byli już gotowi. Okoliczni mieszkańcy na koncert: wychodzono na balkony, robiono popcorn, nadstawiano uszy pod serenadę na kilka tysięcy gwizdów. Pracownicy powiatowego urzędu pracy w myślach analizowali ostatnio dostępne oferty, by być gotowym gdy Rumak zawita w ich okienku. Kibice zgromadzeni na stadionie natomiast w pogotowiu mieli taczkę, którą z wrodzonej życzliwości podwieźliby „kołcza” pod wspomniany urząd. Ale głupi faul zrobił Sokołowski, Możdżeń strzelił nie do obrony i wszyscy musieli zmienić plany.
– Dużo mówimy, powtarzamy coś sto razy, a potem gówno to daje. Ten wynik to skandal i wstyd. Za karę powinniśmy teraz do Poznania wracać pieszo – tak po meczu z Widzewem wypowiadał się na łamach „Faktu” Możdżeń. To są wypowiedzi nie gościa, który przechodzi obok starcia, pakuje się po spotkaniu do tramwaju i wraca spokojnie grać w FIFĘ. Tak mówi ktoś, kto chce brać odpowiedzialność za wynik, dlatego tym większy smak ma dzisiaj ta bramka Mateusza w osiemnastej minucie przedłużonego czasu gry. Zarzucaliśmy mu często, że jego grze brakuje charakteru, że jest nijaki, pamiętany jedynie ze strzelanych od wielkiego dzwonu bomb. Dziś znów to zrobił, ale w takim momencie i takich okolicznościach, że nie sposób nie pochwalić właśnie charakteru. W każdym razie dziś pieszo do domu nie musi wracać, na barana powinien go natomiast do domu zanieść Rumak, bo to jemu zawdzięcza przedłużenie przygody z ławką trenerską i odwleczenie imprezki zapoznawczej z paniami z pośredniaka.
Choć przecież w Poznaniu po takim meczu nikt nie będzie skakał z radości. Tydzień po kompromitacji w Łodzi poznaniacy ratują w szóstej minucie doliczonego czasu gry trzy punkty z kolejnym outsiderem. Prezentują się jak średniak, który tu wtopi, tam coś ugra, gdzieś uszczknie, więcej pogubi, a ogółem notuje wyniki rodem z loteriady, a nie boiska. Jak ktokolwiek sympatyzujący z Lechem ma mieć nadzieję na niezłe wyniki w walce z pierwszą ósemką, skoro w tym momencie „Kolejorz” walczy jak równy z równym z ekipami, które za chwilę mogą jeździć do Stróż albo Rybnika? 36 dośrodkowań. Krótka recenzja kreatywności ataków Lecha. Przekrój przez ich koncepcję na pokonanie Podbeskidzia, mocne świadectwo – tak pomysłowy był dzisiaj Lech w swoich ofensywnych poczynaniach. Zapalmy świeczkę na grobie inwencji i przełamywania schematów. Gała na skrzydło i wstrzelenie jej na aferę. Różnorodność jak w ofercie śniadaniowej w McDonaldzie. Pomysłowość rodem z karcianej wojny, przewidywalność, przed którą czoła musi pochylić nawet Komisja Gier i Zakładów, pozwalająca sobie czasem na większy luz, niż Lechici w przodzie.
Kogo chcemy dzisiaj pochwalić? Kolejny raz Kownackiego. Chłopak w wieku siedemnastu lat w żadnym stopniu nie odstaje od Ekstraklasy, daje więcej jakości niż choćby w swoim czasie Stępiński. Podbeskidzie? – Niedługo będą na nas mówili „Mikołaje” zamiast „Górale” – powiedział po meczu Ojrzyński i trudno się nie zgodzić, choć z drugiej strony czego się spodziewać skoro próbujesz napocząć rywala takimi parodystami jak Mateusz „Cichobieg” Stąporski czy też Piotr „Podcinający-W-Twarz-Bramkarzom” Malinowski? Wtedy nawet przeżywający renesans Maciej Iwański, obsługujący kaleczących piłkę kolegów doskonałymi podaniami niczego nie zdziała.

Tak długo, jak Korona prowadziła z Zawiszą po bramce ze spalonego, mieliśmy obraz piłkarskiej niemocy, dla naszej Ekstraklasy bardzo charakterystyczny. Jedni – w tym przypadku gospodarze – za wszelką cenę starali się przenieść ciężar gry na połowę rywali. Szkoda tylko, że nie za pomocą akcji, lecz jedynie nieszczególnie kreatywnych wykopów w kierunku bocznych sektorów boiska. Ciężar gry – momentami nie do podniesienia dla widza. A drudzy? Nie mieli wyjścia, musieli atakować, co zresztą czynili niezbyt sprytnie. Zamiast szybkich podań, rozkoszne prowadzenie piłki. Wyrównali po tym – a jakże – gdy po rzucie rożnym do bezpańskiej piłki przed polem karnym dopadł Ziajka i między nogami Malarczyka trafił do siatki.
Nie po dośrodkowaniu, jakich mieli w Kielcach ze trzy tysiące, z czego dwa i pół autorstwa Lewczuka. Nie po kontrze, bo przecież przeciwnik nie kwapił się do przekroczenia linii środkowej. Po stałym fragmencie, zupełnie przypadkowo. Tak, podkreślmy to – gol tyleż efektowny, co nieplanowany. Wtedy już piłkarze Pachety musieli sobie radzić w dziesięciu, po tym, jak Pylypczuk – decydując się na bandycki wślizg – jednoznacznie zasugerował sędziemu, że spieszno mu pod prysznic. Hiszpański szkoleniowiec zareagował momentalnie, w wyniku czego wprowadził Stano oraz Gołębiewskiego w miejsce nie najgorszego Janoty, a także styranego Korzyma. Miał być wariant defensywny, czyli wyczekiwanie końcowego gwizdka, ale nie wyszło. Sprawiedliwie.
Nie możemy bowiem przejść obojętnie obok sytuacji, po której koroniarze wyszli na prowadzenie. Bałagan w szesnastce nie mniejszy niż w torebce nieskomplikowanej blondynki. Ł»eby wyłowić, co trzeba, niezbędny był fart. Jeśli brzmi to jak usprawiedliwienie sędziego Gila – nie doszukujcie się drugiego dna. Nie należymy przecież do jego zwolenników, natomiast obiektywnie należy przyznać: skoro ofsajdu – w kilku powtórkach – nie dostrzegli komentatorzy, decyzja o konieczności podniesienia chorągiewki nie była wcale taka oczywista. Pozycja spalona Dejmka – jak najbardziej, błąd – jak najbardziej, lecz kompromitacja asystenta Gila – raczej nie.
Dobra, a teraz trochę konkretniej, czas na oceny indywidualne. Lubimy patrzeć na grę Masłowskiego, ponieważ ma ten luz, którego w Ekstraklasie ze świecą szukać. Mamy jednak, drogi Michale, krótki apel: epizod w reprezentacji nie czyni cię Ljuboją, więc nie bądź zawiadowcą z lotniska Okręcie i przestań – do cholery – wymachiwać rękoma, a weź się wreszcie za grę. No, chyba że źle zrozumiałeś oczekiwania ludzi i dyrygent boiskowy pomylił ci się z operowym…
Upierdliwy od dłuższego czasu jest też Carlos. Ta pchełka, która jesienią z łatwością mijała kołkowatych obrońców rywali, a jej jedyny problem polegał na podjęciu odpowiedniej decyzji co do dogrania lub strzału, wiosną jest skrajnie nieprzydatna. Na ławkę za słabszą formę usadzili niemrawego Wójcickiego, przy czym my w pierwszej kolejności wskazalibyśmy konkretnie na Brazylijczyka. Bezbarwny występ z Koroną był już dla niego dziewiątym z rzędu bez gola i asysty. Dobrze czytacie: skrzydłowy, kompletnie nie interesujący się powrotem do obrony, od dziewięciu meczów punktuje dla Zawiszy dokładnie tak, jak każdy z was.

FotoPyk