O tym, jak chciałby wrócić do reprezentacji, dlaczego nie podpisał kontraktu z Pogonią oraz tym, czy żałuje dużych pieniędzy oferowanych mu w Metaliście Charków. O tym dlaczego Smuda początkowo miał do niego dystans, czemu w Birmingham zarabiał tyle, ile nie mógł zgarnąć inny kontuzjowany piłkarz oraz jak w Hiszpanii (przynajmniej przez moment) stawiali go wyżej od Juanfrana. Wreszcie o kontuzji, operacji i straconym czasie. Albo o tym dlaczego trener Auxerre kazał biegać swoim podopiecznym po lesie i jaki to miało wpływ na mecz z Realem Madryt. Obszerny wywiad z Dariuszem Dudką. Zapraszamy.
Długo milczałeś. Od miesięcy praktycznie nie było cię w mediach.
– Albo nie miałem klubu, albo leczyłem kontuzję. Bez sensu było mówić o tym, że gdzieś siedzę, sam trenuję albo się rehabilituję. Nie widziałem sensu w rozmawianiu o takich rzeczach, odbieraniu telefonów. Nawet idąc do Birmingham, wolałem nie dawać wywiadów, bo tak do końca nie byłem jeszcze pewny swego.
Wróciłeś do Polski. Zakończyłeś pewien etap. Czujesz, że definitywnie?
– Nie wiem jeszcze, co tu się wydarzy w Wiśle. Mam półtoraroczny kontrakt i na razie tylko jedno założenie: żeby się odbudować. Nie myślę o emeryturze. Bardziej o reprezentacji, do której chciałbym wrócić i otwarcie o tym mówię. Czuję duży niedosyt, bo ostatnie miesiące mocno pokrzyżowały moje plany. Byłem już nawet po rozmowach z trenerem Nawałką. Kiedy podpisałem kontrakt w Anglii, mówił mi, że jeśli tylko będę w dobrej dyspozycji, to mogę liczyć na powołanie, na to, że ktoś przyjedzie mnie obejrzeć. No, tylko że w międzyczasie okazało się, że przyjeżdżać nie ma po co, bo prawie w ogóle nie gram.
W kwestii kadry sprawa jest otwarta. Drużyna jeszcze w rozsypce.
– Dlatego jak tylko zdrowie i forma mi pozwolą, to będę chciał do niej wrócić.
Arek Głowacki, który jest wprawdzie od ciebie o cztery lata starszy, otwarcie mówi coś zupełnie odwrotnego: że nigdy z tą reprezentacją niczego nie osiągnął i chyba tak już musi zostać.
– Bo zawodnik sam to musi czuć. Jeśli ma jechać na zgrupowanie tylko po to, żeby nie mieć z tego wielkiej przyjemności i dzień po meczu dostać burę w mediach, to gdzie tu sens? Arek super się odbudował, dobrze radzi sobie w Wiśle, jest doceniany, ale jeśli tak to odbiera, to wie, co mówi.
Pewnie jeszcze porozmawiamy znacznie szerzej o tym, co udało się albo czego nie udało ci się zdziałać za granicą, ale tak w paru słowach – na ile sam jesteś usatysfakcjonowany?
– Bardzo dobrym ruchem był przede wszystkim wyjazd do Auxerre, nawet jeśli pierwsze pół roku miałem bardzo ciężkie. Przez jedenaście kolejek w ogóle nie grałem, ale później sobie poradziłem. Trzeba było się tylko trochę życiowo ogarnąć, nauczyć języka, profesjonalizmu, popracować nad sobą.
Co to znaczy „nauczyć profesjonalizmu”?
– Tam, za granicą, wszystko wygląda inaczej. Podejście do treningu, sposób funkcjonowania klubu. Fajnie jest to poczuć na własnej skórze, ale na początku jest to też zaskoczeniem i trzeba się do wszystkiego przyzwyczaić, trochę nauczyć od zera. Ale wiesz co najbardziej rzuciło mi się w oczy? Ł»e tam wszyscy cię szanują i wszystko robią z myślą o piłkarzu. U nas tego nie ma i nie było, kiedy wyjeżdżałem.
W Wiśle się trochę pozmieniało?
– Ogólnie w polskiej piłce niewiele się zmieniło. W Wiśle na plus na pewno stadion i baza treningowa, tylko że to dopiero dążenie do normalności.
Nie można się podniecać czymś, co ma już pół świata.
– No, można tak powiedzieć… A na gorsze, nie ma co ukrywać, zmieniła się jednak sytuacja finansowa.
Odnośnie finansów, skoro tak skaczemy między tematami, przyznasz, że najbardziej intratne oferty w ostatnich latach dostawałeś ze wschodu Europy. I to nie była jedna propozycja. Dlaczego z żadnej z nich nie skorzystałeś – ani przed transferem do Levante, ani po nim?
– Wszędzie gdzie jechałem, brałem ze sobą rodzinę i co oczywiste, za każdym razem kierowałem się też warunkami życia. Tym czy znajdę szkołę dla dzieci, jak tam będzie się nam funkcjonowało. Wiadomo, że mogłem zostawić rodzinę w Polsce, pojechać gdzieś do Rosji i zarabiać pieniądze, tylko nie wiadomo jakby później to życie rodzinne nam się układało. Jasne, gdybanie. Ale nieraz różnie się to kończy.
Jeśli brałeś pod uwagę warunki do życia, to z Walencią trafiłeś idealnie.
– Levante, jeśli o to chodzi, to był zdecydowanie najlepszy okres. Hiszpanie mają totalny luz, do wszystkiego pochodzą z dużym dystansem. Świetnie się tam żyje. Chociaż kontuzja, z którą tak długo miałem problem, trochę to życie uprzykrzała. Były takie momenty, że nie mogłem się podnieść z łóżka. Bolało tak, że nie mogłem się przekręcić. Nawet po operacji przez prawie cztery miesiące ciągle coś odczuwałem. Mniej więcej od września do początku listopada ciągle się to nawarstwiało. Trochę na siłę zagrałem jeszcze w Lidze Europy z Hannoverem, ale później już nie było szans – nie mogłem się ruszyć.
Leczyłeś się w Hiszpanii?
– Rehabilitowałem się w Hiszpanii, ale chciałem uczciwie podejść do tematu i powiedziałem, że skoro przyszedłem do klubu, chciałem grać, a niestety jestem kontuzjowany, to za operację sam zapłacę. Oni na to, że jeśli mogę być operowany w Hiszpanii to nie ma problemu, oni to sfinansują. Ale jednak Grzegorz Ł»elezik, który współpracował z kadrą, polecił mi lekarza w Berlinie i to u niego przeszedłem ten zabieg. Ból zmalał. Może nie od razu, ale po jakimś czasie mogłem w miarę normalnie funkcjonować.
Ile kosztowała to operacja?
– 10 tysięcy euro, więc koszt był dosyć duży, ale raz że ten lekarz został mi polecony, a dwa to, że chciałem być fair w stosunku do klubu.
Co działo się z tobą przez ostatnie tygodnie, po tym jak już odszedłeś z Birmingham?
– Trenowałem indywidualnie. Rano biegałem, a popołudniu chodziłem na siłownię. Wiedziałem, że czas znowu mi ucieka, a nie mogłem pozwolić sobie na to, że nie będę grał w piłkę przez dwa lata. Trzeba było podjąć szybką decyzję. Jeśli chodzi o oferty, mogłem wyjechać do Azerbejdżanu, Kazachstanu albo do Japonii. No, ewentualnie negocjować w Polsce, bo miałem propozycje z Jagiellonii, Widzewa i Lechii. Wcześniej, zanim wyjechałem do Birmingham, byłem już zresztą prawie dogadany z Pogonią…
Ale?
– Pojawiła się ta Anglia. Opcja testów trochę mi nie pasowała, ale chciałem jeszcze spróbować za granicą. Pojechałem, wszyscy byli niby zadowoleni… Ale jak tak patrzę, co teraz dzieje się w tym klubie, to przestaję się dziwić, bo praktycznie jest to samo. Zawodnicy przychodzą na 2 – 3 miesiące i zaraz odchodzą.
Kasa?
– Tak, klub generalnie nie ma funduszy.
Właściciel Birmingham został ostatnio skazany na więzienie za matactwa finansowe.
– Do tego trzech czy czterech zawodników ciągle ma kontrakty z Premier League, co mocno obciąża budżet. Byłem trochę zdziwiony tym, co tam się dzieje. Bo wiesz… Kiedy trener pochodzi do ciebie, klepie cię po plecach i mówi, że wszystko jest dobrze, kiedy grasz w 11 sparingach, a potem w lidze wcale, to jest to trochę nienormalne. Skończyło się na paru minutach w dwóch meczach. W końcu trener podszedł do mnie i powiedział otwarcie, że nie będzie na mnie stawiał, bo klub nie ma pieniędzy na mój kontrakt.
Do tej pory obowiązywała wersja, że zarabiałeś tam grosze.
– I tak było. Ale tłumacząc od początku, powiedzieli tak: „chcemy cię w klubie, ale nie możemy dać ci dużych pieniędzy, bo nas nie stać”. Ja na to: „OK, bo chcę się odbudować, zobaczyć jak będzie wyglądała moja forma, mogę się zgodzić na słabe warunki”. Akurat w tym czasie kiedy byłem tam na testach, Jonathan Spector doznał kontuzji, która miała go wyeliminować na jakieś dwa miesiące. Ustaliliśmy, że przeznaczą na mnie pieniądze z jego premii meczowych. To nie były wielkie sumy.
Płacili ci to, czego nie mogli zapłacić Spectorowi, kiedy nie grał?
– Dokładnie. Chciałem się sprawdzić, zagrać parę meczów i najwyżej poszukać czegoś innego.
Później menedżer Lee Clark wypowiedział się dość zaskakująco, że przekonałeś się, że tempo gry w Championship jest zupełnie inne niż w ligach, w których wcześniej grałeś.
– To akurat jakaś pomyłka… Po moim debiucie przyszedł do mnie i pyta, jakie tu jest tempo. No to zgodnie z prawdą mówię, że wysokie, bo wiadomo jak się gra w Championship. Tam pomocy praktycznie nie ma. Długa piłka od obrońców do napastnika i walka, z pominięciem drugiej linii. Tu nie chodziło o to, że nie daję rady, że jestem za słaby albo że mnie to tempo zaskoczyło, bo tak wcale nie było. Rozstaliśmy się naprawdę dobrze. Po wygaśnięciu kontraktu pogadaliśmy jeszcze pół godziny. Clark chciał nawet dzwonić do Henninga Berga, z którym są kolegami, żeby mnie wziął do Legii.
Ale nie zadzwonił…
– No, ostatecznie nie zadzwonił, ale chwalił mnie. Ani razu nie powiedział, że okazałem się za słaby, że to tempo gry jest dla mnie naprawdę za wysokie. Niczego takiego nie było.
Zanim podpisałeś kontrakt z Wisłą, mówiło się, że zrobisz to, JEŚLI nie pójdziesz do Japonii.
– Nie, między jednym a drugim nie było żadnej zależności. Z Japonią było tak, że przez tydzień czasu dostawałem sygnały od menedżera współpracującego z jednym z klubów, że jest jakiś temat. Powiedziałem: „ok, jeżeli jest temat, to ja proszę o konkrety” i ostatecznie żadne się nie pojawiły. Ogólnie, miałem dużo tego typu zapytań. A tak najbliżej podpisania kontraktu to byłem z Cordobą, z hiszpańskiej drugiej ligi, ale tam też pojawiły się takie różne kwestie, że ostatecznie się nie dogadaliśmy.
Z Lechem nie negocjowałeś? Przed Birmingham trenowałeś z jego rezerwami.
– Z trenerem Rumakiem nie rozmawiałem ani razu. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że i Lech, i Wisła na początku trochę się przestraszyły, że ja mogę mieć nie wiadomo jakie wymagania finansowe.
W mediach krążyła twoja wypowiedź, że Rumak obawiał się ciebie jako silnego charakteru w szatni.
– I myślę, że tak było. Dlaczego nawet do mnie nie zadzwonił? Gdybyśmy tylko porozmawiali, na pewno doszlibyśmy do porozumienia, a tak poszedł tylko komunikat, że…
Ł»e nie wpisujesz się w koncepcję budowy zespołu.
– Dokładnie. Ale z drugiej strony, może też chodziło o to, że chciałem podpisać kontrakt na pół roku, a w Lechu powiedzieli, że na minimum dwa lata i ostatecznie nie padła żadna konkretna propozycja.
To prawda, że zanim trafiłeś do Anglii, chciałeś grać w Lechu do końca rundy za darmo?
– Tak, zgodziłbym się na to, żeby móc się odbudować. Poza tym ja we Wronkach prawie się wychowałem, mam tam teściów. Kiedy nie miałem klubu, moje dzieci chodziły tam do przedszkola. Między innymi dlatego trenowałem z drugą drużyną Lecha, chciałem być jak najbliżej Wronek.
Do powrotu do Wisły podobno przez długi czas namawiał cię Paweł Brożek.
– Już latem mówił, że jak nie będę miał konkretów pod koniec sierpnia, to żebym przemyślał Wisłę…
Ale on to mówił na zasadzie „wydaje mi się, że będą cię chcieli…” czy po rozmowie z działaczami?
– Chyba na tej pierwszej. Ale ja, szczerze mówiąc, byłem jeszcze wtedy głodny tej zagranicy, chciałem jeszcze gdzieś spróbować zagrać. Wyszło, jak wyszło. Ł»ycie wszystko zweryfikowało.
Jak potem przebiegały rozmowy z Wisłą? Mówiłeś, że było czuć obawę o twoje wymagania.
– Bardzo dobrze znamy się z prezesem Bednarzem, razem graliśmy jeszcze w piłkę. To znaczy – przeciwko sobie, ale mamy dobry kontakt. Wszystko wyjaśniło się, kiedy przyjechałem do Krakowa i mogliśmy spokojnie porozmawiać. Wtedy negocjacje już nie trwały długo. Dogadaliśmy się w ciągu tygodnia. Gdybym zwlekał, to mógłbym chyba teraz grać w tym futsalu, o którym coś tam się mówiło.
Sam zadałeś sobie kolejne pytanie. Tłumacz o co chodziło.
– Dziwna sprawa. Zaczęło się od tego, że kiedy odszedłem z Birmingham, poza indywidualnymi treningami, dwa razy w tygodniu chodziłem z chłopakami z Celulozy Kostrzyn pograć w hali. Ktoś mnie tam zobaczył i puścił tak naprawdę plotkę, że można mnie zgłosić do rozgrywek…
I nagle zaczęli się o tym wypowiadać ludzie z samego klubu.
– Nagle milion telefonów. „Kończysz karierę? Wiesz, że jeśli podpiszesz z nimi umowę, to nie będziesz mógł już podpisać kontraktu zawodowego?”. Ale spokojnie – ani przez moment o tym nie myślałem. Od razu dałem sprostowanie na Facebooku. Jeszcze parę lat chętnie pokopię na normalnym boisku.
Jesteś dla Wisły okazją? Jak Semir Stilić?
– Myślę, że obaj możemy jej jeszcze wiele dać. Tym bardziej, że ja spędziłem tu już trzy lata, nie muszę przechodzić żadnej aklimatyzacji, wszystko jest dla mnie dobrze znane. Poza tym, za dużo tych piłkarzy teraz w Wiśle nie ma. Tak naprawdę 13-14 zawodników, reszta to bardzo młodzi chłopcy.
Smuda non stop powtarza, że w klubie nie mówi się na głos nawet o pucharach, a tymczasem po reformie rozgrywek może się zdarzyć wszystko. Będą decydować pojedyncze mecze.
– Dokładnie. Ale popatrz na przykład na Legię. Ktokolwiek tam wypadnie ze składu, na jego miejsce może wskoczyć jakiś wartościowy zmiennik. U nas tych piłkarzy obecnie jest naprawdę mało. Co mecz to prawie się modlimy, żeby nie było kontuzji i kartek. Nie mamy takiej kadry, żeby sobie non stop uzupełniać. Cel jest prosty: ugrać jak najwięcej. Ile tylko można, ale bez zakładania wielkich rzeczy.
Czujesz się faworytem Smudy?
– Nie wiem… Nie mam takiego odczucia. Wiadomo, że trener zawsze ma swoich faworytów, tak jak nieraz trener Smuda mówił o Stiliciu, ale ja raczej dla niego jestem taki neutralny. Nawet jeśli miałbym wspomnieć kadrę… Dogadywaliśmy się, ale na początku nie było tak całkiem łatwo.
To znaczy?
– Miałem w przeszłości trochę różnych afer, a wiadomo – trener Smuda tego absolutnie nie toleruje. Czułem, że patrzy na mnie pod tym kątem, ale kiedy już mnie poznał, to chyba poszło z górki. Zwłaszcza, że w ostatnich latach naprawdę się uspokoiłem, nie było żadnych głośnych sytuacji…
Co było tym momentem granicznym?
– Wyjechałem za granice, nabrałem trochę pokory, profesjonalizmu. Poza tym rodzina, dzieci.
A na początku z czego to wynikało? Z myślenia: „Jestem pan Dudka i wiele mogę”?
– Trochę tak. „Jestem młody, mogę robić co chcę, bez konsekwencji”. To nie okazało się prawdą.
I przez lata się za tobą ciągnęło. Nie tylko po aferze we Lwowie. Po wypadku, w którym kiedyś nieszczęśliwie wziąłeś udział, też. Wiele osób myślało: młody był i nie poniósł konsekwencji.
– To prawda.
To prawda, że co? Ł»e nie poniosłeś konsekwencji?
– Nie, tego nie powiedziałem. I naprawdę nikomu nie życzę takiej sytuacji. Byłem lekkomyślny. Ale się zmieniłem.
Siłą rzeczy, musiałeś to mocno przeżyć.
– Oczywiście, to był duży cios i dla mnie, i dla moich bliskich. Nie było łatwo dalej żyć z myślą, że coś takiego się wydarzyło, że ktoś zginął. Każdy miałby problem, żeby sobie z tym poradzić.
To prawda, że pomagałeś później rodzinie tej osoby?
– Niczego naprawić się w takiej sytuacji nie da, ale staraliśmy się pomagać, także finansowo. Nawet jeśli nie uczestniczyłem w takich spotkaniach osobiście, to przez ludzi z Amiki Wronki chciałem coś zrobić.
Ok, wracając jednak do piłki… Mówiliśmy o Smudzie. Nie masz wrażenia, że czeka cię w Wiśle powtórka z rozrywki i znów będziesz non stop rzucany po pozycjach, jak kiedyś?
– Pewnie nic tu się nie zmieni, ale sytuacja to wymusza. Jak mówiłem, kadry nie mamy zbyt szerokiej. Tuż przed wyjazdem do Francji, w czasach trenera Skorży, miałem taki moment, że te zmiany mocno mnie frustrowały. Wydawało mi sie, że grając na nie swojej pozycji zostają mi złe nawyki z gry na innej i to tylko mi przeszkadza. W końcu sam Skorża mnie przekonał, że tak trzeba, że niewielu jest zawodników, którzy w sytuacji kontuzji albo kartek mogą pomóc drużynie na różnych pozycjach. Dzisiaj już nawet nie mam o czym dyskutować, bo nabrałem pokory i potrzebuję gry, żeby wrócić do odpowiedniego rytmu.
Pogadajmy chwilę o Levante, bo przypominam sobie moment, gdy dopiero przychodziłeś do klubu. To było zaskakujące, jak oni prawie rozwijali przed tobą czerwony dywan. Dziękowali, że ich wybrałeś.
– Byłem w lekkim szoku. Otwierałem gazetkę La Liga i okazywało się, że jestem opisywany w niej jako gwiazda zespołu. A w Levante był w tym czasie i Obafemi Martins, i Sergio Ballesteros, kapitan, i Juanfran. Trochę nazwisk było. Ktoś zrobił wokół mnie naprawdę fajną otoczkę. Byłem tym mocno zaskoczony.
Na wstępie mówiłeś, że nie wiesz czy to liga dla ciebie, że jeśli nie, to z pokorą wyjedziesz. Na ile się o tym w ogóle przekonałeś? Zagrałeś w 3 meczach z przeciętnymi rywalami: z Valladolid, Osasuną i Bilbao.
– Kontuzja wszystko mi pokrzyżowała. Gdyby nie ona, na pewno dostałbym więcej szans.
Zagrałeś z działaczami Levante w otwarte karty, mówiąc, że czułeś ból jeszcze będąc w Auxerre?
– Tak, bo problem narastał. W Auxerre, potem w czasie mistrzostw Europy – było coraz gorzej. Później miałem miesiąc przerwy, więc uraz trochę ucichł, ale jak w Levante zacząłem okres przygotowawczy, to znowu się pojawił. W klubie o tym wiedzieli, ale powtarzali mi, że kilku innych zawodników miało już coś podobnego i dali z tym sobie radę. Nieprzyjemna sprawa – zapalenie spojenia łonowego – bo u każdego inaczej się objawia. Płyn zbiera się między przywodzicielem a kością i przy ostrym treningu można ten przywodziciel zerwać. Jak wstałem rano i wziąłem Voltaren, to można było jakoś funkcjonować, ale cały czas na środkach. Modliłem się, żeby wyjść na trening i żeby nic mnie nie bolało.
Dużo prób powrotu do gry podejmowałeś?
– Zdarzało się na przykład tak, że trenowałem w tygodniu przed meczem, trener brał mnie do składu, ale już na kolejnym rozruchu po meczu zaczynało boleć, więc kolejne dwa, trzy dni wypadały. To też wpłynęło na to, że trener inaczej na mnie patrzy. Nie byłem w stu procentach gotowy.
Na twojej pozycji grali Vincente Iborra i Papa Diop. Dobrzy zawodnicy czy bez przesady?
– Na początku miałem być dopasowany do składu z Iborrą. Później kontuzja spowodowała, że nie było wielkiej konkurencji, ta dwójka grała praktycznie w każdym meczu. No i trzeba przyznać, że grała dobrze. Później już nie było wielkich podstaw, żeby coś zmieniać, bo i w lidze i w Lidze Europy dawali radę.
Kiedy przyjechałeś do Levante z Francji, poczułeś, że jesteś w większym klubie czy niekoniecznie?
– Niekoniecznie. Myślę, że to podobny poziom. W obu przypadkach to były kluby, które przede wszystkim patrzyły na to, żeby się utrzymać, a z drugiej po cichu liczyły na jakieś wyższe lokaty.
Przyznasz że finansowo tych ostatnich lat nie wycisnąłeś do maksimum. Levante nie było najbardziej intratną propozycją, jaką miałeś, gdy odchodziłeś z Auxerre. O Birmingham mówiliśmy.
– Nie był to żaden skok na kasę. Tak naprawdę, największy błąd popełniłem wtedy, gdy pół roku przed mistrzostwami Europy nie podpisałem kontraktu z Metalistem Charków. Jeśli chodzi o finanse, to była świetna propozycja, naprawdę bardzo duża przebitka, poważne pieniądze. Ale powiedziałem sobie: OK, poczekam pół roku, miną mistrzostwa Europy, wtedy mogę usiąść i porozmawiać.
A trzeba było brać, co dawali?
– Można tak powiedzieć. Później przewijały się jeszcze jakieś tematy powrotu do Francji, jakieś zapytanie z Niemiec, ale ten Charków finansowo był zdecydowanie najbardziej atrakcyjny.
Po odejściu z Birmingham nie było już żadnych sensownych opcji w Europie?
– Po moich przygodach w Levante, tak naprawdę, mogło być już tylko trudniej. No i było. Kazachstanu i Azerbejdżanu w ogóle nie brałem pod uwagę. Japonia bez konkretów. A z drugiej strony wiedziałem, że jak nie podpiszę kontraktu przynajmniej z końcem lutego, to kolejne pół roku mogę mieć z głowy.
Twoje Auxerre jest dziś w dole tabeli Ligue 2. Nie podniosło się od czasu twojego odejścia.
– Kryzys finansowy, tak jak wszędzie. Poza tym, tak jak oglądałem parę meczów, to widać, że młodzi zawodnicy, którzy się tam wybijają, zostają od razu oddani do większych klubów. Wszystko kręci się wokół pieniędzy. Gdyby było ich pod dostatkiem, to i polityka klubu byłaby zupełnie inna.
Gdybyśmy chcieli szukać topu twojej klubowej kariery, to siłą rzeczy musielibyśmy spojrzeć w kierunku Auxerre. Zwłaszcza sezonu 2010/2011, kiedy graliście w Lidze Mistrzów.
– Cały czas byłem w rytmie, fizycznie też czułem się najlepiej przygotowany. W Lidze Mistrzów graliśmy z Realem, Milanem i Ajaksem. Tak, z tego okresu mogę być naprawdę zadowolony.
0:4 na Bernabeu. Dudka na prawej obronie. Na lewej pomocy – Ronaldo. Dobrze sprawdziłem?
– Tak było… Ale mieliśmy też dobre mecze. Właściwie, oba – i z Milanem, i z Realem – na naszym boisku. Mieli z nami straszny problem, chociaż wiadomo, ze ostatecznie byliśmy skazani na porażkę, jako znacznie mniejszy zespół. Fajnie, że udało się przejść Zenit, gdzie porównując zawodników i budżety – też się do niego nie równaliśmy. Chociaż Ligue 1 jest naprawdę wymagająca i każdy, kto grał we Francji może to potwierdzić. Czy Jacek Bąk, czy nawet Dominik Furman, który ostatnio wyjechał i już widzi, że nie jest łatwo się tam przebić. Dużo fizycznej walki, wielu zawodników z Afryki, doskonale wysportowanych.
Ty zaliczyłeś duży dołek, ale Irek Jeleń wpadł do Rowu Mariańskiego. Nie jesteś tym zdziwiony? Był czołowym strzelcem Ligue 1, chwila, moment i go nie ma. Nawet w Podbeskidziu…
– Irek – moim zdaniem – popełnił błąd w momencie, kiedy nie przedłużył kontraktu z Auxerre. To był idealny klub dla niego, naprawdę. Wybrał Lille i od tamtego momentu zaczęło się psuć. Grając w Auxerre był bardzo szanowany, strzelał przecież gola za golem, był jednym z najlepszych napastników ligi.
Utrzymujecie jeszcze kontakt?
– Dziś już nie. Kiedyś się trzymaliśmy, nasze rodziny dobrze ze sobą żyły. Później trochę się to urwało.
Już pod koniec twojego pobytu we Francji coś ewidentnie zaczęło się psuć. Udzieliłeś kilku wywiadów, w których mówiłeś, że funkcjonujesz trochę na uboczu, poza drużyną. O co chodziło?
– Chciałem już spróbować czegoś innego. Menedżerowie ciągle wydzwaniali, robili mętlik w głowie. Opowiadali, ze już czas zmienić ligę, sprawdzić się w innym miejscu. W końcu sam zacząłem się do tego przekonywać. Zresztą, z Auxerre też nie dostałem żadnej konkretnej propozycji przedłużenia. Było tylko zapytanie, na które odpowiedziałem wprost, że chciałbym wyjechać w inne miejsce.
Wypowiedziałeś wtedy kilka ciężkich słów o pogarszającej się atmosferze. Ty nie sprawiasz wrażenia gościa, który może siedzieć w kącie i narzekać, że koledzy go nie lubią.
– Wiadomo, że tak nie jest, ale w drużynie zaszły wtedy duże zmiany. Odszedł Pedretti, odszedł Irek, w sumie pięciu zawodników. Do tego składu w ogóle nie wzmocniono, tylko wzięto chłopaków z trzecich, czwartych lig i zaczęło dochodzić do dziwnych sytuacji. Ciśnienie poszło w górę. Zaczęły się pojawiać kłótnie. Ja starałem się w tym nie uczestniczyć, tak jak mówiłeś – zostałem na uboczu, trzymałem się z Walterem Birsą, ale robiło się trochę słabo. Do tego spadliśmy z ligi, co dodatkowo bolało.
Laurent Fournier cię wychwalał, ale o trenerze Fernandezie mówiłeś wprost: nie szanuje mnie.
– Tak myślałem. Auxerre zapłaciło za mnie 2,5 miliona euro. Zagrałem z Nantes i Marsylią i nagle musiałem czekać 11 spotkań. Myślę, że to był ten moment, kiedy czułem się niedoceniany. Chciałem iść od razu na wypożyczenie, ale później jakoś to się ułożyło i praktycznie trzy i pół roku grałem regularnie.
Chwilami nie miałeś hamulców. Mówiłeś wprost rzeczy, których piłkarze zazwyczaj nie mówią.
– To były takie momenty, kiedy czułem, że coś musze zrobić. Albo zadzwonić do menedżera, żeby zaczął mi szukać klubu, albo pójść chociaż do trenera i z nim szczerze porozmawiać. Niestety, Fernandez to był człowiek, który coś ci obiecywał, mówił „zrobimy tak i tak”, a później robił coś innego. Dlatego miałem z nim problemy. Przynajmniej do momentu, kiedy zobaczył, że ciężko pracuję, biegam w dobrym czasie…
Co to znaczy „biegam w dobrym czasie”?
– U Fernandeza raz w tygodniu mieliśmy takie specjalne ćwiczenie – chodziliśmy do lasu i biegaliśmy na czas 12 kilometrów, na pełnym gazie. Co to miało pokazać? Chyba charakter piłkarza. Podobało mu się kiedy wygrywałem z zawodnikami z Afryki, którzy mieli taką wydolność, że na ogół byli najszybsi i najwytrzymalsi. Śmialiśmy się zawsze, że gdy przybiegali po tych 12 kilometrach, mieli jedną plamkę potu na klatce piersiowej, a reszta przybiegała zlana jak wyszła spod prysznica. Cali mokrzy.
Zdarzało się, że na podstawie takich ćwiczeń Fernandez wyciągał jakieś decydujące wnioski?
– Przykładał do tego naprawdę dużą wagę. Przed Ligą Mistrzów była taka sytuacja, że opuściłem trzy albo nawet cztery kolejki ligi. Przyszedł do mnie i pyta czy jestem gotowy, żeby zagrać z Realem. Mówię mu, że jestem. A on na to: „no to zobaczymy”. Poszliśmy do tego lasu, przebiegłem w dobrym tempie i od razu mówi: „wyglądasz na gotowego”. Po meczu też zresztą stwierdził, że wytrzymałem kondycyjnie.
To był który mecz z Realem?
– Pierwszy. Ten, który przegraliśmy 0:1 w końcówce.
Pogadajmy chwilę o kadrze, bo ty jesteś jednak Wybitnym Reprezentantem Polski… Jak się czujesz z tą swoją wybitnością?
– Skoro PZPN tak ustalił, to nie mnie tę wybitność negować. Jestem gdzieś tam zapisany w kartach, miło. Ale ja do tego nie przykładam wagi, nic mi to nie daje. Tak naprawdę, życie piłkarza jest takie, że jak nie jesteś Messim, Bońkiem albo Lewandowskim, to i tak za chwilę nikt nie będzie o tobie pamiętał.
Za dziesięć lat niewielu będzie pamiętać o Dudce?
– Takie mam wrażenie. Ale też nie mam z tym problemu. Popularność nigdy mnie specjalnie nie nakręcała. Są tacy, którzy to bardzo lubią, którym podoba się, kiedy ktoś ich cały czas zaczepia. Ja z brakiem tego na pewno dam sobie radę. Ale mam świadomość, że szybko może się o mnie zrobić ciszej, bo to taki zawód – jeśli nie jesteś na tym prawdziwym topie, znikasz.
Ktoś ostatnio powiedział takie zdanie, że dziś w kadrze wyłącznie Boruc może czuć się dobrze jako reprezentant, bo tylko jemu udało się z nią coś wygrać, gdzieś awansować. Ty też, mimo wszystko zaliczasz się do tej grupy piłkarzy, którzy zagrali na dużej imprezie, wcześniej wywalczyli awans, których przygoda z reprezentacją nie była tylko pasmem klęsk.
– I autentycznie bardzo się z tego powodu cieszę, bo teraz ciężko cokolwiek o reprezentacji mówić. Dobrze to nie wygląda. Co do samego Artura – też pełna zgoda, bo to jest gość i z umiejętnościami, i z charyzmą. On nigdy nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Jednego można być pewnym – kiedy ktokolwiek, Lewy czy ktoś inny, na kadrze będzie chciał robić z siebie gwiazdę, on na pewno na to nie pozwoli.
Gdybyś wrócił do kadry, automatycznie wskoczyłbyś do tej „grupy trzymającej władzę”.
– Mógłbym być jednym z tych liderów i na pewno bym się tego nie bał. Trzeba byłoby się spytać innych zawodników, ale myślę, że jestem lubiany. Nigdy nie miałem problemów z podejściem do młodszego chłopaka, pogadania z nim, pożartowania. Niektórzy tego nie mają, nie lubią, nie chcą tego robić.
Już raz pożartowałeś z młodszymi od siebie i skończyło się na – cytuję – niedopuszczalnym i nieodpowiedzialnym zachowaniu. Konkretnie we Lwowie.
– (śmiech). Zawsze potrzebni są ludzie, którzy te pokolenia potrafią i chcą połączyć.
Który okres w reprezentacji wspominasz najlepiej? Nie tylko patrząc przez pryzmat wyników, ale też osobę trenera, atmosferę. Kiedy ta grupa najbardziej przypominała zespół?
– Myślę, że w czasach Leo Beenhakkera. I z racji wyników, i atmosfery, bo jedno nakręcało drugie. Piłkarze też cały czas byli za trenerem, nawet jak w mediach zaczęło się robić różnie i na koniec nie było tej euforii. Beenhakker był bardzo życiowym gościem. Wiedział kiedy można dołożyć, kiedy odpuścić. Czuł to. Podobnie było z Pawłem Janasem. On też ma tę „czutkę” do piłkarzy. Wiedział kiedy przykręcić śrubę, a kiedy dać spokój. No i potrafił dobrać ludzi, których miał w reprezentacji wokół siebie.
Jakaś refleksja w sprawie tego Lwowa, po latach?
– Przegięliśmy. Trener wiedział kiedy poluzować, ale my jednak przegięliśmy. To była nasza wina. Chociaż, nie robiłbym z tego tragedii, bo takie rzeczy zdarzają się na całym świecie. We Francji czy w Hiszpanii, bez podawania nazwisk, widziałem dużo gorsze sytuacje, załatwiało się to we własnym gronie.
Kiedy kontaktował się z tobą Nawałka? Bo już powiedziałeś, że taki kontakt był.
– W listopadzie. Zadzwonił jakoś tuż przed moim debiutem w Birmingham. Pytał o kontuzję, o to jak się czuję. Myślę, że rozmawiał wtedy z wieloma zawodnikami, ale przynajmniej dał mi tym sygnał, że jestem na jego horyzoncie. Przez półtora roku prawie nie grałem w piłkę, ale wydaje mi się, że jestem tym samym zawodnikiem, jakim byłem. W ogóle nie odczuwam, żeby ten uraz jakoś się na mnie odbił, ale też się nie napalam. Napalałem się przed Birmingham, zakładałem, że zagram kilka meczów i wrócę do kadry, żeby nie wypaść z obiegu, a później życie wszystko zweryfikowało. Teraz cele stawiam po kolei.
Może to zabrzmi głupio, ale dlaczego ty tak koniecznie chcesz do tej reprezentacji wrócić? Jaką przyjemność daje dziś piłkarzowi gra w kadrze, która kojarzy się z serią klęsk?
– To są emocje, inne niż każdy kolejny mecz w klubie. Grasz dla swojego kraju…
I naprawdę czujesz to za każdym razem? Nie wkrada się rutyna, kiedy grasz po raz 65.?
– Atmosfera reprezentacji jest wyjątkowa. Z przyjemnością – a przynajmniej tak to jest u mnie – jedzie się na takie zgrupowanie, wszystko robi się z przyjemnością, trenuje, przebywa tam. Trudno to wytłumaczyć, ale to kwestia psychiki. Dreszczyk emocji zawsze jest obecny i każdy, kto tego doświadczył, to potwierdzi. Tego dreszczyku mi brakuje i póki jest jeszcze szansa, nie pogodzę się z tym, że mnie w kadrze nie ma.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA