Tacy sami? Tylko puchary już za nami…

redakcja

Autor:redakcja

21 lutego 2014, 16:08 • 13 min czytania

Sześć klubów, które mają trzy wspólne cechy. Po pierwsze – prowadzą je rodzimi trenerzy. Po drugie – rozegrały wczoraj swoje mecze w fazie pucharowej Ligi Europy. Po trzecie – każdy z nich ma budżet niższy od Legii, a niektóre nawet od większości naszych ligowców. Lata ciężkiej pracy, poparte mądrymi i długofalowymi inwestycjami czy raczej zbieg okoliczności, kompletny przypadek? Czemu oni mogą, a my nie lub rzadko? To najczęściej stawiane pytania, z perspektywy kibiców z kraju piłkarsko zazdrosnego. Cóż, nic – a już z pewnością nie w piłce – nie jest wymierne. Może być – jak w Viktorii Pilzno, lecz nie musi – jak w Slovanie Liberec. Dlatego dokładnie przyjrzyjmy się zaistniałej sytuacji bez popadania w skrajności. Nie ma ani uprawiania zbędnej martyrologii, ani samobiczowania.
Faza pucharowa Ligi Europy. Puchar drugiego sortu, ale mimo wszystko charakteryzujący się dość dużym odsiewem. Za nami pierwsza seria gier, czyli już tylko rewanże dzielą nas od dalszej selekcji. Ludogorec Razgrad zwyciężył Lazio na Stadio Olimpico, Viktoria Pilzno nie położyła się przed milionerami z Szachtara Donieck, swoje mecze zremisowały również Czernomorec Odessa (z Lyonem) oraz Maribor (z Sevillą), a przegrały ledwie dwie ekipy. Dwie z sześciu – Esbjerg (z Fiorentiną)i Slovan (z AZ Alkmaar). Bardzo przyzwoite rezultaty, co? Przecież całkiem niedawno, właśnie na tym etapie Sporting Lizbona eliminował Legię, Standard Liege Wisłę, a Udinese Lecha.

Tacy sami? Tylko puchary już za nami…
Reklama

Różnie układają się klubowe struktury i ich plan działania. Nie zawsze wyższy budżet oznacza z automatu większe pieniądze na pensje. W niektórych przypadkach, na przykład w bułgarskim fenomenie Ludogorecu, równie kreatywna jak zawodnicy przednich formacji, musi być klubowa księgowa. Co zespół, to zupełnie inna historia i droga do miejsca, w którym obecnie się znajduje. Każdy ma swój urok – można powiedzieć. Zanim przyjrzymy się szóstce „Europejczyków”, rzut oka na legendę oraz naszych milusińskich z Warszawy i Poznania. Tych z Krakowa wykluczyły bowiem poholenderskie porządki w kasie.

Reklama

Cztery sprawdzone u źródła zmienne. Wysokość budżetu, najwyższa pensja, najdroższy transfer w tym sezonie – zarówno do, jak i z klubu. Już zerkając na same grafiki, pewne wnioski momentalnie rzucają się w oczy.


Pozostałe grafiki zostały wzbogacone o dolny zielony pasek. Na nim zaznaczyliśmy, kogo dana drużyna pozostawiła w pokonanym polu, wychodząc z grupy, co niekiedy działa na wyobraźnię. Do liczb określających Legię i Lecha warto wracać, na zasadzie porównania konkretnych danych pod kątem pucharowiczów.

Bez wgłębiania się w temat – co u nas akurat typowe – od dłuższego czasu niedościgniony wzór dla polskich drużyn. Jak niewielkim kosztem w stosunkowo krótkim czasie wypracować nie tylko zysk i wymierny wynik sportowy, ale również prestiż w skali całego kontynentu? Budżet Viktorii trzy lata temu wynosił śmieszne trzy miliony euro, czyli tyle, ile mają Widzew i Ruch. Dziś, po dwóch awansach do fazy grupowej Ligi Mistrzów, prezesowi Tomasowi Paclikowi udało się go prawie potroić. A przecież byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie koszta związane z remontem stadionu. Cóż, w Pilznie – na nasze – trochę jak w Lidlu. Fajnie, niedrogo, a raz na jakiś czas „tydzień włoski”, do którego można odnieść zwycięski dwumecz z Napoli.

Imponująco droga Czechów na szczyt swoich możliwości wygląda zwłaszcza na papierze. Naprawdę, nawet chcąc się do czegoś przyczepić, trzeba szukać gdzie indziej. Tyle że nie da się jej przenieść na nasze podwórko, przynajmniej w skali jeden do jednego. W Gambinus Lidze, odwrotnie niż w Ekstraklasie, kluby bardzo chętnie wymieniają się zawodnikami. Tanio, często wręcz za darmo. W praktyce najpopularniejszy jest schemat: zespół z czołówki chce piłkarza ze średniaka lub outsidera, więc płaci jego realną wartość – podkreślmy: realną, nie zaś fantazję polskich prezesów – po czym oddaje na wypożyczenie jednego-dwóch zawodników od siebie, celem załatania dziury w składzie kontrahenta. Dodatkowo mali walczą o jak największy procent od następnego transferu. Po prostu myślą do przodu, zamiast szukania spisków i kombinacji, skąd zorganizować pieniądze na kilkumiesięczne zaległości w wypłatach. Za naszą południową granicą budżet to jasno sprecyzowane widełki, natomiast u nas – w niemałej części stawki – zdecydowanie kwestia umowna.

Viktoria oparła drużynę na kapitanie, 38-letnim już Pavelu Horvathcie, do niego dobierając pasujących stylem zawodników. Niczyje zarobki, poza wyraźnie wyróżniającymi się piłkarzami, nie przekraczały kilku tysięcy euro miesięcznie. I mimo że Pecalik musiał poczuć napływ gotówki, polityka zarządzania pozostała ta sama. Często powołują się na nią czeskie media. – Chcesz zarobić? Zrób wynik, to ja się chętnie podzielę – prezes otwarcie chwali się swoim know-how. Banał. Czcze gadanie, godne początkującego maklera, aczkolwiek za naszą południową granicą najwidoczniej gwarancja postępu. Bardzo przekonująca, gdy udaje się wygrywać.

Dwa miliony euro do podziału za wejście do grupy, reszta za konkretne rezultaty. Połowa na klubowe konto, reszta do kieszeni piłkarzy i sztabu. Sprawiedliwie, krok po kroku. Był sukces, była zapłata, zatem pora na rozwój. Na dalszy rozwój.

No właśnie. Czy da się pójść jeszcze kawałek dalej? Gdzie zakończy się wesoły marsz Viktorii? Uroczyście pożegnano autora projektu „Wielka Viktoria”, czyli Pavela Vrbę, który dostał w opiekę będącą od dłuższego czasu w kryzysie reprezentację kraju. Wspomniany wcześniej Horvath młodszy (i lżejszy) nie będzie na pewno. Na kim dało się korzystnie zarobić – jak te cztery bańki euro za Vladimira Daridę – ci już grają w nowych klubach. W Pilznie zdali sobie sprawę, że tłuste lata się skończyły. Średnia wieku drużyny – wysoka, jedna z najwyższych w lidze. Dlatego od razu sprecyzowali przejrzysty i konkretny plan działania: trochę trzeba wydać, by dokupić zawodników rozwojowych, lecz takich „na już”. Stąd też w sumie półtora miliona, wyjęte na Tomasa Horavę oraz Martina Pospisila.

Czesi mają świadomość, że albo zapłaci im UEFA – za grę w Europie, albo ktoś z Bundesligi, gdzie z reguły sprzedają swoich graczy. A telewizja, transmisje? – ktoś zapyta. U nas Ekstraklasa SA podnosi larum, że aby nie dokładać do interesu, platforma nc+ powinna płacić więcej. Tyle że już teraz mistrz Polski może liczyć na kwotę rzędu dwóch milionów euro, co musi robić wrażenie przy tym, ile wyciągnie najlepsza czeska ekipa. 600 tysięcy euro. Blisko czterokrotnie mniej. Tam lepsze wyniki, u nas infrastruktura i zainteresowanie, warte najwięcej.

Ewenementem na skalę Europy są również piłkarze Slovana Liberec. Poruszając się w ramach budżetu najbiedniejszych w Ekstraklasie, dwa lata temu zdobyli mistrzostwo Czech, a w tym sezonie – kompletnie innym składem – ruszyli na podbój Europy. Początkowo szło im opornie. Golem strzelonym na wyjeździe wyeliminowali Skonto Ryga, lecz już w następną rundę weszli z przytupem. Odesłali faworyzowany FC Zurich dwa razy po 2:1, i to mimo że za każdym razem jako pierwsi tracili bramkę! Zdecydowanie największy rozgłos zyskali jednak, kiedy w ostatniej rundzie przed fazą grupową rozprawili się z pewnym swego Udinese. Niby wyjazdowa wygrana nad zespołem Francesco Guidolina to coś, czego nie dokonałby byle jaki zlepek słabo opłacanych zawodników, ale… Na pewno?

Slovan ma drużynę na teraz. To znaczy – najdalej do lata. Właśnie wtedy do rezerw Dinama Kijów wróci z wypożyczenia najlepszy strzelec, rozgrywający Sergej Rybałka. Z kolei odbudowująca swoją pozycję w Czechach Sparta Praga zabiega o niespełna 20-letni Ghańczyka Isaaca Sackey`a, potężnie zbudowanego defensywnego pomocnika, a już wcześniej zapewniła sobie usługi najbardziej utytułowanego zawodnika Slovana. Radoslav Kovac – bo o nim mowa – z przeszłością w Spartaku Moskwa, West Ham czy Bazylei, to wdzięczny przykład tymczasowości szóstej drużyny Gambinus Ligi. 35 lat na karku, najwyższy kontrakt – rzędu 16 tysięcy euro miesięcznie, rujnujący i tak dość skromny budżet…

Maribor? Czemu, do cholery, nie możemy ich wylosować? – w ten sposób na mistrzów Słowenii zareagowaliby polscy fani, rozczarowani trafieniem na Szwedów czy Rumunów. Tymczasem do niedawna europejski Kopciuszek systematycznie ciuła punkty do rankingu UEFA i niedługo okaże się, że to oni będą trzymać kciuki, by dostać którąś z naszych ekip. Trzy edycje temu nie mieli nic. Budżet, jaki gwiazdy Premier League przeznaczają rocznie na kosmetyczki i fryzjerów. Dwa miliony euro, czyli tyle, co kot napłakał. Nic dziwnego, że sam awans, po wyeliminowaniu Glasgow Rangers, potraktowano jako ogromne osiągnięcie i na solidne smary, zbierane w meczach grupowych, nikt nawet nie zwrócił uwagi. Ot, weszli, niech grają. W poprzednim sezonie postawili następny krok – wywalczyli domowy remis z Tottenhamem oraz, co nie przeszło bez echa, rozbili 3:0 Panathinaikos. A teraz? W końcu – do trzech razy sztuka – w Lidze Europy wystąpili na wiosnę!

Trzy lata. W tym czasie powiększyli budżet razy trzy, więc mają odrobinę większy niż Cracovia. Jest czym sypnąć nowym piłkarzom, z czego skorzystał były legionista, Marko Suler. Gdyby w ślad za nim chciał podążyć jakiś polski piłkarz, uprzejmie donosimy: biorą tylko z kartą na ręku, a gwiazdorski kontrakt opiewa na 12 tysięcy euro w skali miesiąca. To połowa tego, co miał w Lechu na przykład Rafał Murawski. Swoje Maribor w Europie już zarobił – ich panowanie na krajowym podwórku jest bezdyskusyjne. Jeżeli jeszcze uda się sprzedać do Francji najbardziej wartościowego zawodnika, 22-letniego prawego obrońcę Martina Mileca, będzie można odłożyć na czarną godzinę. Wiedzą, że dzięki coraz lepszym wynikom, cena za ich piłkarzy proporcjonalnie rośnie. Dziś za reprezentanta Słowenii wezmą do półtora miliona euro, ale parę lat i – przede wszystkim – parę awansów później, następcy Mileca będą chodzić w wyższej kategorii.

Bo póki co, w Mariborze dopiero się uczą. Muszą mieć świadomość, że z uwagi na nieduży kraj, uwarunkowania ekonomiczne, brak tradycji, a także sukcesy w innych dyscyplinach sportowych, brakuje im możliwości stworzenia rozgrywek będących na poziomie sąsiednich – austriackiej czy, to już pobożne życzenie, szwajcarskiej. Są tylko i aż ligą słoweńską, co nawet przy polskiej nie brzmi dumnie. Zagraniczni zawodnicy nie walą tam na kilogramy. Drzwiami i oknami też nie. Warto zauważyć, że najlepszymi obcokrajowcami są Brazylijczyk z odzysku i Francuz, który poważną piłkę oglądał głównie w telewizji. Bo to, że w kadrze zespołu znajdują się dwa głośne nazwiska – w bramce Handanović, w pomocy Zahović – trzeba potraktować w kategoriach zmyłki i z przymrużeniem oka. Pierwszy, Jasmin jest starszym bratem golkipera Interu, natomiast Luka to syn legendarnego Zlatko.

Kiedy Wisła Kraków wyrzucała z pucharów Odense, w Danii – nie tylko w Kopenhadze – płacono naprawdę godnie. Roczne zarobki rzędu pół miliona euro nie dziwiły nikogo. W ostatnim czasie jednak mocno zacisnęli pasa, zaznaczmy – z dwóch powodów. Po pierwsze, kryzys, który niby nie uderzył w Danię znacząco, ale najbogatsi ludzie dostali solidnie po kieszeni. Po drugie, najzwyczajniej w świecie prezesi zdali sobie sprawę, że płacenie tak dużych sum nie prowadzi wcale do zdecydowanie lepszych wyników, za to po wyraźnie więcej zgłaszał się tamtejszy fiskus. I co? Poza czubem tabeli, wyjąwszy najlepszych, ligowy przeciętniak nie otrzyma miesięcznie więcej niż kilka tysięcy euro. Jeżeli natomiast weźmiemy pod uwagę koszty życia, wyjdzie na to, że grać w Polsce to dla Duńczyka niemały interes…

Esbjerg idealnie wpisuje się w opisywany wyżej trend. Kadra, żeby nie przepłacać, stosunkowo wąska (na ligę sił brakuje, miejsce w strefie spadkowej), zaś działalność klubu ogranicza się do tego, jak funkcjonuje rynek transferowy. W Danii, w odróżnieniu do Czech, Słowenii czy Bułgarii – lecz bardzo podobnie jak u nas – zespoły niechętnie oddają możniejszym ze swojego kraju najzdolniejszych graczy. Tyle że u nich liga jest doskonale filtrowana przez setki skautów. Utarło się zresztą powiedzenie, związane ze słabą frekwencją na meczach mniejszych klubów, że co piąty kibic na stadionie ma w ręku notes. Z Esbjerga wypromował się Michael Braithwaite, którego latem przechwyciła Tuluza. Dała za niego podobną kwotę, jak w przypadku Dominika Furmana.

Stosunkowo bogate miasto oraz stadion w spadku po mistrzostwach Europy. Budżet na poziomie Legii i najwyższa pensja rzędu tej, po jaką przy فazienkowskiej zgłaszał się Danijel Ljuboja. Od paru ładnych lat ukraiński futbol w Polsce kojarzony jest z potęgą Szachtara Donieck czy wcześniej Dynama Kijów, kilka kroków za którymi podążają Dinpro Dniepropietrowsk z Metalistem Charków. A Czernomorec Odessa to właśnie siła numer pięć. Dzięki splotowi korzystnych dla klubu decyzji, w ciągu trzech lat ugruntowali swoją pozycję w kraju. Dla wiernego zobrazowania posłużmy się jakością piłkarzy, sprowadzanych nad Morze Czarne. Stać ich na Francka Dje-Djedje, kumpla Hugo Llorisa i Yoanne`a Cabaye`a, gościa, co we francuskich młodzieżówkach ładował do siatki częściej niż kasjerka w supermarkecie. A przecież wcale nie tak dawno podpisywali umowę z… Wojciechem Szymankiem. Jest krok naprzód, prawda?

Czernomorec, w przeciwieństwie do innych zespołów z górnej części tabeli ligowej, unika transferów po kilka milionów euro. Do klubu – bo takie przyjęto założenie, natomiast z klubu – bo do tej pory jeszcze chętny się nie pojawił. Zresztą specyfika rozgrywek, które przyciągnąć mogą niezłym poziomem i, zwłaszcza, sporymi zarobkami, w znacznym stopniu determinuje politykę transferową. Potencjalni zawodnicy odchodzący z Odessy to albo ofiary losu, przegonione, gdy okazało się, że wbrew zapowiedziom, zupełnie nie umieją kopać piłki, albo ci, którym udało się wybić, w związku z czym zgłosiły się po nich silniejsi krajowi rywale lub rosyjska czołówka. Cholernie ciężko jest i będzie przenieść się z Czernomorca na Zachód, chyba że chodzi tylko o wakacje. Tak czy inaczej – rośnie zespół, na ten moment finansowo porównywalny do mistrza Polski. Właśnie machają nam ręką na pożegnanie, ponieważ nawet się nie obejrzymy, jak nam odjadą…

Na bułgarski futbol lubimy spoglądać coraz częściej. I nie wynika to z jego atrakcyjności – jak można by naiwnie przypuszczać – lecz z faktu, że miło się patrzy, gdy ktoś ma jeszcze gorzej od nas. Gdy do ich reprezentacji powoływany jest Paweł Widanow i jemu podobni. Polska afera korupcyjna tam niechybnie zostałaby uznana za szukanie dziury w całym. Ekscentryczni na nasze warunki Bogusław Leśnodorski czy Józef Wojciechowski, w ojczyźnie Ivana Sławkowa uchodziliby za paskudnych nudziarzy. Oni lecą po całości, nie mają zahamowań. Piłka w piłce jest na ostatnim miejscu, daleko za wielkimi biznesami, gangsterskimi porachunkami, praniem brudnych pieniędzy, przekupionymi sędziami i politycznymi manifestacjami. Mało kogo interesuje, że kopie sobie piłkę 22 ludzi, że mają jakieś tam rozgrywki i że to ich całe życie. Bo życie to straciło od 1996 roku aż 15 (!) właścicieli tamtejszych klubów.

Nieco inaczej jest jednak w przypadku Ludogoreca Razgrad. Zespołu stosunkowo nowego, którego historia liczy raptem 13 lat. I mimo że na najwyższy szczebel awansowali dopiero w 2011 roku, już w następnym sezonie – jako beniaminek – zdobyli mistrzostwo, a w poprzednim udało się je obronić. Wszystko za sprawą inwestycji braci Domuscziewów, lokalnych przemysłowców, którym w mieście wielkości podwarszawskich Ząbek, zamarzył się duży klub. W teorii – stadion mają jakby żywcem przeniesiony z Chorzowa, z ulicy Cichej, a w praktyce… My w Polsce ciągle powtarzamy o konieczności stopniowego podnoszenia jakości drużyny, o różnych modelach zarządzania klubami, namiętnie debatujemy, trzymamy kciuki, by wreszcie – jak co roku – przełknąć gorzką pigułkę.

A w Ludogorecu nie kombinują, tylko kupują. Nie na dzika, lecz z zauważalną powtarzalnością wydając po kilkaset tysięcy euro. Chcą u siebie wyróżniających się piłkarzy ze swojej ligi, chociaż uważnie śledzą też inne rozgrywki – o czym świadczy niedawne zainteresowanie Mariuszem Zacharą. Półtora roku temu wyciągnęli ze słoweńskiego Celje Romana Bezjaka, a ten wczoraj zapewnił im wyjazdowe zwycięstwo nad Lazio! Otwierają się na dany rynek, nawiązują współpracę z agencjami menedżerskimi, a następnie dokonują transferów. Zaczęli od Brazylii, gdzie w osobach Marcelinho oraz Juniora Caricary pomysł wypalił. Chcieli jednak pójść za ciosem i pozyskać przedstawiciela z silnego piłkarsko, europejskiego kraju. Zaznaczyć teren i dać sygnał: halo, tu jesteśmy i zaczynamy się liczyć! Padło na Vurę, reprezentanta holenderskiej młodzieżówki z Willem II, za którego na stół wyłożyli prawie milion.

Bracia Domuscziewowie nie muszą zgadzać się z własnymi sumieniami, byle zgadzali się ze sobą – tak charakteryzują właścicieli Orłów bułgarskie media. Nie wszystko wydaje się przejrzyste, nie zawsze decydującym czynnikiem jest logika, natomiast jednego nie można im odebrać. Wyniki. O tych ligowych już było, więc czas na rozgrywki kontynentalne. W poprzednim sezonie wyraźnie ulegli już w drugiej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów Chorwatom z Dinama Zagrzeb. Pokornie wrócili więc do domu, porobili transfery i… Efekt był piorunujący. Znaleźli się w fazie grupowej Ligi Europy, gdzie wygrali pięć z sześciu spotkań, jedno – z Czernomorcem – remisując. Dwukrotnie pokonali PSV (2:0, 2:0), a także przykre wspomnienie sprzed roku, czyli Dinamo (3:0. 2:1).

Można? Bo przecież wcale nie musi być idealnie, żeby było dobrze.

Piotr JÓŁ¹WIAK


Fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Deptuła: „Zainteresowanych Pietuszewskim liczymy w dziesiątkach”

redakcja
3
Deptuła: „Zainteresowanych Pietuszewskim liczymy w dziesiątkach”
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama