Martin Baran: Byłem wykończony psychicznie

redakcja

Autor:redakcja

01 lutego 2014, 14:57 • 25 min czytania

Najpierw rekordowy transfer do Kasimpasy, a za chwilę gong. Później Malezja – gong. Odrodzenie w Bytomiu – gong. Wreszcie Polonia i… znowu to samo. Brak kasy, puste obietnice, ciągle pod górę. – Jeszcze nigdy się tak nie otworzyłem. Kilka osób może się trochę zdziwić – przyznał zaraz po wywiadzie Martin Baran, obrońca Jagiellonii. O jego pokręconych losach nie wiedział do tej pory właściwie nikt poza rodziną i menedżerem. Martina odwiedziliśmy na zgrupowaniu we Władysławowie, gdzie szczerze, momentami ze łzami w oczach, opowiedział nam całą swoją historię. – W Jadze spotkałem wreszcie normalnych ludzi, z którymi czuję się dobrze i którym mogę zaufać – mówi.
Właściwie wszystko rozpoczyna się lipcu 2009 roku, gdy ze słowackiego Presova trafiasz do Kasimpasy za okazałą wtedy sumę 250 tys. euro.
Cóż, na początku wszystko było miłe i piękne. Nie było problemów z finansami, a trener, który mnie tam ściągnął, od początku na mnie postawił. Przyznam szczerze, że był to dla mnie duży skok, zarówno sportowy, jak i mentalny, bo od razu zacząłem w Turcji grać i szybko poczułem się naprawdę wartościowym zawodnikiem.

Martin Baran: Byłem wykończony psychicznie
Reklama

Taki pozytywny kop po wyrwaniu się ze Słowacji do, jakby nie było, silnej ligi tureckiej?
Akurat gdy podpisywałem kontrakt, ogłoszono ją ósmą albo dziewiątą ligą na świecie, co też było dla mnie miłą niespodzianką. Dziś może aż tak dobrze to nie wygląda, ale wtedy liga, a zwłaszcza jej czołówka, była naprawdę bardzo mocna.

Poza boiskiem ten przeskok rzeczywiście też był aż tak odczuwalny?
Był bardzo duży. Piłkarsko dorastałem na Słowacji, gdzie wychowanków pod względem finansowym traktuje się tak samo jak w Polsce.

Reklama

Czyli jako zawodników drugiej kategorii.
Dokładnie. I to zazwyczaj bez względu na umiejętności. W Turcji zarobki były takie, że za sam podpis mogłem kupić sobie mieszkanie na Słowacji. Nie powiem, było wesoło. Szkoda tylko, że do czasu.

Nic nie zapowiadało jednak katastrofy.
No właśnie nie. Na obozach przygotowawczych do sezonu, zarówno w Turcji, jak i później w Holandii, grałem wszystko. Każdy sparing. Czułem się fantastycznie i jak przyszła liga, to w czterech pierwszych kolejkach grałem od początku. Jako beniaminek musieliśmy jednak to przysłowiowe frycowe zapłacić i załapaliśmy w tych meczach chyba tylko jeden punkt. Wtedy też pojechałem na dwutygodniowe zgrupowanie kadry U-21 przed meczami eliminacyjnymi do Młodzieżowych Mistrzostw Europy i z perspektywy czasu myślę, że był to kluczowy moment dla moich dalszych losów.

Byłeś wtedy etatowym reprezentantem słowackiej młodzieżówki.
Tak, grałem właściwie wszystko, począwszy od U-18 aż do U-21. Poleciałem na Słowację i w już pierwszego dnia zgrupowania zadzwonił do mnie kolega z drużyny z informacją, że wyrzucili trenera i przyszedł nowy. Yilmaz Vural, Turek, który na e”dzień dobry” przyprowadził ze sobą dziewięciu nowych zawodników. Zagrałem wszystko na kadrze i wróciłem po dwóch tygodniach do klubu, ale z podstawowego zawodnika w jednej chwili stałem się numerem 25. Miałem szczęście, jeśli na ławkę udało mi się złapać. Od przyjścia nowego trenera na murawę wszedłem dwa razy, łącznie na jakieś dziesięć minut. No i to by było na tyle z mojej strony.

Stałeś się po prostu piątym kołem u wozu?
Trudno to inaczej ocenić. Jak wracałem z kadry, to drużyna miała obóz z nowym trenerem w górach. Nie miałem nawet pojęcia co, gdzie i jak, bo nikt nie odebrał mnie wtedy z lotniska. Nikt z klubu nie dał nawet znać, gdzie mam się stawić. Pojechałem do siedziby Kasimpasy, zgłosiłem się po powrocie ze zgrupowania kadry i ze dwie godziny czekałem, zanim jakiś kierowca zawiezie mnie na obóz.

Tylko ciebie tak potraktowali?
Nie. Generalnie trzymałem się w Turcji z bramkarzem i innym obrońcą z Czech. Jak tylko przyjechałem wreszcie do hotelu, w którym była drużyna, momentalnie zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Wystarczyło jedno spojrzenie na ich twarze i wszystko było jasne. Szykował się odpał.

Trenowałeś normalnie z zespołem?
Tak, zajęcia miałem z zespołem, ale najgorsze było to, że w Turcji nie mieliśmy żadnej drugiej drużyny czy rezerw. Nic z tych rzeczy. Miałem więc przed sobą perspektywę przynajmniej sześciu miesięcy bez poważnego meczu.

Czyli trenowałeś, ale szans na grę nie miałeś żadnych?
Dokładnie. Od poniedziałku do piątku ćwiczyłem z drużyną, a weekendy miałem wolne. Można powiedzieć, że miałem wtedy takie dobrze płatne wakacje. Problem w tym, że miałem dopiero 19 lat i nie wyobrażałem sobie siedzenia w Turcji i oglądania meczów z perspektywy trybun. Przyszedł wreszcie taki moment po sezonie, gdy powiedziałem trenerom, że mam tego dosyć, nie mam zamiaru być dłużej zawodnikiem numer 25 i chcę grać. Miałem dość Turcji, choć tak do końca nie wiem, czy dobrze postąpiłem. Może powinienem zostać jeszcze pół roku albo rok, liczyć na odrobinę szczęścia i powalczyć o miejsce w składzie?

Ale przecież wiedziałeś, że u nowego trenera nie zagrasz.
No tak, wtedy rzeczywiście nie było widoków na jakiekolwiek granie. Tak to przynajmniej wtedy widziałem. I nic nie zapowiadało jakiejś zmiany, bo trener powiedział mi wprost, że skoro udało mu się uratować ekstraklasę swoimi zawodnikami, to nie ma zamiaru swojego podejścia zmieniać.

Utrzymaliście się wtedy naprawdę szczęśliwie.
Tak i dlatego wcześniej pozycja trenera była nieciekawa. A my, czyli zawodnicy odpaleni, graliśmy wtedy niejako swój prywatny sezon. Kasimpasa przegrała jakiś meczu u siebie, posada trenera wisiała na włosku, a w perspektywie był wyjazdowy mecz z Fenerbahce. Było pewne, że jak tam przegramy, to trener poleci, więc nie powiem, pojawiła się jakaś nadzieja. Siedzimy więc z kolegami na mieszkaniu i cali w nerwach oglądamy mecz. Kasimpasa… wygrywa 3:0. I to na boisku Fenerbahce! W głowie nam się to nie mieściło. Wiadomo, że po takim sukcesie pozycja trenera się wzmocniła i znów ściągnął kilku Turków, ale po jakimś czasie przyszły słabsze wyniki i po raz kolejny jeden mecz miał zadecydować. Pamiętam, że było to… wyjazdowe spotkanie w pucharze Turcji z Besiktasem. Zgadnij, kto wygrał.

Chyba nawet nie muszę zgadywać.
Wiadomo, 3:1 dla Kasimpasy.

Wy czekaliście na porażkę i zwolnienie trenera, a tymczasem on pokonywał największych ligowych potentatów.
Nieprawdopodobne wyniki. Nienormalne. Nie mogłem uwierzyć, jak mu się to udało. Do tej pory nie wierzę. W tamtym momencie wszystko było przeciwko nam.

Usystematyzujmy: ilu w takim razie zawodników odstawił Vural?
Ze mną przed sezonem przyjechało ośmiu obcokrajowców, bo chcieli poważnie wzmacniać zespół, żeby utrzymać ekstraklasę. Przyszedł wtedy m.in. Nourdin Boukhari, którego pewnie kojarzysz z Wisły. Był też m.in. reprezentant Danii, Norwegii i dwóch Brazylijczyków. Ogólnie dziewięciu, ale przepisy były takie, że tylko sześciu mogło grać. Trener stwierdził jednak, że dość już było w Kasimpasie obcych, więc przyprowadził swoich, a nas odstawił. Grali tylko Turcy.

I nie było przez to żadnej dyskryminacji w drużynie?
Nie, wszystko było OK. Nie było żadnych problemów z trenowaniem.

Ł»adnych prób przymuszenia was do rozwiązania kontraktów też nie?
Nie, pod tym względem byli w miarę fair. Problem był gdzie indziej. W Turcji obcokrajowiec ma tak skonstruowany kontrakt, że pieniądze są pewne. Za rok gry ma zarobić tyle i tyle. I koniec, tak musi być, bez względu na liczbę rozegranych minut. Natomiast Turkowi płacą tylko za mecze, w których grał, plus oczywiście premie za wyniki. Jak nie trudno zgadnąć, drużyna nie była przez to zbytnio zżyta i doszło do tego, że na treningach graliśmy Turcy na obcokrajowców. Bywało naprawdę ostro, bo oni nie rozumieli, dlaczego walczymy o miejsce w składzie, skoro pieniądze i tak mamy zapewnione. Strasznie się o to wściekali. Odbierali nas na zasadzie pijawek, które przyjechały do Turcji nachapać się kasy, podczas gdy oni musieli o nią ciężko walczyć.

Dochodziło do nieprzyjemnych sytuacji?
Były przepychanki, były też naprawdę brutalne faule i sankami w nogi nie raz wjeżdżali. Nie lubię tego rozpamiętywać, bo jednak nie są to miłe wspomnienia, ale przeżyłem tam naprawdę różne historie. W Turcji są muzułmanie, prawda?

Tak.
No właśnie. Ostatnio w klubie była ankieta o rytuałach każdego z nas albo całej drużyny. W Turcji po pięciu meczach bez zwycięstwa przyszedł gościu na trening z baranem, stanęliśmy w kółku, a on tego barana zabił i kazał nam jego krwią zrobić znak krzyża, żeby odpędzić złe demony. Chyba nie muszę mówić, że nie było to dla mnie zbyt przyjemne. Takich różnych dziwnych sytuacji było więcej. Pamiętam swój pierwszy wyjazd na miasto, zaraz po otrzymaniu od klubu samochodu. To jest po prostu nieprawdopodobne, jak tam się jeździ. Nie do ogarnięcia. Z dwóch pasów robią pięć. Dramat. Na trening nie było jak dojechać. Do tego comiesięczne tygodniowe zgrupowania w Antalyi, które też mocno działały na psychikę. Turcja była naprawdę mocną szkołą życia.

Paradoksalnie do pewnego momentu w klubie nie traktowano cię jednak źle. Jasne, byłeś odsunięty, ale to wszystko. W Polsce inaczej rozwiązują takie problemy.
W końcu Turcy pokazali swoją drugą twarz. Poznałem ich naprawdę, jak szedłem na wypożyczenie na Słowację i po roku chciałem wrócić do Kasimpasy. Z upływem czasu doszedłem do wniosku, że mój menedżer musiał mieć z nimi jakieś układy, bo skończyło się tak, że – za przeproszeniem – mnie wydymali. Po tym rocznym wypożyczeniu i całym sezonie rozegranym na Słowacji chciałem wracać do Kasimpasy, bo miałem przecież cały czas ważny kontrakt i byłem ich zawodnikiem. Walizki miałem spakowane, bilet na poniedziałkowy lot z Wiednia do Stambułu kupiony, a tymczasem w niedzielę po południu dzwoni Karol Csonto, mój menedżer, i mówi, że się z nimi dogadał i nie muszę wracać do Kasimpasy, bo trener i tak mnie nie potrzebuje. Po czym dodał jeszcze, że sam załatwi z klubem jakieś wypożyczenie, więc spokojnie mogę zostać w domu. Pasowało mi to, bo wcale do powrotu się nie paliłem, więc pojechałem przygotowywać się indywidualnie do sezonu, a on w tym czasie miał mi czegoś szukać. Minął tydzień, drugi, trzeci i zacząłem się niepokoić, bo ciągle niczego dla mnie nie miał. Po miesiącu przestał odbierać telefon. Chciałem wrócić wtedy do Turcji i wyjaśnić sprawę, ale dostałem z klubu mailem informację, że skoro nie przyjechałem na pierwszy dzień przygotowań, to mój kontrakt jest już nieważny.

Menedżer coś wtedy zrobił?
Nic, bo dalej nie odbierał ode mnie w ogóle telefonów. A że w międzyczasie zamknęło się okienko transferowe, to byłem po prostu w dupie.

Wróciłeś ostatecznie do Turcji?
Nie, zostałem w domu i pół roku byłem bez grania, bez najmniejszych szans na wypożyczenie i bez jakiegokolwiek kontaktu z menedżerem. A do Turcji wrócić nie mogłem, bo w Kasimpasie twierdzili, że nie jestem już ich zawodnikiem.

Jak w takim razie wygląda kwestia pieniędzy za ten okres? Należą ci się w ogóle?
Do dziś nie mam żadnego dokumentu, który potwierdziłby rozwiązanie tego kontraktu z mojej winy. Sporo wyjaśniło się zimą, ale po kolei. Po sześciu miesiącach mojego siedzenia w domu w zimowym oknie sam szukałem sobie klubu. Było ciężko, bo przez pół roku nie grałem przecież w piłkę, ale nawiązałem kontakt ze znajomym menedżerem, który nagrał mi testy w Malezji.

Musiałeś być naprawdę zdesperowany, skoro zdecydowałeś się na testy w Malezji.
Byłem, nie zamierzam tego w ogóle ukrywać. Wolałem jednak grać, dlatego wyjechałem tam na tydzień, a że spodobałem się trenerowi, szybko ustaliliśmy warunki. Ł»eby zamknąć sprawę klub potrzebował już tylko mojej karty zawodniczej, więc wysłał oficjalne pismo do tureckiej federacji z prośbą o wydanie certyfikatu. Do zamknięcia okna transferowego został tydzień, więc czekałem w Malezji na dokumenty. Dni mijały, a odpowiedzi nie było żadnej. W końcu okno transferowe się zamknęło, a Turcy certyfikatu nie przysłali. Wróciłem więc do domu i powiedziałem rodzicom, że to koniec i do piłki już nie wrócę. Nie miałem już sił i byłem naprawdę wykończony psychicznie. Nie wyobrażałem sobie kolejnego półrocza bez piłki. Powiedziałem, że po prostu z tym kończę.

Mówiłeś poważnie czy wyszło to po prostu w złości?
Nigdy w życiu nie mówiłem niczego tak poważnie jak wtedy. Byłem pół roku bez pensji, pół roku bez grania i z totalnie rozwaloną psychiką. Doszedłem do wniosku, że skoro nie wysłali mojego certyfikatu i zablokowali transfer do Malezji, to nie oddadzą mi go nigdy. Nie było sensu tego dłużej ciągnąć. Postanowiłem pójść do pracy i zacząć wreszcie zarabiać, zamiast siedzieć w domu i liczyć naiwnie na jakiś cud. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że w tym całym zamieszaniu znalazła się jedna pozytywna informacja, bo nie wysyłając mojego certyfikatu Turcy potwierdzili, że nadal jestem ich zawodnikiem.

Czyli powinni normalnie wypłacać ci kontrakt.
Dokładnie. Dlatego też od roku mam założoną sprawę w FIFA i ciągle czekam na jej rozwiązanie. Jestem jednak dobrej myśli, bo rozmawiałem z moim prawnikiem, który jest dość wysoko w strukturach FIFA i powiedział, że na 80 procent jestem wygrany. Ciągle jestem z nim w kontakcie i mówił, że muszę trochę poczekać, bo FIFA jest strasznie zawalona tego typu sprawami, zwłaszcza z Turcji, ale wszystko powinno skończyć się dobrze.

Ile wynoszą zaległości Kasimpasy wobec ciebie?
Chodzi o kasę za półtora roku. Naprawdę duża kasa w europejskiej walucie wchodzi w grę. Staram się podchodzić do sprawy pozytywnie i liczę na to, że w końcu wypłacą mi pieniądze, które należą mi się z tytułu kontraktu, bo nie wysyłając certyfikatu potwierdzili, że cały czas byłem ich zawodnikiem.

Załamałeś się po powrocie z Malezji?
Tak. Rodzice w ogóle się tego nie spodziewali. Od małego dorastałem z piłką przy nodze. Byłem młodzieżowym reprezentantem kraju… Tata był w szoku. Mama strasznie się popłakała. To wszystko było takie… naprawdę…

(w oczach Martina pojawiają się łzy)

Było dużo smutku i negatywnych emocji. Myślę, że przed kompletnym załamaniem uchroniła mnie rodzina, bo wtedy naprawdę powiedziałem, że kończę z piłką.

Co robiłeś po powrocie z Malezji?
Po kilku dniach zacząłem trenowałem indywidualnie.

Czyli mimo wszystko nie zerwałeś z piłką.
Nie potrafiłem żyć inaczej. Trenowałem wcześniej przez pół roku naprawdę solidnie i przygotowywałem się do rundy z Tatranem Presov, bo trenerem był tam mój znajomy. Bardzo pomagała mi sama możliwość pracy z drużyną, ale po powrocie z Malezji w lutym 2012 roku przyszło to załamanie. Przestałem dostrzegać w tym wszystkim jakikolwiek sens. No bo sam powiedz, po co trenować, skoro i tak wiesz, że nie będziesz mógł grać? Miałem dość i postanowiłem to skończyć. Nie wiem, jak to się stało, ale akurat tydzień później zadzwonił do mnie kumpel z Bytomia, Juraj Balaz. Zapytał o moją sytuację i powiedział, że bardzo pilnie potrzebują stopera, więc jeśli tylko mogę, to mam wsiadać w samochód i przyjechać się pokazać.

Pojawiła się nadzieja.
Pojawiła, ale podszedłem do sprawy bardzo surowo. Powiedziałem sobie: pojadę, ale jak teraz też się nie uda, to kończę i idę do normalnej pracy. Od razu dałem też znać Jurajowi, że fizycznie czuję się bardzo dobrze, ale nie wiem, co będzie z moim certyfikatem. Kazał mimo to przyjeżdżać, więc pojechałem. Tam były też jaja z okienkiem transferowym, bo – nie wiem czy pamiętasz – tydzień przed jego zamknięciem Polonii uchylili czasowo zakaz przeprowadzania transferów.

Jasne, że pamiętam. Jedna wielka kpina.
No, dopiero później zrozumiałem skąd się to wzięło. Wtedy przyszli m.in. Hermes, Paulista, Cabaj, Mąka, Trytko i Kobylik. W tydzień zrobili wszystkie transfery. Po pierwszym treningu klub powiedział mi, że są na „tak”, tylko musimy podpisać kontrakt i wysłać go do PZPN, który, zgodnie z przepisami, nie mógł go zatwierdzić dopóki nie dostał mojego certyfikatu z Turcji.

Czyli identycznie jak w przypadku Malezji.
Tu na szczęście sprawa skończyła się szczęśliwie. Naprawdę cuda się działy. Okazało się, że mój tata ma jakiegoś znajomego w słowackiej federacji i poprosił go o pomoc w uzyskaniu mojego certyfikatu. Nie wiem, skąd wpadł mu ten pomysł do głowy, ale zadzwonił. I ten znajomy mówi do niego tak: dobrze, że dzwonisz, bo ja mam dobrego kumpla w tureckiej federacji, więc zaraz się dowiem czy jest jakaś szansa. Oddzwonił za godzinę i powiedział, że wszystko załatwione, a certyfikat został już wysłany. Do dziś nie wiem, jak to się stało. Popłakałem się ze szczęścia, bo nawet przez moment nie wierzyłem, że to się może udać. Na drugi dzień byłem już oficjalnie zawodnikiem Polonii Bytom, a dobę później zamknęło się okno transferowe. Jednocześnie uwolniłem się od Turków i przestałem być zawodnikiem Kasimpasy. No, i od tamtego momentu jestem w Polsce.

Odetchnąłeś wtedy identycznie jak teraz?
(śmiech) Dokładnie. Szkoda tylko, że kłopoty się nie skończyły.

No właśnie. W Polonii dostałeś jeden z najwyższych kontraktów i zapowiadało się ciekawie.
No zapowiadało się bardzo ciekawie. Zarówno finansowo, bo przecież osiem tysięcy to naprawdę dobre pieniądze, jak i sportowo, bo zespół mieliśmy naprawdę bardzo fajny. Już drugiego dnia obozu w Turcji widziałem, że drużyna ma quality i myślę, że ta runda była dla nas po prostu znakomita. Wiadomo, że utrzymaliśmy się przy „zielonym stoliku”, ale zabrakło nam bardzo mało do regulaminowego pozostania w lidze. Szkoda tylko, że ta ekipa nie utrzymała się w kolejnym sezonie.

Twoja bardzo dobra runda zaowocowała poważną propozycją z Ruchu Chorzów.
I właśnie przy tej okazji przekonałem się na własnej skórze jakimi mechanizmami sprawiono, że Polonia miała zniesiony zakaz transferów. Z Ruchem szybko się dogadałem, ale ze względu na zaległości finansowe powiedzieli mi, żebym złożył wniosek o rozwiązanie kontraktu z winy klubu i wtedy mnie wezmą.

Mówimy o dużych zaległościach czy chodzi o regulaminowe trzy miesiące?
Od początku kontraktu, czyli pół roku. Sprawa wydawała się pewna, jasna i oczywista. Tam nie mogło być innego werdyktu. To znaczy w teorii nie mogło, bo w praktyce było inaczej. Jechałem na posiedzenie komisji bez większego stresu, bo zasada była wtedy taka, że jeśli w momencie złożenia wniosku przez piłkarza klub zalega mu przynajmniej trzy miesiące, to bez względu na to, kiedy spłacone zostaną należności, kontrakt ma być rozwiązany z winy klubu. U mnie nie chodziło o trzy miesiące, bo wniosek złożyłem w połowie piątego miesiąca, a gdy jechałem na rozprawę, zaległości sięgały już połowy roku. Jechałem więc wyluzowany i szczęśliwy ze względu na zbliżający się transfer do Ruchu. Tymczasem na posiedzeniu komisji usłyszałem, że klub dzień wcześniej spłacił wszystkie zaległości i kontrakt nie zostanie rozwiązany.

Czyli znowu dostałeś w łeb.
I to jeszcze jak. Przecież ja już byłem spakowany! Miałem jechać prosto do Chorzowa, a zamiast tego, chcąc nie chcąc, wracałem do Bytomia.

Chyba jednak bardziej nie chcąc.
Zdecydowanie nie chcąc. Dostałem zaliczkę przy podpisywaniu kontraktu, później przez pół roku nie widziałem pieniędzy na oczy, a jak już myślałem, że się od nich uwolnię i pójdę do Ekstraklasy, przelali mi całe zaległości i przytrzymali w Bytomiu kolejne pół roku. Od razu skojarzyłem to sobie z tym niespodziewanym wstrzymaniem zakazu transferów, dodałem dwa do dwóch i było jasne, że rządziły tym wszystkim grubsze kontakty.

I skończyło się tak, że ty zostałeś, a drużyna się rozjechała.
To był wtedy rozpad totalny. Wszyscy powyjeżdżali. Zostałem tylko ja i wychowankowie Polonii Bytom. Chłopaki bardzo chcieli, nie powiem, ale jednak ten zespół nie miał umiejętności na I ligę. Było strasznie ciężko.

Spadłeś trochę z deszczu pod rynnę.
No tak. Odkąd komisja nie rozwiązała mojego kontraktu, znów nie dostałem ani złotówki przez kolejne pół roku.

Kasy nie dostawałeś, ale drugiego wniosku o rozwiązanie umowy nie złożyłeś.
Nie założyłem, bo stwierdziłem, że nie ma sensu. Tam były takie kontakty, że i tak by mi jej nie rozwiązali. Przeżyłem kolejne dramatyczne pół roku. Nie tylko pod względem finansowym, ale też sportowym, bo nie wygraliśmy ani jednego meczu, a to naprawdę mocno siedziało na psychice. Strasznie chciałem stamtąd odejść.

Jak w takim razie radziłeś sobie finansowo? Oszczędności z Turcji nie było, bo przecież musiałeś za coś żyć, jak pół roku siedziałeś na Słowacji.
Z Turcji zostały mi jeszcze wcześniej jakieś pieniądze, ale wszystkie straciłem przez te ostatnie pół roku w Bytomiu, więc odchodząc z Polonii byłem po prostu totalnie spłukany.

Kontrakt też rozwiązywałeś z przygodami.
Po rundzie bez wygranego meczu było jasne, że klub się rozpada i spadnie do II ligi. Poszedłem więc do prezesa Nowakowskiego i powiedziałem mu otwarcie, że ja już tu więcej nie chcę być i psychicznie tego nie wytrzymam. Poprosiłem go, żeby rozwiązał mój kontrakt.

Jaka była jego reakcja?
Zgodził się, ale pod warunkiem, że zrzeknę się wszystkich zaległości. Więc mówię do niego: bądźmy ludźmi, wypłaćcie mi cokolwiek, żebym miał chociaż na nowy start, a resztę odpuszczę. Zaproponował mi 8 tysięcy za rozwiązanie.

Czyli 1/6 zaległości.
Dokładnie. Zgodziłem się na te warunki, no bo co innego miałem zrobić? Zadzwoniłem od razu do polskiego menedżera, którego już wtedy miałem, a on obiecał znaleźć mi klub w ciągu miesiąca, tylko kazał dopilnować, żeby mi te pieniądze wypłacili. Prezes nie odebrał już jednak ode mnie żadnego telefonu i kasy oczywiście nie zobaczyłem do dziś.

Odpuściłeś?
Wiedziałem, że i tak nie uda mi się tych pieniędzy odzyskać, więc dałem sobie spokój. Na Słowacji mamy takie powiedzenie: karma wszystko wróci. I ja w to wierzę. Wierzę, że jeszcze go kiedyś w życiu spotkam i prosto w twarz powiem mu, co o nim myślę. Nie życzę nikomu źle, ale wierzę, że dobre uczynki do człowieka wracają, ale złe wracają z jeszcze większą siłą.

Z twoim transferem do Polonii Warszawa też wiąże się pewna skomplikowana historia, a konkretnie osoba Wladimera Dwaliszwilego.
W jakim sensie?

Chodzi o waszego wspólnego menedżera, Marcina Lewickiego.
No tak, dziwnie to brzmi, ale w pewien sposób się to wszystko łączy. Nie ukrywam, że Marcin miał dobry kontakt z prezesem Królem, a on też kojarzył mnie z I ligi, gdy graliśmy przeciwko GKS-owi Katowice. Ponoć już wtedy mu się spodobałem i był zainteresowany moją osobą tym bardziej, że byłem przed sezonem wolnym zawodnikiem. Wiedziałem o problemach finansowych Polonii, ale obiecywano, że będzie lepiej, dobrze, kolorowo i ogólnie super. Dlatego pojechałem tam na testy i zapoznałem się z Lado, który bardzo mi w tamtym czasie pomógł. Byliśmy nawet razem w pokoju na obozie w Turcji. Trochę się to wszystko przeciągało, ale w końcu po kilku tygodniach podpisałem kontrakt. Myślę, że jak na polskie warunki naprawdę dobry. Szkoda tylko, że po raz kolejny żadnych pieniędzy nie zobaczyłem. A nie, przepraszam, dostałem jedną czwartą pensji. Poza tym wszystkie te obietnice poszły, brzydko mówiąc, w pizdu.

Sprawy w swoje ręce wziął twój menedżer, który przy negocjacjach z prezesem w sprawie zaległości dla Dwaliszwilego zaproponował Królowi, że zgodzi się na spłatę długu dla swojego klienta w ratach i pozostanie Wladimera w Polonii (słynne pół miliona dla Gruzina), ale warunek był taki, że podpiszesz w końcu kontrakt.
Przypuszczam, że mogło tak być. Podpisując kontrakt nie interesowałem się jednak tym, w jaki sposób to wszystko zostało załatwione. Cieszyłem się, że Marcin – zgodnie z wcześniejszą obietnicą – znalazł mi klub w Ekstraklasie.

Po dobrej rundzie w Bytomiu zwróciłeś na siebie uwagę kilku klubów, więc nawet gdyby nie wyszło w Warszawie, to pewnie i tak gdzieś byś się zaczepił.
Z jednej strony rzeczywiście mogło to tak wyglądać, ale dobrą rundę to zaliczyłem pół roku wcześniej. Wtedy, oprócz Ruchu Chorzów, zwróciło na mnie jeszcze uwagę kilka innych klubów z ekstraklasy. Pierwsza runda nowego sezonu była jednak w wykonaniu Polonii Bytom po prostu tragiczna. Dostawaliśmy bęcki właściwie od wszystkich, więc później Polonia Warszawa była tak naprawdę jedyną sensowną opcją i szansą pokazania się w polskiej ekstraklasie. Z jednej strony mieliśmy świadomość, że w Warszawie może nie być różowo ale wtedy naprawdę wierzyliśmy, ze prezes Król wyprowadzi klub na prostą.

Serio w to wierzyłeś?
Na pewno byłem pozytywnie nastawiony i bardziej skupiałem się na grze w piłkę niż na sferze finansowej. Traktowałem to raczej jako kolejny krok do przodu.

Krok, który zakończył się kolejnym w twoim życiu upadkiem. Najpierw rekordowy transfer do Kasimpasy, a za chwilę gong. Później Malezja – gong. Odrodzenie w Bytomiu – gong. Wreszcie Polonia – …
… i kolejny gong. Tak się to później potoczyło, ale podpisując kontrakt naprawdę cieszyłem się, że dostanę szansę gry w Polonii. Cały czas będąc w I lidze, że tak przekornie powiem, marzyłem o tej Ekstraklasie. Serio, bo w telewizji naprawdę fajnie to wyglądało. Dlatego byłem szczęśliwy, choć gdzieś z tyłu głowy czułem, że finansowo znów może być nieciekawie.

Czułeś w powietrzu zbliżającą się katastrofę, a mimo to podpisałeś.
Byłem w kontakcie w chłopakami, którzy wprost mówili mi, jak sprawa wygląda i ile im Król naobiecywał, a ile z tych obietnic znalazło odzwierciedlenia w rzeczywistości. Mimo to podpisałem, bo potraktowałem ten transfer przede wszystkim jako możliwość pokazania się w Ekstraklasie. Poza tym, Marcin cały czas miał zapewnienia od Króla i mówił mi, że prezes się naprawdę stara to wszystko spiąć, że chce i będzie płacił, tylko musi najpierw załatwić prywatne sprawy związane z IDEON-em, chodziło chyba o odzyskanie od Skarbu Państwa kilkudziesięciu milionów niesłusznie zapłaconego podatku VAT. Poza tym, miałem od Marcina informacje o tym, że Król zaczął spłacać te słynne już zaległości wobec „Lado” i faktycznie w styczniu, podczas gdy przygotowywaliśmy się do rundy rewanżowej, oddał Gruzinowi wszystkie pieniądze. Nadzieja była więc cały czas. Albo inaczej: ja bardzo chciałem wierzyć, że przyjdzie wreszcie ten dzień, w którym wszystkie zaległe pieniądze nam wypłaci. Do samego końca wierzyłem. Do tej słynnej godziny 12 we wtorek. Moja dziewczyna chodziła cały tydzień po Arkadii i oglądała ciuchy, które będzie mogła sobie kupić. Chciałem jej to wszystko jakoś wynagrodzić. Ł»ebyś ty wiedział, jakie my plany mieliśmy… Co sobie kupimy, gdzie pojedziemy…

Kiedy zrozumiałeś, że było to strasznie naiwne myślenie?
Jak Marcin zadzwonił do mnie we wtorek o 13 i powiedział „sorry Martin, ale kasy nie ma i nie będzie, bo klub zbankrutuje. Wszyscy jesteśmy w czarnej dupie i nikt nie odzyska już ani złotówki!”. W momencie znów zawalił mi się świat. Już nawet nie chodziło o mnie. Nie miałem pojęcia, jak powiedzieć o tym dziewczynie. Jak po raz kolejny powiedzieć rodzicom, że zostałem z niczym. To było najgorsze uczucie na świecie i nikomu, absolutnie nikomu czegoś takiego nie życzę.

Nie był to pierwszy twój taki moment w życiu.
Nie pierwszy, ale ja naprawdę nie sądziłem, że to się może po raz kolejny powtórzyć. Kasimpasa, Bytom, Warszawa… Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć. Szczerze? Do dziś się zastanawiam, czy zasłużyłem na kolejny taki gong. I dalej nie wiem.

Do menedżera nie miałeś pretensji, że władował cię w tą Polonię?
Nie, nie miałem. Poważnie. Wiesz dlaczego? Po pierwsze dlatego, że rozegrałem dobrą rundę w Ekstraklasie, co było moim głównym celem przy przeprowadzce do Warszawy, a po drugie widziałem po nim, że jest bardzo załamany całą tą sytuacją. Widziałem, że bardzo się starał i robił wszystko, żebym tę kasę w końcu dostał. Dlatego nie mogłem mieć do niego żadnych pretensji. Nikt przecież nie przypuszczał, że sprawdzi się najczarniejszy scenariusz i Polonia zniknie z piłkarskiej mapy Polski – ani on, ani ja, po prostu nikt.

Jak sobie radziłeś, gdy w Polonii nie płacili? Ostatnie oszczędności wydałeś w Bytomiu.
Tak, oszczędności nie było żadnych. Miałem jednak to szczęście, że pomagał mi tata, któremu do tej pory oddaję pieniądze. Właściwie utrzymał mnie w Warszawie, a wszyscy wiemy, że to naprawdę sporo kosztuje. Nie mam pojęcia, co by było, gdybym miał rodziców, którzy nie mieliby z czego mi pożyczyć. Nie wiem. Miałem jednak szczęście, że mogli mi pomóc i mam nadzieję, że po następnej pensji zwrócę im już wszystko, do ostatniej złotówki.

Przez te wszystkie lata bardzo dużo straciłeś. I nie chodzi mi tylko o pieniądze, bo przechodząc do Turcji byłeś o krok od debiutu w pierwszej reprezentacji.
Kurde, naprawdę dużo wiesz (śmiech). Była taka sytuacja, że trener kadry U-21 został asystentem selekcjonera Vladimira Weissa i rzeczywiście zasugerował mi, że jeśli będę grał w Turcji, to mam szansę na powołanie. Wiadomo, jak rozwinęła się sytuacja, ale pamiętam, że spotkaliśmy się później gdy szedłem na roczne wypożyczenie do Presova i powiedział mi, że powinienem zostać w Turcji, bo nawet tylko trenując zrobiłem duży postęp. Szczerze mówiąc trochę mnie to ścięło, bo to jednak dziwne, gdy trener kadry mówi ci, że lepiej trenować tam, niż regularnie grać tutaj. Byłem jednak wtedy bardzo młody, więc takie myślenie zupełnie do mnie nie trafiało. Dopiero później doszedłem do wniosku, że pewnie chciał mi pomóc pod kątem pierwszej reprezentacji. Dla mnie granie było jednak wtedy najważniejsze.

Nie żałujesz?
Do dziś się zastanawiam i nie wiem czy dobrze zrobiłem. Staram się nie myśleć o tym, co było, bo jak widziałeś, bardzo to wszystko przeżywam.

A jak podpisywałeś kontrakt z Jagiellonią, to nie czułeś strachu? Nie było obawy przed kolejną katastrofą?
Hmm. Zawsze jest jakaś niepewność i strach przed tym, jak to będzie wyglądać w nowym miejscu. Ofert było kilka i przy wyborze zaufałem Marcinowi. Mam 26 lat i nie mogłem już pozwolić sobie na błąd. Były lepsze finansowo oferty, m.in. z Botew Płowdiw, ale nie podobało mi się to w ogóle. Bułgaria? Piłkarsko dziwny kraj, do tego miasto jakieś takie nieciekawe. Odrzuciłem to od razu, bo ryzyko było zbyt duże. Była też fajna oferta ze Slovana Bratyslawa, ale „veto” w ostatniej chwili postawił trener, który tłumaczył się tym, że nie zna mnie zbyt dobrze i pod tym transferem się nie podpisze. Dodatkowo tłumaczył się tym, ze odkąd wyjechałem do Turcji, zniknąłem z notesów trenerów reprezentacji Słowacji i on nie wie, jakim teraz jestem piłkarzem. Nawiasem mówiąc, tydzień później został zwolniony. Od początku miałem jednak świadomość, że trenerem w Jagiellonii może zostać Piotr Stokowiec i gdy tylko zadzwonił zapytać o moją sytuację, czułem, że to może być mój następny krok. Doszliśmy z Marcinem do wniosku, że warto przyjść do Białegostoku, bo po pierwsze klub jest stabilnie zarządzany, po drugie trener potrzebował stopera, a nie bez znaczenia było również to, że chwilę wcześniej trafił tu Kuba Tosik, z którym znaliśmy się z Polonii. Postawiłem na mniejsze pieniądze, ale większą pewność gry i spokój, którego bardzo potrzebowałem, bo nie miałem już siły na podjęcie kolejnego ryzyka.

W wywiadzie dla Weszło Adam Stachowiak nie narzekał na Bułgarów.
Wiem, czytałem, ale oni strasznie dziwnie zachowywali się przy tych negocjacjach. Jak Cyganie. Wydzwaniali do mnie trzy razy na godzinę i ciągle tylko „przyjeżdżaj, przyjeżdżaj”. A Marcinowi opowiadali o limuzynach, które na mnie czekają i apartamentach z basenami, w których mam zamieszkać (śmiech). Wystraszyli mnie tym kitowaniem i ogólnie niezbyt poważnym podejściem do sprawy, więc grzecznie im podziękowaliśmy.

Podobno masz na ten 2014 rok bardzo ambitny cel.
Rzeczywiście mam cel, ale właściwie nikomu o nim nie mówiłem, więc znowu nie wiem, skąd masz takie informacje (śmiech). Podszedłem do tego roku bardzo ambitnie, może przeszarżowałem, ale chcę spróbować. Gdzieś w środku mam ogromną chęć i motywację, żeby zadebiutować w pierwszej reprezentacji.

Chcesz sobie coś udowodnić?
Na pewno tak. Bez dwóch zdań. Nie chodzi jednak o to, żeby pokazać coś ludziom, tylko sobie. Wiesz dlaczego w pewnym momencie było mi najbliżej do Slovana? Bo wydawało mi się, że stamtąd miałbym najbliżej do kadry. Dziś jestem jednak w Jagiellonii i ciężko pracuję, żeby selekcjoner obejrzał kiedyś nasz mecz i wysłał mi powołanie. Marzę o tym od dziecka i bardzo bym chciał to marzenie spełnić

Powiedziałeś, że postawiłeś na mniejsze pieniądze i spokój. Zaznałeś go wreszcie w Białymstoku?
Dorastałem na Słowacji, gdzie ciągle coś komuś musiałem udowadniać, a kontakty nie zawsze były fair. Tu spotkałem wreszcie normalnych ludzi, z którymi czuję się dobrze i którym mogę zaufać, przez co patrzę w przyszłość naprawdę optymistycznie. Dziś skupiam się tylko na sobie i mogę w końcu powiedzieć, że po tych wszystkich burzliwych latach jestem teraz spokojny. Czuję się tutaj ważny i doceniony, a poza tym wreszcie, po raz pierwszy od kilku lat, mam pieniądze, na które mogę regularnie liczyć. To tu wróciłem do poważnego futbolu i bardzo się z tego cieszę. Czekam jeszcze tylko na pozytywny finał sprawy w FIFA, bo dopiero wtedy będzie naprawdę wesoło i życie stanie się kolorowe.

ROZMAWIAف SEBASTIAN KUŚPIK

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama