Założyciel ligi o krok od tragedii – Racing oddał mecz z Realem Sociedad

redakcja

Autor:redakcja

31 stycznia 2014, 22:26 • 5 min czytania

Jest rok 1929. Właśnie rusza pierwszy w historii sezon Primera Division, ligi, z której wyrosną najwięksi mocarze Europy. Poza grupą klubów już od początku wieku angażujących się w rozwój futbolu, grywających w różnych turniejach i ligach, uczestniczących również w finale Pucharu Króla, znajduje się jeden pretendent, który do stawki dołączył po grze w specjalnych kwalifikacjach. Racing Santander, klub z położonego na północy kraju, liczącego blisko 200 tysięcy mieszkańców miasta portowego zakładał ligę razem z największymi w całej Hiszpanii, którzy już wkrótce dołączyli do grona najlepszych na kontynencie. Racing nigdy nie mógł równać się z tymi największymi. Nigdy nie był oczkiem w głowie całego regionu, jak Athletic w Kraju Basków, czy FC Barcelona w Katalonii. Nie był ukochanym klubem króla, czy innych rządzących krajem polityków. A jednak, dotrzymywał im kroku przez czterdzieści lat.
Przez ponad czterdzieści sezonów grał na najwyższym poziomie, jeśli zlatując o szczebel niżej – to zazwyczaj po to, by wkrótce powrócić. Aż do 2011 roku. To właśnie wtedy rozpoczął się proces, który lekarze określiliby zapewne agonią. Proces, który doprowadził Racing do miejsca, z którego będzie im tragicznie ciężko się wygrzebać. Do miejsca, w którym piłkarze zamiast wychodzić na boisko by reprezentować świętujący w ubiegłym roku stulecie istnienia klub, stają w ciszy na środku murawy i poddają mecz.

Założyciel ligi o krok od tragedii – Racing oddał mecz z Realem Sociedad
Reklama

Wczoraj zawodnicy Racingu Santander spełnili swoje groźby. Nieudolny zarząd nie zgodził się na spełnienie żądań, nie zgodził się na ustąpienie z pozycji. Piłkarze wykonali więc to, co zapowiadali od dawna. Rewanżowy mecz Pucharu Króla, w którym trzecioligowiec doszedł aż do ćwierćfinału zakończył się po kilkudziesięciu sekundach.

Reklama

Co stało się z klubem, w którym wychowali się tacy gracze jak Pedro Munitis czy legenda Realu Madryt, Carlos Alonso Gonzalez, znany jako Santillana? By zrozumieć co właściwie wydarzyło się w tym nadmorskim mieście, należy cofnąć się aż do roku 2011, gdy stery w klubie objął Ahsan Ali Syed, nazywany w Hiszpanii „Mr. Ali”. To miał być przełom w historii klubu. Na stulecie przypadające w 2013 roku szykowano walkę o trzecie miejsce na podium, Ali zaś roztaczał przed kibicami i mieszkańcami Kantabrii wizję rychłego sukcesu piłkarskiego połączonego z prawdziwą rewolucją organizacyjną. Argumenty miał dość silne – pieniądze, połączone z wiedzą, jak robić kolejne pieniądze, a do tego dyplom zasłużonej i uznanej Londyńskiej Szkoły Ekonomii, należącej do Uniwersytetu Londyńskiego.

Co prawda jak pisało kilka miesięcy później Daily Mail – z Londynu Ali wywiózł głównie oskarżenia o oszustwa podatkowe, a LSE widział co najwyżej z okien swojego prywatnego samolotu. To co działo się z Racingiem od 2011 roku, aż po wczorajszy walkower zdaje się potwierdzać wersję angielskich dziennikarzy. Ali zamiast know-how i spokojnych inwestycji przyniósł czas ekspresyjnych cieszynek i kolejnych dotkliwych porażek. Co ciekawe – ekscentryczny biznesmen potrafił wyskakiwać z rękoma uniesionymi do góry nawet, gdy jego piłkarze wymieniali piłkę na własnej połowie.

Miodowy miesiąc był dla kibiców Racingu naprawdę fantastyczny. Seria meczów bez porażki, świetne nastroje i ten wymachujący rękoma właściciel. Potem jednak wróciła codzienność, wróciły problemy finansowe, siadła motywacja, siadł cały zespół. Pierwszą rundę Aliego zakończył gong sędziego w momencie, gdy Racing chwiał się mocniej, niż nastrój pyskatej nastolatki przed okresem. Trzy punkty nad strefą spadkową. Walka praktycznie do samiutkiego końca. I wielkie wyzwanie przed klubem – wzmocnić się latem, stanąć na nogi, zacząć realizować sny właściciela. Efekt?

Trzy zmiany menedżerów, poniżające serie porażek, ostatnie miejsce w lidze hiszpańskiej i spektakularny spadek. W międzyczasie kolejny pogłoski – „Interpol ściga Ali`ego”, „Ali oskarżany o defraudację”, „Racing nie przelał pieniędzy za kupionych zawodników”. W końcówce 2011 roku, niecały rok po objęciu klubu przez ekscentrycznego biznesmena, wiedziano już o nim nieco więcej, niż w momencie rozwijania przed nim czerwonych dywanów wprost do loży VIP-ów na stadionie El Sardinero. Ali rozpłynął się w powietrzu, tymczasem okazało się, że już w Indiach zasłynął jako nieuczciwy prawnik ochoczo wyłudzający pieniądze od bogatych klientów, z kolei w Anglii był prezesem dwóch firm, które nie prowadziły jakiejkolwiek działalności gospodarczej. Wszędzie zostawiał po sobie spaloną ziemię, niezapłacone podatki oraz opinię oszusta z perłowym uśmiechem.

Gdy zapadł się pod ziemię, Racing został z całym wachlarzem długów, wobec piłkarzy, kredytodawców, menedżerów, innych klubów i tajemniczych spółek. Już po pierwszej rundzie piłkarze narzekali na zaległości, ale później wypłacanie pieniędzy z klubowej kasy przypominało „rzucanie” mięsa do sklepów w głębokim PRL-u. Kolejka osób oczekujących na swoje, uczciwie zarobione, pieniądze składała się z przedstawicieli wszystkich zawodów, od piłkarzy, po księgowych. Aliego już nie było, władze klubu przyjęły zaś najgorszą z możliwych strategii – obiecywały, że „kasa będzie jutro”.

Nie było jej jutro. Nie było jej przez cały 2012 rok, nie było jej w Segunda Division i nie ma jej teraz, gdy Racing Santander, czternasty klub hiszpańskiej tabeli wszech czasów obija się po boiskach trzeciej ligi. Kibice, i tak nad podziw cierpliwi, powoli tracą nerwy – tak wyglądała próba szturmu na loże, w których zasiadali działacze Racingu.

Za wybuchem kibiców poszedł drugi – ten u piłkarzy. W meczu z Almerią trzy tygodnie temu pierwsze kilkanaście sekund stali w bezruchu.

Wczoraj zaś odmówili gry. Racing Santander jest w stanie agonalnym i w tym momencie ciężko ułożyć scenariusz jakiejkolwiek naprawy, ciężko wymyślić sposób na uratowanie zasłużonego klubu. Kibice najchętniej rozszarpaliby działaczy, zawodnicy uciekli choćby i do pracy w marketach, finansowo Racing to ruina, piłkarsko zleciał na trzeci poziom rozgrywkowy, a na organizację najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Jeśli w czasach Aliego Santander przypominał kolosa o glinianych nogach, dzisiaj to balon bez powietrza, w dodatku szarpany przez stado wygłodniałych hien. Wygląda na to, że krzyk rozpaczy piłkarzy i fanatyków to jeden z ostatnich dźwięków dochodzących z portowego miasta. Kwestią czasu wydaje się zapadnięcie kompletnej ciszy. Ciszy grobowej.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama