Dziś do naszego stałego cyklu zaprosiliśmy Marcina Mięciela, byłego napastnika m.in. Legii, Borussii Moenchengladbach, VfL Bochum i dwóch klubów z Salonik. „Miętowy” powspominał stare czasy, opowiedział o dość specyficznym podejściu do piłki Greków i pewnym niemieckim obrońcy, który zbeształ w szatni trenera po wygranym meczu z Bayernem, choć w ogóle w nim nie zagrał.

Swoją „11 kumpli” ustawię systemem 1-3-4-3, bo po pierwsze tak grało się zazwyczaj w moich czasach, a po drugie… nie mogłem zdecydować się na czwartego obrońcę. Z obsadą bramki nie miałem wielkich problemów, bo choć z wieloma bardzo dobrymi bramkarzami grałem, zarówno w Legii jak i zagranicą, to jednak najlepszym był mimo wszystko Artur Boruc. Nie tylko ze względu na umiejętności, ale również charakter, dzięki któremu potrafił się przebić. Nieraz przez ten swój ostry temperament ma jakieś problemy, ale zawsze broni się umiejętnościami i pewnie dlatego nadal jest na topie.
W obronie stawiam na dwóch Polaków z dawnych lat – Jacek Zieliński i Tomek Łapiński. Obu spotkałem w Legii, choć z „Łapą” za wiele nie pograłem, bo męczyła go kontuzja. Miałem z nim jednak przyjemność walczyć w starych, wielkich meczach Legia-Widzew. Strasznie trudno było wygrać z nim pojedynek 1 na 1, bo niesamowicie czytał grę i dużo przewidywał. Byli do siebie z Jackiem bardzo podobni. Typowi stoperzy tamtych czasów – silni, szybcy i przede wszystkim myślący na boisku. Jednym słowem: kompletni. Jestem pewny, że gdyby wyjechali za granicę, to zrobiliby tam furorę, ale niestety zostali w Polsce. Jasne, dzięki temu Legia miała z nich wielki pożytek, ale mimo wszystko uważam, że wyjeżdżając mogliby bardzo dużo osiągnąć. Trzecim obrońcą będzie Markus Munch, którego spotkałem w Borussii Moenchengladbach, gdzie trafił po wcześniejszych występach w Bayernie Monachium, Genoi czy Besiktasie. Dobry technicznie i bardzo szybki zawodnik, a do tego zakapior i… trochę wariat. Nigdy nie bał się powiedzieć trenerowi co myśli. Pamiętam jak miał grać swój pierwszy mecz w sezonie przeciwko Bayernowi. Obaj w okresie przygotowawczym prezentowaliśmy się bardzo dobrze, strzeliłem wtedy bodaj 15 goli i też spodziewałem się, że przeciwko monachijczykom zagram. Solidarnie usiedliśmy jednak na ławce, co Markusowi w ogóle nie mieściło się w głowie. I nie miało dla niego znaczenia, że wygraliśmy ten mecz. Wpadł wściekły do szatni i wykrzyczał trenerowi prosto w twarz co myśli o jego decyzji. Miał jaja, bez dwóch zdań. Chyba za to tak bardzo go później w klubie szanowali.
W pomocy na pewno mój kolega, Mariusz Piekarski. Rewelacyjny piłkarz – może nie był szybki, ale szybko grał w piłkę. Szkoda tylko, że mu się nie chciało. Odkąd pamiętam, a poznaliśmy się jak miał 19, może 20 lat, „Piekarz” zawsze powtarzał: „pokopię jeszcze dwa-trzy lata i koniec”. Zawsze był wyluzowany. Może gdyby charakter do piłki miał nieco lepszy, to grałby na zdecydowanie wyższym poziomie. Mimo to zawsze wiedział kiedy zwolnić akcję, a kiedy ją napędzić. Potrafił minąć dwóch-trzech rywali i z łatwością obsłużyć napastnika dograniem na nos. Zresztą, co ja będę się rozgadywał – nie łatwo Polakowi przebić się w Brazylii, a co dopiero się tam wyróżnić. „Piekarzowi” się to udało.
Obok niego Leszek Pisz, czyli kolejny artysta potrafiący podać na 40-50 metrów z chirurgiczną precyzją. Jedno kółeczko, drugie… Taki był Pisz. Zawsze wiedział jak regulować tempo gry. Dziś ciężko znaleźć w Polsce takich zawodników. Poza tym Leszek miał ten legendarny już atut w nogach – potrafił idealnie uderzyć z wolnego i nieraz ratował nam w ten sposób wynik. Czego mu zabrakło? Nie wiem, może zdecydowała głowa, bo na Zachodzie furory nie zrobił. Pamiętam jednak, że jak rozmawiałem o nim z Teodorosem Zagorakisem – nawiasem mówiąc trzecim pomocnikiem w mojej jedenastce – to wspominał, że Leszek był naprawdę wielkim piłkarzem. Prywatnie nie miałem z nim wiele wspólnego, bo byłem w grupie młodszych zawodników, a wtedy jednak ta hierarchia w zespole była widoczna. Wprawdzie „dzień dobry” na wejściu nie mówiliśmy, ale dystans był. Ze wspomnianym Zagorakisem grałem w PAOK-u. Niesamowicie pracowity człowiek. Poważnie, jak nie Grek. Lubił oczywiście wyjść na kawkę i zabawić się, ale na boisku harował za trzech. I to mimo tego, że przyjechał do nas na końcówkę kariery. Chyba naprawdę miał stalowe płuca. No i był najlepszym piłkarzem EURO 2004, co wystawia mu chyba najlepszą laurkę. Czwartym do środka pola będzie Shinji Ono, swego czasu najlepszy piłkarz Azji. Graliśmy razem w Bochum i pamiętam go jako naprawdę modelowy przykład pracowitości. Typowy Japończyk. Jak pojechaliśmy do Japonii, to musiał wszędzie z obstawą chodzić. Nawet na lotnisku kibice nie dawali mu spokoju – tak go tam uwielbiali.
Na koniec napastnicy, a wśród nich przede wszystkim Dimitris Salpingidis, z którym grałem w PAOK-u. Niesamowicie skuteczny i szybki zawodnik, o czym przekonała się zresztą nasza kadra w czasie ostatniego EURO. Mógł zrobić zdecydowanie większą karierę, ale – w przeciwieństwie do Zagorakisa – jest typowym Grekiem. Rozmawiał ze mną kiedyś o jednym ze swoich potencjalnych transferów i jego pierwsze pytanie brzmiało: „Marcin, a będzie tam morze?” Takie nastawienie. Zresztą nie tylko jego. Ogólnie Grecy woleli grać w wielkich krajowych klubach, bo dostawali w nich wtedy porównywalne pieniądze jak w przypadku np. Serie A. Byli i tacy, którzy po roku wracali z Interu, bo Grecji im brakowało. Nam się to w głowie nie mieści, ale po prostu taką mieli mentalność.
Drugim napastnikiem będzie kolejny Grek, Niko Machlas, który w Ajaxie zdobył Złotego Buta, a z którym grałem w Iraklisie. Podobnie jak Salpingidis, bardzo skuteczny i regularny snajper. Identycznie zresztą jak trzeci do kolekcji Peppe Signori, trzykrotny król strzelców Serie A, którego szerzej przedstawiać chyba nie trzeba. Aż szkoda, że przyjechał do Iraklisu pod koniec kariery i na dodatek z kontuzją, bo na boisku zbyt wiele nie pokazał. Na treningach potrafił jednak wyrabiać z piłką takie rzeczy, że aż miło było patrzeć. Poza tym miał kapitalnie ułożoną nogę, więc jak podchodził do wolnych, to nie było czego zbierać.