Najciekawszym, co mogę wam opowiedzieć jest z pewnością mój pobyt we Włoszech. Była to najbardziej profesjonalna, najbogatsza i najlepsza z lig, w których mogłem zagrać. Stamtąd więc pochodzi najwięcej ciekawych wspomnień, którymi dysponuję. Dzisiaj napiszę o kilku sprawach, o których jeszcze nie wspominałem.
Na początek właściciel klubu Maurizio Zamparini. Pewnie słyszeliście o nieprzebranych ilościach trenerów, których miało Palermo. Zamparini potrafił zwolnić nawet kilku podczas jednej rundy. Potrafił także zwalniać i zatrudniać tego samego trenera po trzy razy. Płacił i wymagał. Prezes Wojciechowski mógłby uchodzić przy nim za anielsko cierpliwego. Co ciekawe, dla piłkarzy był zawsze jak ojciec. Na nas nigdy się nie złościł. Raczej zawsze miał jakieś dobre słowo albo żart. Według mnie, bardzo fajny facet.
Jego przeciwieństwem był dyrektor sportowy Rino Foschi. Jeśli przegrałeś mecz u siebie, mogłeś być pewien, że za chwilę do szatni wpadnie Rino, drąc się na wszystkich i rzucając czym popadnie. Jeśli sędzia nie zagwizdał faulu dla nas, Rino kipiał ze wściekłości obok linii, wymachując rękami we włoskim stylu. Nic dziwnego, że do momentu, kiedy ja tam byłem, przeszedł podobno trzy zawały.
Pierwszym trenerem, którego zastałem w Palermo był Francesco Guidolin. Spokojny, wyważony facet. Dobry trener. Chyba mogę napisać – typowy włoski trener. Na treningach było masę taktyki. Ćwiczyliśmy inaczej pod każdego przeciwnika. Jeśli mecz był z Romą, już od poniedziałku trenowaliśmy ustawienie niwelujące grę Tottiego. Inna taktyka była pod Inter, inna pod Torino. I jak to ma pewnie miejsce we wszystkich mocnych ligach Europy, pierwszy trener zajmował się tylko główną częścią zajęć. Resztę prowadzili różni asystenci. Dla tych, którzy nie czytali mojego poprzedniego wpisu, przypomnę, że Palermo miało 6 lub 7 trenerów. Każdy z nich odpowiadał za swoją działkę.
Dla zobrazowania różnicy obciążeń treningowych dam wam przykład pierwszego treningu na siłowni. Maksymalna liczba powtórzeń, którą wykonywaliśmy w Polsce to 15 – 20. W Palermo było to – w zależności od ćwiczenia – nawet do 50. I to w trakcie sezonu.
Oczywiście mieliśmy człowieka odpowiedzialnego za suplementację. Bardziej powinienem napisać – za odżywianie. We Włoszech bowiem nie dostawaliśmy żadnych witamin, odżywek, preparatów. Wszystko było w jedzeniu. W szatni mieliśmy bufet, w którym przed i po treningu zawsze czekało odpowiednie dla nas. Bio-ciasta, ciasteczka, jogurty, soki. Podczas zgrupowań obowiązkiem było zaczynać posiłek od wielkiej miski warzyw. Później zawsze to samo: makaron lub risotto i filet z kurczaka, indyka lub stek wołowy. Na deser zawsze truskawki, ananas albo lody pistacjowe. Nigdy inne. Podobno te akurat mają specjalne właściwości. Co ciekawe w Palermo nigdy nie dostałem do zjedzeniu ryby, co uznaję za dziwne. Niestety nie dowiedziałem się dlaczego tak było. Do każdej kolacji dawano nam również czerwone wino. Jak już kiedyś wspominałem, opieka medyczna była również na wyjątkowo wysokim poziomie. Tak jest chyba we wszystkich zespołach Serie A.
Teraz opiszę wam pewną sytuację, która nawet mi wydaje się do tej pory dziwna, a która obrazuje gdzie jesteśmy, jeśli chodzi o umiejętność dbania o zdrowie piłkarzy…
Raz na jakiś czas do Palermo przylatywał pewien doktor. Niestety nie pamiętam jego nazwiska. Zajmował się medycyną naturalną. Podczas swojej wizyty poświęcał trochę czasu każdemu z zawodników. Dłużej zajmował się nowymi piłkarzami, czyli między innymi mną. Po tradycyjnych badaniach kręgosłupa i stawów, kazał mi położyć sie na leżance. Na wysokości mostka położył mi duży okrągły magnes. Z wielkiej walizki, którą miał ze sobą, zaczął wyjmować małe pojemniczki, w których były próbki różnych pokarmów. Wkładał je po kolei do magnesowej fiolki leżącego na mnie, po czym kazał podnosić nogę i stawiać opór jego rękom, nie pozwalając mu jej popchnąć ani w lewo, ani w prawo. Noga, naturalnie, jest silniejsza, więc nie miał wielkich szans tego zrobić. Jednak kiedy do magnesu powędrowała próbka z drożdżami, noga stała się kompletnie bezsilna. W moim przypadku tak samo było z cukrem oraz wieprzowiną. Okazało się, że mój organizm tych produktów nie toleruje. Dostałem zakaz spożywania wieprzowiny oraz jedzenia zawierającego cukry i drożdże.
Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy to się działo. Nie potrafiłem utrzymać prosto nogi przez dwucentymetrową fiolkę, w której znajdowało się trochę cukru… Oprócz tego doktor jednym naciśnięciem palca potrafił odblokować kolano czy kręgosłup. Niesamowity człowiek. Podobno był osobistym lekarzem Szewczenki.
Jak to wszystko się ma do kotletów z jajkiem, które smażyła nam przesympatyczna pani z klubowego baru w Bełchatowie? Nie mówiąc o Szczakowiance, gdzie po meczu niczym szczególnym było jedzenie w McDonaldzie lub w przyczepie z kurczakami z rożna. Gdyby Włosi poznali klubowego doktora z Jaworzna o dźwięcznej ksywie Portos (wyglądał jak jeden z muszkieterów), który zalecał kąpiele słoneczne na naciągnięty miesień dwugłowy, pomyśleliby że to jakiś makabryczny żart.
We Włoszech piłka jest jak religia. Kibice kochają piłkarzy. Nie da się wyjść na miasto i pozostać niezauważonym. Na zakupy musiałem chodzić w czapce lub kapturze. Inaczej kończyło się zawsze niezliczoną liczbą zdjęć i podpisów. Przed bazą treningową zawsze były jakieś grupy fanów czekających aż skończy się trening. Gdyby nie ochrona, chyba nigdy nie udałoby się wyjechać.
Jak widzicie, wszelkie porównania między naszą ekstraklasą a Seria A nie mają sensu. Nie chodzi o poziom sportowy. On jest dopiero pochodną wszystkich tych czynników, które starałem się wam przybliżyć. Czego możemy oczekiwać od polskich klubów, skoro większa część z nich nie płaci zawodnikom pensji na czas? Czego możemy oczekiwać, kiedy nasze kluby nie mają dobrego boiska do treningu? Jeśli jeszcze niedawno w jednym z klubów ekstraklasy, piłkarze sami prali sobie sprzęt treningowy. Tu się wszystko zaczyna. Mam nadzieję, że doczekamy czasów, kiedy również polskie kluby będzie odwiedzał doktor czarodziej z Włoch.