W lecie wydawało się, że właśnie został królem życia. David Moyes był niczym ten szczęściarz, który wparował na wesele bez pary i poderwał najpiękniejszą dziewczynę na sali. Przyglądał się temu wszystkiemu wicekról dyskoteki, czyli Roberto Martinez. Jemu z kolei przypadła w udziale jej ciut brzydsza kuzynka, ale czas pokazał, w jak wielkim błędzie byli obaj panowie. Ślicznotka w rękach Moyesa zatraciła swe wdzięki, a ta „brzydsza”, odziedziczona pod Davidzie w rękach Martineza przemieniła się w prawdziwą supermodelkę. David Moyes wydaje się być totalnie zagubiony w roli menedżera Manchesteru United, a jego zespół przegrywa mecz za meczem. Tym razem „Czerwone Diabły” uległy Sunderlandowi 1:2 w pierwszym półfinałowym meczu w ramach Capital One Cup. Zupełnie odwrotnie powodzi się nowemu bossowi Evertonu – ten chodzi z radosną miną, non stop nucąc pod nosem szlagier z „Dirty Dancing” – „The time of my life”.
W tym biznesie nie ma lekko. Pisaliśmy o tym z milion razy, ale za każdym następnym razem jest to jeszcze bardziej aktualne – niemożliwe jest, a przynajmniej szaleńczo trudne zastąpienie takiego człowieka, jak sir Alex Ferguson. Szkot jednoosobowo zredefiniował pojęcie menedżera w angielskim futbolu, wprowadzając wiele innowacji, które dzisiaj są obowiązującymi standardami. Gdy Ferguson obejmował United, największym zmartwieniem całej ligi, w tym piłkarzy „Czerwonych Diabłów” było, gdzie będą pić po treningu oraz kto wyżłopie najwięcej. Piwo lało się hektolitrami, kapitan Bryan Robson sam nie wylewał za kołnierz, a wtórowała mu jego oddana straż przyboczna – zawodnicy świetni, ale i zabawowi – Norman Whiteside i Paul McGrath. Ł»ycie przeciętnego piłkarza w Anglii la 80-tych toczyło się wokół prostego schematu – pub, papierosy, treningi, mecz, kobiety. Czyli tak jak dzisiaj, ale w większym i częstszym wymiarze.
Ferguson ukrócił denerwujące go zwyczaje, wprowadził nowe standardy, w końcu rozwinął akademię piłkarską, która dała światu m. in. złote pokolenie Scholesa i reszty. SAF piął się w światowej hierarchii trenerskiej, finalnie zostając nestorem i guru wszystkich menedżerów świata, a United przemienił w futbolowego hegemona o globalnej marce. Jeśli ktoś sądził, że Moyes wejdzie w jego buty bez żadnych otarć, lekko się przeliczył. Nie wierzę, że właściciele United nie wkalkulowali porażek – to oczywiste, jeśli zespół zmienia szkoleniowca, zwłaszcza takiego jak Ferguson. Obstawiamy jednak, że skala regresu przerosła nawet ich. Wraz z sir Aleksem odeszła jakaś cząstka klubu z czerwonej części Manchesteru, a sukcesor nie ma na razie choćby bladego pojęcia, jak tę dziurę zapełnić. Moyesowi na razie najlepiej wychodzi robienie bezradnej miny po kolejnych porażkach „Czerwonych Diabłów”. A tych jest coraz więcej.
United mają już sześć ligowych porażek na koncie, a tu raptem pół sezonu dopiero za nami. Słaba forma zespołu to jedno, ale uderza co innego – brak stylu i pomysłu na grę. SAF opierał filozofię gry na niezłomności, woli wygrywania oraz przewadze psychologicznej. Wraz z przyjściem byłego bossa Evertonu gdzieś to wszystko uleciało. Drużyna nie przypomina krwiożerczego zwierza ze złotych czasów United, do tego schematy gry są zbyt czytelne. Zgoda – nawet za Fergusona zespół miewał słabsze momenty, nie zawsze grał porywająco, ale jednak ciułał punkty skuteczniej od innych, miał mentalność zwycięzców. Dzisiaj nic nie pozostało z tej pewności siebie, król jest zwyczajnie nagi. „Czerwone Diabły” złapały co prawda ostatnio drugi oddech, wygrywając cztery ligowe spotkania z rzędu, ale styl przynajmniej połowy z tych wiktorii lepiej przemilczeć. Później i tak przyszedł zimny prysznic – ostatnie mecze z Tottenhamem, Swansea i wczorajszy, z Sunderlandem.
Moyes buduje zespół wokół Rooneya, ale jeśli ten ma słabszy dzień lub męczą go kontuzje, United są łatwi do odczytania. Valencia jest jednowymiarowy i cała karierę bazuje na jednym zwodzie, jednej stopie i jednej akcji, i chociaż jest w tym perfekcyjny, wiadomo co zaraz zrobi. Van Persie jest w tym sezonie wiecznie kontuzjowany, a jak już grał to narzekał na taktykę Moyesa i ogólnie jest podobno „nieprzekonany do samego szkoleniowca” – donoszą media w Anglii. Parę punktów przyniosło kilka magicznych zagrań Adnana Januzaja, ale trochę obciach, by taki zespół jak United uzależniony był od fantazji jednego nieopierzonego gołowąsa. Totalnym niewypałem jest jak na razie także transfer Fellainiego. Belga także nękają urazy, ale jak na tacy było widać, że nie przypomina tego niesamowitego gracza z czasów Evertonu, którym podniecała się większość komentatorów piłkarskich. Nieco inaczej ustawia go także Moyes. Na Old Trafford Marouane jest dużo bardziej cofnięty, aniżeli w czasach „The Toffees”. Co jeszcze uderza w oczy, to fakt, że Old Trafford przestało być twierdzą nie do zdobycia.
Jeśli potrzebujesz przełamania, punktów na gwałt to jedź do czerwonej części Manchesteru. David Moyes to gospodarz idealny, chętnie odda Ci swoją twierdzę – sytuacja kiedyś nie do pomyślenia. Zespół kuleje pod względem taktycznym – w talii Szkota to „Wazza” jest kluczowym graczem, ale tak jak pisaliśmy wcześniej – jeśli pracusia Wayne’a nie ma lub traci on koncepcję, traci ją całą drużyna. Wyraźnie widać brak kombinacyjnej gry, pomysłu, jakiejkolwiek tożsamości, a przede wszystkim woli zwyciężania – tego osławionego już „DNA United”. Sukcesor Fergusona być może za bardzo stara się być sir Aleksem, ale to zła droga. Sam David Moyes twierdzi, że idzie własną drogą, ale nie dajmy się oszukać. Sir Alex jest niczym „Ojciec Chrzestny” – dopóki żyje, jeśli tylko otworzy usta wszyscy milkną, słuchając co Don Ferguson ma do powiedzenia. A ma ciągle sporo.
Old Trafford stało się miejscem, gdzie wszyscy jadą po swoje. Kiedyś była to sytuacja nie do pomyślenia, do Manchesteru jechało się ze strachem w oczach, a zarazem zafascynowaniem – coś jak wycieczka do Korei Północnej. Zespoły przegrywały jeszcze w tunelu przed meczem, a sam widok człowieka o czerwonym nosie nerwowo żującego gumę do żucia powodował pot na skroniach u arbitrów. „Czerwone Diabły” poległy u siebie w tym sezonie już pięć razy (cztery mecze w lidze, jeden w FA Cup), blamaż goni blamaż. Apogeum nastąpiło jednak podczas wizyty na Old Trafford Evertonu z nowym menedżerem, Roberto Martinezem. Moyes tyle lat marzył o zdobyciu czerwonej części Manchesteru w roli bossa „The Toffees”, a tu nagle obciach dekady – senior Roberto za pierwszym podejściem zdobył twierdzę dotąd nie do zdobycia, w dodatku pokonując Szkota. Cóż za chichot losu…
Dalej też nie było weselej – ostatnie porażki u siebie z Tottenhamem w lidze, ze Swansea w ramach FA Cup, a także wczorajsze niepowodzenie w Capital One Cup na Stadium of Light pokazały, jak dużo jest do poprawy. W Pucharze Anglii „Łabędzie” przyjechały pewne siebie, a Wilfried Bony uciszył Old Trafford tuż przed końcem spotkania, strzelając na 2:1 w 90 minucie meczu. Wczoraj United także poległ 1:2, a zwycięskiego gola zdobył Fabio Borini z rzutu karnego. David Moyes ponownie narzekał na sędziów, znów kontuzje wyłączyły z meczu Rooneya i RvP, ale to wszystko jedynie zasłony dymne – po prostu źle się dzieje w państwie duńskim.
Ekipa Szkota przegrała trzeci męcz z rzędu, to ich najgorsza passa od 13 lat, a także pierwsza od 14 lat porażka przeciwko Sunderlandowi. „Czarne Koty” mają natomiast szanse na pierwszy awans do finału Pucharu Ligi od… 29 lat. Obie drużyny czeka rewanż 22 stycznia na Old Trafford, ale spoglądając na obecną dyspozycję United, gracze Gusa Poyeta śmiało mogą mierzyć w finał. Gdzieś ten sezon ucieka „Czerwonym Diabłom”, niczym Niki Lauda swoim rywalom w złotych latach Formuły 1. Jeśli drużyna się nie pozbiera, rozpadnie się po sezonie do reszty. Chyba nie wierzycie, że Robin i Wayne obejdą się bez Ligi Mistrzów?
Moyes przebąkuje coś o transferach, ale nie od dziś wiadomo, że styczniowe zakupy nie zawsze wychodzą wszystkim na dobre, a i ciężej kupić odpowiednich graczy. To częściej Tesco niż Harrods. Może czas iść retoryką Arsene’a Wengera i zrobić jakiś transfer wewnętrzny? Podpowiadamy Moyesowi jeden, dotyczący pewnego skreślonego, ale za to bardzo zdolnego podrywacza skrzydłowego, Wilfrieda Zahę. Nie wiemy jak David, ale córeczka by się na pewno ucieszyła. Tak jak cieszy się codziennie rano Roberto Martinez, patrząc przy kawie na tabelę Premier League i miejsca, jakie zajmują Everton oraz Manchester United. A jednak ostatni bywają pierwszymi, bogini Fortuna lubi się z nami drażnić.