Ile znaczy trener w Polsce – na żywym przykładzie Wojciecha Stawowego

redakcja

Autor:redakcja

08 stycznia 2014, 14:50 • 4 min czytania

Przykro być czasem trenerem piłki nożnej w Polsce. Człowiek, który na zdrowy rozum powinien COŚ w swoim klubie znaczyć, być kimś, kto wyznacza konkretny kierunek i od którego w znacznej mierze zależy jak wygląda zespół, u nas w ostatecznym rozrachunku okazuje się popychadłem. Właśnie tak, popychadłem – najlepiej nadającym się do przestawiania pachołków na treningu i raz na miesiąc odbierania pensji pocieszenia. Jakaś spójna wizja? Plany, które chciałby realizować wspólnie z klubem? Jakie plany… W Polsce, jeśli trener może być czegoś pewien, to wyłącznie tego, że prędzej albo później (ale raczej prędzej) zostanie wywalony, a w klubie i tak nikt się nie obejrzy na to, czego sobie życzy, bo…
a) klubu nie stać, żeby zrealizować jego wizje
b) przynajmniej część doradców prezesa / właściciela ma trenera za zwykłego durnia
c) we władzach zawsze znajdzie się ktoś, kto czuje się ważniejszy i wie lepiej od trenera.

Ile znaczy trener w Polsce – na żywym przykładzie Wojciecha Stawowego
Reklama

Powody są więc różne, ale efekt jeden i każde odstępstwo od reguły powoli traktowane jest jak anomalia. Wszyscy wtedy pokazują palcem – „patrzcie, jednak można dać trenerowi czas i kompetencje, to popłaca”. Niby wszyscy o tym mówią, ale zaraz i tak każdy klub robi po swojemu, czyli wraca do sytuacji, w której trener może tyle… ile zażyczy sobie „góra”. Tyle, na ile w danym dniu pozwoli właściciel, wyliczy główna księgowa albo ile ze znajomym agentem uda się ugrać dyrektorowi sportowemu.

Wojciech Stawowy – żywy, świeżuteńki przykład.

Reklama

Oczywiście, z reguły się z nim nie zgadzamy, ale Stawowy w Cracovii ma przynajmniej swoją określoną wizję. Głupią? Mądrą? Jakąś tam ma i to mu trzeba oddać. Jak zaklęty, przy każdej okazji, rzuca tę swoją śpiewkę o grze we własnym rozpoznawalnym stylu, a ostatnio także coraz częściej o konieczności zatrzymania kluczowych zawodników. Dawno pogodził się z faktem, że tercet Filipiak – Tabisz – Burlikowski nowych, olśniewających grajków mu nie sprowadzi. Akceptuje to. Ale chciałby, żeby chociaż dołożono wszelkich starań o utrzymanie w klubie dużej części materiału, jakim do tej pory dysponował.

Stawowy wysyła dość jasne sygnały:
– mój zespół stoi nad przepaścią, a ja wraz z nim, niepewny jutra
– 12 zawodnikom umowy wygasają już w czerwcu, wielu z nich to moi kluczowi gracze
– nie liczę na spektakularne zakupy, byle zachować dotychczasowy stan posiadania
– niech odchodzą, jeśli trafią się świetne oferty. Ale nie dopuśćmy, by odchodzili do przeciętnych klubów.

Efekt?

Kosanović już teraz zwinął się do 13. klubu w Belgii, wcześniej deklarując, że Cracovia tak naprawdę nie zrobiła niczego, aby go zatrzymać. Pasy zostają więc z dwójką kiepskich stoperów: Ł»ytką i Wasilukiem, których w razie czego wspomagać może – aż dostajemy dreszczy – równie nędzny Szeliga.

Dalej… Danielewicza Stawowy wymieniał jako sztandarowy przykład nieznanego zawodnika, który właśnie poprzez grę w Cracovii stał się znany i jako tako ceniony. Jego też najpewniej za chwilę miał nie będzie, mimo że mowa przecież o piłkarzu absolutnie w zasięgu Pasów. Dalej? Dalej… Szczycił się Stawowy, że wreszcie ułożył sobie współpracę z Ntibazonkizą, że Burundyjczyk nareszcie zrozumiał swoją rolę i teraz może być pożyteczny dla zespołu, ale on też jest na wylocie (ten ruch, choćby ze względu na zarobki Saidiego, najprędzej da się uzasadnić). Niewykluczone, że do tej listy będzie trzeba dorzucić jeszcze kogoś – być może Boljevicia, być może regularnie grającego jesienią Strausa. Słowem: regularna rozbiórka.

Pytanie za sto punktów: na co w takim razie realny wpływ w Cracovii ma dzisiaj jej trener?

Pomimo dość oczywistego faktu, że Cracovia nie jest klubem, który musi ostro handlować, żeby mieć za co funkcjonować przez kolejne pół roku, Stawowy nie może liczyć ani na to, że klub postara się o satysfakcjonujące wzmocnienia, ani na to, że skutecznie powalczy o utrzymanie składu. Pierwszy trener nie ma realnego wpływu ani na zakupy, ani na ograniczenie sprzedaży, czyli w gruncie rzeczy w kwestiach kadrowych nie ma wpływu na nic. Jak rozumiemy, w jego kompetencji pozostaje ubrać buty, wyjść na trening, rzucić parę piłek i… liczyć straty. Ewentualnie mógłby dać jeszcze na mszę. W intencji: żeby kiedyś w Polsce trener naprawdę był trenerem albo wręcz – wielkie słowo – menedżerem, a nie panem od WF-u.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama