Reklama

Rinat Dasajew. Żelazna kurtyna w bramce ZSRR

redakcja

Autor:redakcja

15 grudnia 2013, 18:57 • 16 min czytania 0 komentarzy

Kiedy w 1988 roku Michaił Gorbaczow tłumaczył swojemu krajowi i całemu światu zasady pierestrojki, on szykował się do finałów mistrzostw Europy. Kiedy w grudniu 1991 roku Związek Radziecki rozpadł się na dobre, jego już od pół roku nie było na radarach. W trzy lata przeszedł drogę równie nieoczekiwaną i zaskakującą, co kraj, który go wychował i który reprezentował na arenie międzynarodowej. Po finałowym meczu Euro‘88 z Holandią, naznaczonym cudownym trafieniem Marco van Bastena, pewnie nikt nie powiedziałby, że Rinat Dasajew już za chwilę będzie przechadzał się drogą do zapomnienia. Ł»e zamelinowany gdzieś pod Sewillą będzie lizał rany w oparach taniego alkoholu i jeszcze tańszych fajek. Ł»e przegra wszystko, by następnie się odegrać. I przy okazji zgarnąć więcej, niż miał na wejściu.
Zerwana kurtyna

Rinat Dasajew. Żelazna kurtyna w bramce ZSRR

Gdyby w latach 80-tych ubiegłego wieku, spytać czołowych radzieckich piłkarzy, co byłoby najlepszym uhonorowaniem ich karier, odpowiedź byłaby tylko jedna. Transfer na zachód. Dasajew miał to szczęście, że w 1988 roku w Związku Radzieckim znacznie złagodzono zasady regulujące sprzedaż zawodników z rodzimych klubów za granicę. Bramkarz Spartaka był jednym z pierwszych, który skorzystał z nowych zapisów. Pod koniec roku zasilił szeregi hiszpańskiej Sevilli. Jego transfer kosztował klub z Andaluzji 2 miliony dolarów, kontrakt gwarantował z kolei 1000 dolarów co miesiąc. Były to pieniądze trochę mniejsze, niż dostawał w Moskwie, ale bynajmniej nie dlatego, że jego nowy zespół poskąpił grosza. Po prostu żaden radziecki sportowiec na „zachodnim” kontrakcie nie mógł zarabiać więcej, urzędujący w danym kraju ambasador ZSRR.

Wymagania względem nowego golkipera od samego początku były bardzo duże. Trudno się temu dziwić, bo Dasajew przyjeżdżał do Andaluzji, jako najlepszy, zdaniem statystyków z IFFHS, bramkarz mijającego roku. W Sevilli oczekiwano, że będzie niczym jednoosobowa armia, która w pojedynkę odeprze atak każdego wroga. Słowem – spodziewano się po nim cudów.

Niestety, rozdmuchany do gigantycznych rozmiarów balon, pełen olbrzymich oczekiwań i równie wielkich nadziei, pękł szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Dasajew od początku sprawiał wrażenie roztargnionego, w nieznanym kierunku odfrunęła jego boiskowa charyzma. Z lidera, jakim bez wątpienia był grając jeszcze niedaleko Placu Czerwonego i Galerii Tretiakowskiej, stał się wystraszonym szarakiem, popełniającym najprostsze błędy. Pokrycie w rzeczywistości znalazły obawy jego znajomych, którzy wieść o zagranicznym transferze, przyjęli z dużym dystansem. Mieli wątpliwości, czy mocno zakorzeniony w moskiewskiej rzeczywistości golkiper, przesiąknięty od stóp do głów specyficznym radzieckim klimatem, poradzi sobie na obczyźnie. Niektórzy nawet odradzali mu przenosiny, ale w ogóle ich nie słuchał. Chorobliwa ambicja wprost wypychała go na zachód.

Reklama

Z odważnych zapowiedzi podboju Europy wyszło jednak niewiele. Dwa lata spędzone w Andaluzji, to czas pojedynczych wzlotów i bolesnych upadków. Co prawda zespół z Estadio Ramon Sanchez Pizjuan z Dasajewem w bramce tracił trochę mniej bramek, ale zastrzeżenia do gry nowego bramkarza i tak były spore. Zdarzało mu się popełniać proste błędy, przepuszczać strzały, które wcześniej łapał jedną ręką. W dodatku praktycznie każdemu, od trenerów po kolegów z linii obrony, miał coś do zarzucenia. Nie podobało mu się, że jakiekolwiek schematy gry obronnej na treningach traktowano po macoszemu. Nie czuł wsparcia obrońców, którzy lubili wypuścić się pod pole karne przeciwnika, ale do powrotu tacy skorzy już nie byli. Za czasów gry w Spartaku w podobnych sytuacjach po prostu wrzeszczał na partnerów, stawiając ich do pionu w błyskawicznym tempie. W Sevilli, ze względu na nieznajomość języka, takich możliwości nie miał. Jak sam to później ujął – stał się niemy.

Z czasem całkowicie przestał sobie radzić z krytyką. Czuł się przytłoczony do tego stopnia, że zdarzyło mu się nawet spakować swoje rzeczy i wyjechać do Moskwy. Zaklinał się, że do Hiszpanii już nie wróci, ale po usilnych namowach zmienił zdanie. W klubie zapewniano go, że wiara w jego talent i umiejętności nie została zachwiana. Poza tym, cały czas obowiązywał go ważny kontrakt.

Dyskusyjna dyspozycja nie przeszkodziła mu pojechać na mundial we Włoszech, gdzie reprezentacja ZSRR miała ugruntować swoją pozycję w światowym futbolu. W pierwszym spotkaniu przeciw Rumunii doświadczony golkiper pełnił rolę kapitana. Spisał się jednak wyjątkowo słabo. Gołym okiem było widać, że z gorącej Hiszpanii przybył odmieniony in minus. W meczach z Argentyną i Kamerunem już nie wystąpił. Klęskę swoich kolegów oglądał z perspektywy ławki rezerwowych.

Na starcie nowego sezonu życie zaserwowało mu kolejny cios obuchem. Jeszcze przed pierwszym meczem doznał kontuzji, która wyłączyła go z gry na kilka tygodni.. W tym czasie włodarze klubu sprowadzili nowego bramkarza. Kiedy Dasajew doszedł do siebie, zaoferowano mu przenosiny do Brazylii. Odmówił, bo liczył na jeszcze jedną szansę. Jednak wszyscy w Sevilli wiedzieli, że czas ciemnowłosego przybysza ze Wschodu minął bezpowrotnie. Po zakończeniu rozgrywek nie dostał propozycji przedłużenia wygasającego kontraktu. Nie mając przed sobą żadnych perspektywach Dasajew postanowił wrócić do siebie, do Moskwy. Do powrotu ostatecznie nie doszło, bo w Związku Radzieckim hulał wtedy wiatr zmian, o którym znajomi Rinata w rozmowach telefonicznych mówili „niezły burdel”. Radzili mu też, aby póki co korzystał z okazji i nigdzie się nie ruszał. Przynajmniej do czasu, gdy wszystko się uspokoi.

Nie widząc za bardzo wyjścia z sytuacji, postanowił pójść za radą przyjaciół. Z drugiej strony, i tak wybierał między dżumą a cholerą. W ZSRR może nie było spokojnie, ale w między czasie Hiszpania przygniotła go na dobre. Był bez klubu i bez pracy, wszystkie prowadzone biznesy wzięły w łeb. Szczególnie spektakularny i kosztowny był upadek sklepu sportowego nieopodal centrum miasta, na którym stracił wszystkie oszczędności. Jakby tego mało żona odeszła od niego niemal z dnia na dzień. „Ł»elazna Kurtyna”, bo taki pseudonim zyskał za czasów swojej świetności, została brutalnie zerwana.

Spadek po Jaszynie

Reklama

We wrześniu 1977 roku Spartak Moskwa był w sporym odwrocie. Zasłużony i utytułowany klub występował jedynie na drugim szczeblu rozgrywek, po dawnych sukcesach pozostało wyłącznie puszkinowskie „nieuchwytne przywidzenie”. Jakby tego było mało drużyna była wewnętrznie podzielona, a konflikt zdawał się stale narastać. W tym nieszczególnie atrakcyjnym krajobrazie wyróżniał się w zasadzie tylko jeden element. Wysoki, postawny, o ewidentnie tatarskich rysach, a do tego szalenie utalentowany. Wołali na niego Rinat.

Do Moskwy przybył z odległego Astrachania, gdzie od półtorej roku bronił barw miejscowego Wołgara. Był jego wychowankiem i prawdziwą dumą, choć na początku wcale nie miał łatwo. O miejsce między słupkami walczył z zięciem naczelnika kontroli ruchu lotniczego. W kwestii wyboru pierwszego bramkarza, sztab trenerski był więc odpowiednio motywowany. Chichot losu sprawił, że Dasajew wskoczył do bramki, gdy jego konkurent zaniemógł z powodu…problemów rodzinnych. Co prawda już w drugim meczu nabawił się kontuzji, łękotki, która na dość długo wyeliminowała go z gry, ale po powrocie do zdrowia nikt w całym Astrachaniu nie miał wątpliwości, kto od teraz jest numerem jeden.

Choć do Spartaka trafił początkowo na czterodniowe testy, to opiekun zespołu Konstantin Bieskow już pod dwóch wiedział, że nigdzie go nie puści. O zgodę na krótki powrót do Astrachania Dasajew musiał wręcz błagać. Zależało mu na tym, bo Wołgar miał przed sobą trzy mecze na własnym stadionie, a w kadrze nie było innego zdrowego bramkarza. Pozwolenie ostatecznie uzyskał, lecz musiał przyrzec, że w tym czasie nie spoufali się z przedstawicielami innych klubów. Po obiecanym powrocie usadowił się wygodnie na ławce rezerwowych, ale kiedy już się z niej podniósł, to miejsca między słupkami nie oddawał przez długie 12 lat.

W barwach moskiewskiego klubu debiutował jeszcze na zapleczu Wyższej Ligi. Prawdziwą szansę dostał jednak po powrocie Spartaka do elity. Zespół notował fatalny start, z pierwszych 6 spotkań przegrała aż 5. Bieskow szukał zmian, a jedna z nich objęła pozycję bramkarza. Szybko okazało się, że była to wyjątkowo trafna decyzja Z Dasajewem w składzie Spartak doznał nagłego olśnienia, a młody golkiper bronił jak natchniony. W mgnieniu oka stał się ulubieńcem trybun i głównym obiektem zainteresowania trenerów reprezentacji.

Pierwszy raz w narodowych barwach wystąpił w 1979 roku, ostatni – w 1990. W kadrze rozegrał 91 meczów i w aż 70 zachował czyste konto. Tym samym wyrównał rekord samego Lwa Jaszyna i zyskał miano spadkobiercy legendarnego bramkarza. Wielką klasę Dasajew potwierdził w eliminacjach do mundialu ’82. W meczach z Czechosłowacją, Danią i Turcją tylko raz był zmuszony wyciągać piłkę z siatki. W następnym roku zagrał w 10 spotkaniach reprezentacji, w 6 zachowując czyste konto.

Sposobu na radzieckiego golkipera nie znalazł między innymi Zbigniew Boniek i pozostali napastnicy reprezentacji Polski, którzy z hiszpańskiego czempionatu wrócili z medalami za 3 miejsce. Kluczowy dla tego sukcesu był bezbramkowy remis z ZSRR w drugiej rundzie rozgrywek. Dasajew, choć indywidualnie zanotował świetny turniej, czuł mimo wszystko spore rozczarowanie. Na sukces był nastawiony do tego stopnia, że po porażce w inauguracyjnym meczu z Brazylią, siedział w pokoju hotelowym i po prostu płakał. Potrafił jednak zmobilizować i siebie, i resztą drużyny, która w późniejszej fazie wzniosła się na wyżyny umiejętności. Zatrzymała się dopiero na Polakach. Jak mówi sam Dasajew – ten mecz zwyczajnie im nie wyszedł. Dlaczego? To tylko gdybanie, ale sugeruje niezgodności wewnątrz sztabu szkoleniowego. I że koledzy z pola zwyczajnie nie unieśli ciężaru psychicznego.

Cztery lata później żal był jeszcze większy. ZSRR znów miał odegrać znaczącą rolę, ale odpadł już w 1/8 finału. Co gorsza, niekoniecznie z własnej winy. Dasajew odpowiedzialnością za taki stan rzeczy obarcza hiszpańskich liniowych, którzy machali chorągiewkami w meczu Sowietów z Belgami. Zwycięzca spotkania miał w ćwierćfinale trafić właśnie na Hiszpanów. Były bramkarz Spartaka twierdzi, że ci zwyczajnie bali się pojedynku ze Związkiem Radzieckim i ukartowali przebieg meczu, obsługiwanego przez ich pobratymców. Dowodem na to miał być gol na 2:2 Jana Ceulemansa, który padł ze spalonego. Marnym pocieszeniem było zapewne zwycięstwo Belgów w ćwierćfinale. Szansa znów została stracona.

Ulubieniec kobiet z Koranem w bramce

Ostatnim mocnym akordem na międzynarodowej scenie było Euro ’88. Sowieci, z Dasajewem w roli kapitana, zaczęli turniej od zwycięstwa z Holandią. Bez problemów osiągnęli półfinał, gdzie następnie odprawili Włochów. W finale znów czekała ich potyczka z Holendrami prowadzonymi przez rewelacyjnego Marco van Bastena. Mimo iż do meczu z reprezentacją „Oranje” podchodzili z lekką przewagą psychologiczną, to nie potrafili przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyć. Przegrali 2:0, a wspomniany van Basten dobił ich niesamowitym strzałem z powietrza, malujący przy okazji jeden z najpiękniejszych obrazów w historii futbolu.

Ale srebrny medal i tak był wielkim sukcesem. Po mundialowych rozczarowaniach i olimpijskiej klapie w Moskwie 8 lat wcześniej, gdzie ZSRR zajął „tylko” 3 miejsce, wreszcie udało się osiągnąć realny sukces. Sam Dasajew, szykujący się pomału do przeprowadzki, jeszcze raz potwierdził, że na swojej pozycji zalicza się do najlepszych. W glorii chwały i sukcesu pewnie nawet nie pamiętał, że bramkarzem został z czystego przypadku.

Za dzieciaka piłka wcale nie była jego priorytetem. Wolał hokeja czy tenis stołowy, a przede wszystkim – pływanie. Oczyma wyobraźni nierzadko widział siebie w roli wielkiego mistrza, ale na przeszkodzie w realizacji dziecięcych marzeń stanęła kontuzja ręki. Nie obeszło się bez operacji, która – zdaniem astrachańskich lekarzy – uniemożliwiła chłopcu pływanie w stopniu poważniejszym, niż rekreacyjny. Za namową ojca młody Rinat postanowił się przebranżowić. Zapisał się do szkółki astrachańskiego Wołgara, czego początkowo…żałował. Na szczęście, tylko przez chwilę, bo z czasem pokochał futbol miłością szczerą. Ze wzajemnością zresztą.

Pierwsze miesiące z różnych względów były wyjątkowo zniechęcające. Jak na dziesięciolatka Dasajew był wyjątkowo wątły i niski. Wyraźnie odstawał fizycznie od rówieśników, a dokopanie do bramki z dalszej odległości niemal graniczyło z cudem. Przełom przyszedł dość niespodziewanie, i to w momencie, gdy chłopak coraz mniej zaprzątał sobie głowę futbolem. Któregoś dnia, ot tak, bez żadnego powodu, przyszedł na trening pół godziny wcześniej. Na hali piłkę kopało już kilku starszych chłopaków, brakowało im jednak bramkarza. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, między słupkami postawiono najmniejszego, żeby trochę sobie poużywać. Można sobie tylko wyobrazić, jakież było ich zdziwienie, gdy patrzyli jak Rinat nie tylko nie ucieka przed najmocniejszymi strzałami, ale większość z nich odbija w całkiem efektowny sposób.

Interesującą scenę z boku obserwował trener młodzieżowych drużyn Wołgara. Z miejsca postanowił, że chłopak od tej chwili nie opuści bramki nawet na minutę. Mało tego, starał się, by jego treningi przebiegały od tej pory w stricte bramkarski sposób. Jak pokazała przyszłość, gra była warta świeczki. Dasajew, już jako poważny zawodnik, imponował sprawnością gimnastyczną, zwinnością, elastycznością i kapitalnym refleksem. To wszystko było oczywiście poparte ciężką pracę, od której przez całą karierę nie uciekał. Do dziś z rozrzewnieniem wspomina, jak za czasów Spartaka niemal po każdym treningu wraz ze Stanisławem Czerczesowem trenowali bronienie karnych, najczęściej zakładając się o piwo. Rezultaty były jednak zadowalające. Jak sam przekonuje, dzięki tym dodatkowym treningom nogi nigdy nie drżały mu, gdy w czasie meczu przeciwnik ustawiał piłkę na 11 metrze.

Dużą pewność siebie i godną pozazdroszczenia charyzmę bardzo często przenosił także do życia codziennego. W połączeniu ze świetną postawą na boisku, złożyło się to na ogromną popularność. Dasajew, choć bawidamkiem raczej nie był, cieszył się ogromnym zainteresowaniem płci pięknej. Do jego skrzynki pocztowej spływało całe morze listów, a spokojna podróż moskiewskim metrem była praktycznie niemożliwa.

Powszechne uwielbienie miało też swoje dobre strony. Dasajew nie musiał na przykład ukrywać swoich uczyć religijnych przed radziecką propagandą. Do meczetu chodził regularnie, a przed każdym meczem kładł w bramce torebkę z Koranem i zapasową parą rękawic. – W tamtych czasach nie można było głośno o tym mówić. Ale Bieskow wiedział, Łobanowski zresztą też. Wiele osób wiedziało. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że jestem religijnym fanatykiem, ale własna krew, to własna krew. Przez cały ten czas zdarzył się tylko jeden niemiły przypadek. Poszedłem do meczetu z okazji święta. Następnego dnia wezwano mnie do komitetu centralnego Komunistycznego Związku Młodzieży i zaczęło się wypominanie. „Jeśli inni chcą chodzić – dobrze. Ale ty, to oddzielny temat! Taki sławny człowiek, wszyscy cię znają! Wyobraź sobie, co będzie, jeśli napiszą o tym w zagranicznej prasie! – wspomina dziś z uśmiechem na łamach prasy.

Popularność przekładała się również na rozległe znajomości z wieloma radzieckimi artystami, sportowcami i innymi ludźmi ze świecznika. Na jego pierwszym weselu bawiło się chociażby dwóch cenionych wtedy aktorów, Aleksandr Fatiuszyn i Anatolij Romaszyn. Co prawda tego samego dnia mieli wystawiać spektakl w jednym z moskiewskich teatrów, ale na okoliczność „przewlekłej choroby”, udało im się uzyskać dyrektorskie zwolnienie. Pech chciał jednak, że już następnego dnia zostali wezwani na dywanik. W lekarskie zaświadczenie dyrektor mógł jeszcze uwierzyć, ale zdjęcia w gazetach, poparte szczegółową listą gości, jasno wskazywały na co ostatniej nocy chorowali obaj panowie.

Równie huczne, co przywołane wesele, były też klubowe imprezy po wygranych meczach. Zwłaszcza, jeśli akurat udało się wygrać z Dynamem Kijów. Te spotkania zawsze miały szczególny wymiar, w Związku Radzieckim nie było ważniejszej i bardziej emocjonującej potyczki. Dasajew opowiadał swego czasu, że do każdego meczu z Dynamem podchodził, jak do ostatniego w karierze. Przekonywał też, że niektórzy jego koledzy po porażkach z odwiecznych rywalem, popadali nawet w kilkutygodniowe depresje. Dlatego, kiedy w 1979 roku Spartak wygrał na wyjeździe 2:0, Dasajew i spółka specjalnie się nie oszczędzali. W końcu tym zwycięstwem przypieczętowali ligowy triumf, a jakby tego było mało – pokonali Dynamo drugi raz w sezonie. Świętowanie trwało okrągły miesiąc.

Od Moskwy po Himalaje…

Kult Rinata Dasajewa trwał w ZSRR właściwe przez całe lata 80-te. Bramkarz Spartaka miał wszystko, był ulubieńcem kibiców, działaczy, trenerów. Był kimś. Dlatego tak trudno zrozumieć, dlaczego po nieudanej przygodzie z zachodnim futbolem, nie wrócił do Rosji, gdzie z pocałowaniem ręki wziąłby go każdy duży klub. Znajomi bramkarza przekonują, że wszystkiemu winna była jego duma, mocno urażona niepowodzeniem w Sevilli. Powrót w tak nędznym stylu uważał za godny nieudacznika, a nie bohatera. Nie chciał wracać bez osiągnięć, ze zhańbionym w jego mniemaniu nazwiskiem. Wolał ukryć się gdzieś w odległym kraju, odgradzając się murem od wszystkich, którzy kiedyś stali z nim w jednym szeregu.

Nikt nie mógł jednak przypuszczać, że w swoim postanowieniu będzie wytrwały do tego stopnia, że zerwie kontakty nawet z najbliższą rodziną. Począwszy od roku 1991 słuch o nim zaczyna stopniowo ginąć. Szczególnie ciężkie były pierwsze trzy lata po zakończeniu kariery. W tym czasie chętnie zaglądał do szklanki i żył jak odludek. Przestał nadawać jakikolwiek sygnał, dawni przyjaciele, mimo usilnych prób, nie mogli go zlokalizować. Po rozum do głowy poszedł dopiero, gdy w podmiejskim barze poznał kelnerkę Marię. Szybko okazało się, że nie tylko nadają na tych samych falach, ale darzą się także uczuciem. Dasajew jakby urodził się na nowo. Maria miała na niego tak duży wpływ, że udało jej się namówić go, by jeszcze raz spróbował swoich sił w futbolu.

Idąc za radą ukochanej w 1994 roku rozpoczął pracę w rezerwach Sevilli. Szczególnie dobre kontakty utrzymywał z Luisem Aragonesem, który po niecałym roku zaproponował mu pracę z bramkarzami pierwszej drużyny. Dla Dasajewa było to spore wyróżnienie. Kiedy jednak Aragonesa zastąpiono Tonim Oliveirą, jasne stało się, że lada moment miejsca w zespole zabraknie także dla szkoleniowca golkiperów. I rzeczywiście, wkrótce potem słowo stało się ciałem, a Dasajew przeniósł się na suburbia poważnego futbolu.

W międzyczasie przypomniano sobie o nim w Rosji. Śladów dawnego bohatera usilnie poszukiwał Sergiej Jemielianow z „Komsomolskiej Prawdy”. Z pomocą dość nieoczekiwanie przyszedł mu rosyjski koszykarz hiszpańskiego pochodzenia Jose Birjukow. Działając pod jedną banderą, pod koniec lat 90-tych namierzyli swój cel w Hiszpanii. Jemielianow gorąco namawiał Dasajewa do powrotu, przekonywał, że w Rosja wciąż o nim pamięta. Ten pozostawał jednak niezdecydowany. Z jednej strony, od jakiegoś czasu nie zajmował się niczym konkretnym i tęsknił za ojczyzną. Z drugiej – w Hiszpanii miał nową rodzinę, której nie mógł zostawić dnia na dzień. Ostatecznie dał się jednak ponieść fantazji. Licząc na wyrozumiałość bliskich, spakował walizki i wsiadł w samolot do Moskwy.

Tego wyboru nie żałował nawet przez pół sekundy. Co prawda nowa Rosja była krajem, którego musiał nauczyć się od początku, ale przyszło mu to bezboleśnie. W dodatku szybko dołączyła do niego rodzina. Ku wielkiemu zaskoczeniu odkrył też, że ludzie ciągle o nim pamiętają. Podobnie rzecz miała się z działaczami Spartaka, którzy z miejsca zaproponowali mu pracę na etacie trenera bramkarzy. Popracował tam trochę ponad rok, po czym odszedł, gdy pojawiły się rozbieżności finansowe. W 2003 roku do współpracy zaprosił go Gieorgij Jarcew, który właśnie zasiadł w fotelu selekcjonera reprezentacji. Rok później, w czasie Euro 2004, przypomniał sobie jak pachnie futbol z najwyższej półki.

Z kadry odszedł razem z Jarcewem w marcu 2005 roku. Mógł wrócić do niej, gdy kapitanem rosyjskiego okrętu został Guus Hiddinik, ale ostatecznie odmówił. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie podobało mu się, że miałby być kimś w rodzaju trenera-koordynatora, który poza pierwszą reprezentacją, zajmuję się także wszystkimi młodzieżowymi kadrami. Po drugie, pracę dla „Sbornej” chciał łączyć z obowiązkami w akademii założonej w 2003 roku. Hiddink nie miał nic przeciwko, ale twarde veto postawił Witalij Mutko, ówczesny szef rosyjskiej federacji.

Dasajew specjalnie nie rozpaczał z tego powodu. Nawet wtedy, gdy prasa sugerowała, że nie podjął się wyzwania ze względu na zagranicznego trenera. Postawił na szkolenie młodzieży i rozwój akademii, co wychodzi mu wcale nie najgorzej. Co istotne, nauka tam jest całkowicie bezpłatna. Przedsięwzięcie utrzymywane jest z datków sponsorskich, ale z zamiarem zarabiana na wychowankach. Dlatego akademia ściśle współpracuje z piłkarskimi agentami i czołowymi rosyjskimi klubami.

Ze względu na tę formę działalności zaproszenia do szkół i na różne turnieje dla dzieci idą w tony. Dasajew jest jednak daleki od narzekań. Lubi od czasu do czasu uświetnić swoją obecnością zmagania dzieciaków, dla których – choć znają go wyłącznie z archiwalnych nagrań i zdjęć – jest kimś na wzór bohatera.

Oprócz tego uznany golkiper wciąż trudni się tym, co w życiu wychodziło mu najlepiej. Z oldbojami Spartaka rozgrywa rocznie nawet 80 spotkań. Jeżdżą nie tylko po całej Rosji, ale także poza jej granice np. do byłych republik radzieckich czy do Wietnamu. Generalnie wszędzie tam, gdzie Spartak był i ciągle jest popularny. I gdzie nadal można usłyszeć kibiców wykrzykujących: „Od Moskwy po Himalaje najlepszy ze wszystkich jest Rinat Dasajew”.Czasem wpadnie też jakaś pokazówka w stylu meczu z drużyną kosmonautów na kosmodromie w Plesiecku. Kilka miesięcy temu podjął się także pracy bramkarzami młodzieżowej drużyny „Czerwono-Białych”. Nie ma wątpliwości, że piłkarską Valhallę opuścił już na dobre.

Porównując „dawniej” i „dziś”, nie zmieniło się tylko jedno. Gość wciąż ma w sobie ogromną pewność siebie i stuprocentowe przekonanie o swoich umiejętnościach. Może i w Sevilli taki hardy nie był, ale udało mu się odciąć od tego grubą kreską. Mało tego, Hiszpanię nazywa swoją drugą ojczyzną. Pytany, czy ze swojej kariery wycisnął maksimum, odpowiada kąśliwie, emanując pozytywnym rodzajem buty. – Rezerwa cały czas jest bardzo przyzwoita. Czuję to grając w drużynie weteranów. Nie mam prawa się pomylić. Dasajew to Dasajew. Nawet jeśli ma ponad 50 lat.

KAROL BOCHENEK

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...