Gwiazdy sprzed lat. Rivaldo, w imię ojca

redakcja

Autor:redakcja

17 listopada 2013, 18:21 • 13 min czytania

Bronca. W biografii Maradony to słowo odmieniane było przez wszystkie przypadki. Oznaczało złość, wściekłość, która napędzała nieustannie jego boiskowe działania. Ta sama cecha była według wielu paliwem dla Rivaldo, ale także przyczyną jego upadku w Milanie. Niech was nie zwiedzie fakt, że nie był boiskowym walczakiem, że wyglądał chwilami na murawie wręcz apatycznie. Gdy tylko dopadła go „bronca”, czyli gdy trafiło się wyzwanie, które go samo nastawiało na właściwy tor, wtedy w każde zagranie wkładał wszystkie swoje siły i zdolności. To dlatego John Carlin, hiszpański dziennikarz, powiedział o nim w swoim czasie: – Rivaldo to onieśmielający przykład idealnego piłkarza, bo łączącego w sobie dwie kluczowe cechy: artyzm i efektywność.
Miał wszystko. Zaskakujący, czasem subtelny i techniczny, a czasem bazujący na refleksie drybling. Boiskową wizję, ostatnie podanie, zabójcze wykończenie. Potrafił kontrolować tempo gry, umiał brać odpowiedzialności za zespół. Rzuty wolne, techniczne sztuczki, jego firmowe przewrotki… A do tego wszystkiego dokładał siłę fizyczną, dzięki której mógł przestawiać obrońców. By Rivaldo grał jak z nut, wystarczało, żebyś zadbał tylko o jedno: musiał czuć się w twoim zespole szczęśliwy, a stawka musiała być motywująca. Wtedy mógł zrobić wszystko. Poza podaniem piłki prawą nogą, bowiem był typowym, nieuznającym kompromisów futbolowym lewusem.

Gwiazdy sprzed lat. Rivaldo, w imię ojca
Reklama

O tym, skąd wyrósł, można by powiedzieć wyłącznie jako o „fawelach fawel”. Bieda w domu – straszna, jedynie ojciec łożył na siedmioosobową rodzinę. Czasami było tak słabo z pieniędzmi, że głodowali. Niech najlepiej powie o tych czasach fakt, że z niedoboru witamin stracił w dzieciństwie część zębów i dziś ma sztuczną klawiaturę. Starał się pomagać ojcu, sprzedawał pamiątki na plaży, co przynosiło grosze, ale w ich sytuacji to zawsze było coś. Na futbol jako dzieciak miał czas tylko wieczorami. – Nikt, kto nie doświadczył takiego życia, jakie ja wtedu, nie będzie w stanie go dobrze zrozumieć – przekonywał po latach.

Reklama

Podczas boiskowych zmagań jako dzieciak zawsze udawał, że gra jako Zico, choć bardziej przypominał Garrinchę. Nawet jego nogi były nieco wykoślawione jak u legendarnego dryblera, ponownie spadek po życiu w nędzy. – W wieku dziesięciu lat widziałem Zico w telewizji. Nigdy nie myślałem jednak, że mogę osiągać sukcesy tak jak on, szczególnie, że pochodziłem z północy – powiedział w jednym z wywiadów. Dlaczego takie znaczenie miała geografia? Cóż, pochodził z Jardin Paulista blisko Recife, w stanie Pernambuco. Tam o wybicie się znacznie trudniej. Południe Brazylii było stolicą futbolu, domeną wielkich piłkarzy, wielkich klubów, wielkich akademii. Stamtąd wyrośli gracze tacy jak Pele, Rivelino, Romario czy Ronaldo, a także zastępy innych, niewiele tylko słabszych. – Gdybym urodził się w Rio albo Sao Paolo, byłoby mi o wiele łatwiej – stwierdzał nie bez złości w głosie.

– Kiedy trenowałem w Santa Cruz i Mogi Mirim, nikt we mnie nie wierzył. To inni zawsze mieli być gwiazdami. Ale nie pozwoliłem, żeby mnie to zniszczyło – wielki wpływ na tę silną postawę miał jego ojciec. Rivaldo zawsze podkreśla, że to właśnie on wierzył w niego najbardziej. Był poza tym wzorem, autorytetem, najważniejszą osobą w życiu. Dlatego tak ogromnym ciosem było dla późniejszej dziesiątki Barcy, że jego ojciec zginął w wypadku samochodowym. Rivaldo miał wówczas szesnaście lat i posypało mu się całe życie, jakie znał.

Rodzina znalazła się na krawędzi, on stracił najbliższą mu osobę, jedyną, która bezgranicznie wierzyła w jego marzenie o futbolu. Chciał wtedy zarzucić buty na kołku. Przez cały miesiąc po śmierci ojca nie chodził na treningi, nawet nie kopnął piłki, choć wcześniej nie mógł wyobrazić sobie bez tego dnia. Ale wtedy przekonała go matka: – Nie możesz w tym momencie zrezygnować. Spraw, by marzenie twojego ojca się spełniło – tym słowom nie mógł odmówić. Ostatecznie więc miał tylko więcej motywacji, choć początkowo było to granie przez łzy. – Ojciec zawsze był u mojego boku. Pomógł mi zostać profesjonalnym piłkarzem jak nikt na świecie. Swoje sukcesy osiągam dla niego.

Dzięki ciężkiej pracy zostaje zauważony, podpisuje profesjonalny kontrakt z Santa Cruz, a potem przenosi się do Mogi Mirim. Tam, gdy tylko dostaje szansę gry, pokazuje wielką klasę. Nie może być inaczej, skoro młokos potrafi popisać się bramką sezonu: jego gol z Bauru to majstersztyk godny zapamiętania. Ledwie sędzia gwizdnął wznowienie gry, a już bramkarz musiał wyciągać piłkę z własnej bramki. Rivaldo pokonał go z koła środkowego.

Zaczyna się poważne granie. Zgłasza się po niego Corinthians, gdzie idzie na wypożyczenie. Zagra 19 meczów, strzeli 11 goli. A potem zdradzi klub, który dał mu szansę w najwyższej klasie rozgrywkowej i pójdzie do Palmeiras, największego wroga swojej poprzedniej drużyny. Wybrał jednak dobrze, bo tutaj ugruntuje markę, zdobędzie tytuł, zostanie gwiazdą. Wpływowy „Placar Magazine” da mu nagrodę „Bola de Ouro” dla najlepszej „dziesiątki” w kraju. Jego ojciec marzył, by Rivaldo został profesjonalnym graczem, wierzył, że tak się stanie. Ale chyba nawet on nie przewidział, że syn ma aż tak wielki talent. Latem 1996 roku Europa czekała z otwartmi ramionami. W Brazylii osiągnął już wszystko, co tylko się dało. Ale zanim to miało nastąpić, czekał go pierwszy ważny turniej w barwach Canarinhos: olimpiada w Atlancie.

Brazylia miała nieprawdopodobnie mocny zespół. Dida, Aldair, Ze Maria, Roberto Carlos, Flavio Conceicao, Savio, Ze Elias, Marcelinho, Juninho, Luizao, Amaral. Z przodu Bebeto i Ronaldo, za nimi Rivaldo. Oczywiście, w turnieju były też inne gwiazdy, Raul, Mendieta, Buffon, Crespo czy Zanetti, ale to Brazylia miała najbardziej kompletny zespół, świetnego gracza na każdej pozycji. Pod tym względem mogły się równać z nimi tylko „Superorły”. Całe złote pokolenie nigeryjskiej piłki pojechało na ten turniej: Okocha, Kanu, West, Babayaro, Ikpeba, Lawal, Amokachi, Oliseh, Babangida, Oruma i inni. Traf chciał, że obaj faworyci do tytułu spotkali się już w fazie grupowej.

Canarinhos skomplikowali sobie życie tak, jak to tylko możliwe. Mianowicie: przegrali na otwarcie z Japonią, czyli Nakatą i bandą anonimów. W rezultacie z Nigerią grali o życie. Szczęśliwie dla nich, wygrali po golu Ronaldo i przeszli dalej, ale to wcale nie był koniec tej rywalizacji. Obie ekipy spotkały się bowiem ponownie w półfinale. Tym razem to Jay-Jay i spółka byli górą. Mecz pełen dramatyzmu. Brazylia prowadziła 3:1 w 75. minucie, by ostatecznie dać sobie wydrzeć wygraną po dogrywce. Rivaldo przez brazylijską prasę został uznany winnym porażki w turnieju, jego uczyniono kozłem ofiarnym. Za rok, na zwycięskie dla Brazylii Copa America, nie pojedzie. Zagallo mu nie zaufa.

Niepowodzenia z Olimpiady odreagowuje na El Riazor. W Deportivo z miejsca staje się numerem jeden, ulubieńcem kibiców. – Kiedy przyjechałem do Hiszpanii, ludzie myśleli, że będę latał do Brazylii co weekend, po nocach imprezował i miał zero dyscypliny. Taką renomę mieli wówczas tutaj Brazylijczycy. Ale to nie jest moja droga. Nie zobaczysz mnie na dyskotece w otoczeniu wielu kobiet, wolę zostać z rodziną. Teraz już wszyscy znają Rivaldo i wiedzą, że w pełni poświęcam się dla zespołu – mówił wówczas. Do dziś pozostaje wierny ideałom stawiania rodziny na pierwszym miejscu, co wpoił mu ojciec. Wolny czas najchętniej spędza z żoną oraz synami, Rivaldinho i Thamyrysem. – Mężczyzna jest nikim bez rodziny. Wówczas nie ma nic z życia, rodzina jest potrzebna, by móc w pełni się nim cieszyć.

Po roku w Depor, w którym strzela 21 goli, przechodzi do Katalonii. Tam właśnie żegnają Ronaldo. Rivaldo staje przed wyzwaniem niemożliwym. Zastąpieniem ulubieńca Camp Nou. Tak naprawdę nikt nie wierzy, że jest w stanie sprostać temu wyzwaniu, wejść w buty wielkiego kolegi z reprezentacji. Ale udaje mu się to, koszulka z numerem 10 go nie uwiera, zasługuje na nią. Już w pierwszym sezonie prowadzi swój zespół do dubletu. Zagallo nie ma wyjścia, musi powołać go na mistrzostwa świata, ale w reprezentacji znowu czeka go tylko rozczarowanie, bo w takich kategoriach rozpatrywano przegrany finał. Rok później jednak zawodnik realizuje swoje najśmielsze marzenie. Po poprowadzeniu Barcy do kolejnego triumfu ligowego, a także Brazylii do zwycięstwa w Copa America (MVP imprezy), wygrywa Ballon d`Or, zostaje najlepszym piłkarzem świata 1999 roku. Dedykuje tę nagrodę ojcu.

Image and video hosting by TinyPic

Ale w trzecim sezonie jego współpraca z Van Gaalem przestaje się układać. Wiadomo, że holenderski trener lubi rządzić żelazną ręką. Jego pomysł na Rivaldo odbiega od tego, co chciałby grać sam zawodnik. Brazylijczyk jest notorycznie wystawiany na lewej pomocy, a nie na dziesiątce. Rivaldo obarcza Van Gaala winą za gorszą formę, domaga się przywrócenia na starą pozycję, za co trener wyrzuca go z zespołu. Sugeruje też, że Rivaldo prezentował się tak dobrze tylko dzięki niemu, bo na Brazylijczyka pracował zespół. Rivaldo zostaje ostatecznie przywrócony do składu, jest przecież aktualnym zdobywcą Ballon d`Or. To sprawiało, że miał bardzo mocną pozycję w klubie, dlatego do dziś mówi się, że wówczas po sezonie to on zwolnił Van Gaala.

Sezon? Nie był taki najgorszy, drugie miejsce i półfinał Ligi Mistrzów, można śmiało przypuszczać, że gdyby nie dodatkowy impuls od gwiazdy, Holender pozostałby na stanowisku. Wyjeżdża, zostawiając za słynne już teraz powiedzonko: „Amigos de la prensa. Yo me voy. Felicadades”, czyli „Przyjaciele prasy, opuszczam was. Gratulacje”. Wraz z nim odchodzi Jose Mourinho, z którym Rivaldo był w lepszych kontaktach, co udokumentowują choćby ich wspólne zdjęcia. Tu fotografia z wspólnej wyprawy Mourinho i rodziny Brazylijczyka do parku rozrywki, Portugalczyk pozuje wraz z żoną piłkarza i jego synem.

Image and video hosting by TinyPic

Postawił więc na swoim, miał teraz okazję udowodnić, że racja była po jego stronie, a nie Van Gaala. Czy to mu się udało? Cóż, w następnym sezonie świecił dawnym blaskiem, strzelił aż 36 goli łącznie, ale sama Barca wylądowała za podium. W pewnym sensie obaj więc mieli rację: Rivaldo wiedział, że na dziesiątce gra lepiej, ale Van Gaal czuł, że w tym momencie to nie jest optymalne dla drużyny. Z dwojga racji ważniejsza jest ta, która służy zespołowi. Na plus w tym sezonie na pewno należy mu zaliczyć mecz przeciwko Valencii, rozgrywany na finiszu. To tutaj zaliczył „hat-trick wszechczasów”, z bodaj jego najsłynniejszą bramką, po uderzeniu przewrotką zza pola karnego. Gdyby nie to zwycięstwo, Barca byłaby poza Ligą Mistrzów na następny sezon.

Kolejny rok to dalszy regres. Zespół się nie klei, w lidze ponownie nawet nie zbliża się do mistrzostwa, w Champions League odpada już w fazie grupowej. Pół sezonu Barca spędza błąkając się po środku stawki, wyniki absolutnie nie do przyjęcia. Włodarze zaczynają tęsknić za Van Gaalem, którego era wydaje się z perspektywy czasu mlekiem i miodem płynącą, a jego zwolnienie – największym błędem ostatnich lat. Ten ostatecznie daje się namówić na powrót.

Obie zwaśnione strony starają się tonować nastroje. Rivaldo jest akurat na mistrzostwach świata, stamtąd udziela wywiadów pełnych pokory: – Zagram wszędzie, gdzie będzie mnie widział trener, nawet na bramce – przekonywał. Van Gaal również opowiadał, że chętnie ponownie będzie współpracował z zawodnikiem i liczy, że będzie w Katalonii wyglądał tak dobrze, jak na World Cup. Ale bajki i pojednania nie było. Szybko okazało się, że dla kluczowej postaci Canarinhos, w Barcelonie nie ma miejsca. – Van Gaal to główny powód mojego odejścia. Powiem wprost: nie lubię go, a on na pewno nie lubi też mnie. Nie widzę szansy dalszej współpracy – Holender tymczasem już sprowadzał następcę Brazylijczyka, Riquelme. Liczył też na Mendietę, który miał wziąć ciężar prowadzenia gry. Jego pomysły mało jednak nie doprowadziły do katastrofy. Gdy na półmetku chyłkiem uciekał z klubu, zostawiał Barcę ledwie trzy punkty nad strefą spadkową. Rivaldo jednak miał dość swoich problemów.

Zanim jednak założył koszulkę „Rossoneri”, został mistrzem świata. Jakkolwiek prezentował się bardzo dobrze, tak dla wielu stał się czarną owcą tej imprezy. Oszustem, którego wybryk na stale skalał historię futbolu. Mecz z Turcją, faza grupowa. Hakan Unsal podaje Rivaldo piłkę, by ten pospieszył się z kornerem. Ale Brazylijczyk nie ma zamiaru jej łapać. Czeka tylko, by ta go trafiła, a potem łapie się za twarz, choć dostał w nogę. Turek dostaje za tę farsę czerwoną kartkę, a wizerunek Rivaldo został zszargany na zawsze.

Ten turniej był jego ostatnim zetknięciem z piłką na najwyższym poziomie. Milan miał być kolejnym wielkim rozdziałem, ale okazał się wielką klęską. Po sezonie Rivaldo dostał przecież nagrodę „Złotego Śmietnika”, przyznawaną przez włoskich dziennikarzy dla najgorszego piłkarza Serie A. W wyścigu o to trofeum wyprzedził nawet Al-Saadiego Gaddafiego, przyłapanego na dopingu syna libijskiego dyktatora, który dostał kontrakt tylko dlatego, że jego ojciec kupił Perugię. W drugim sezonie brakowało dla Rivaldo miejsca nawet na ławce: – To najgorszy rok mojej kariery. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego nie mogę znaleźć miejsca w składzie, nawet wśród rezerwowych – przekonywał.

Mogła być to forma przegonienia gracza z klubu, bo Brazylijczyk zarabiał przecież aż dziewięć milionów euro. Podczas pobytu w Milanie zdołał narazić się też mocno kibicom Barcy, a więc tym, którzy zawsze go najbardziej uwielbiali. – Jeśli Milan się zgodzi i będzie porozumienie między klubami, bardzo chciałbym zagrać dla Realu. Byłbym dumny występując w barwach tego klubu – opowiadał, sprzedając już w myślach swoją katalońską legendę. Ale wówczas nie nadawał się już na granie w europejskiej potędze.

Zaczął się epizod grecki. Odżył, ponownie był uwielbiany, a Olympiakos to przecież też nie były ogórki. Europejska druga liga, ale nie zesłanie, wszak miał regularny kontakt z Ligą Mistrzów. Po trzech latach w Pireusie wciąż go chciano, tyle że na niższym kontrakcie. Rivaldo zaproponował układ: on, owszem, może zarabiać mniej, przy czym klub musi wspomóc jego fundację „Rivaldo 10”, która działała w Afryce i pomagała dzieciom z najbiedniejszych regionów. Ekonomicznie Olympiakosowi to jednak nie pasowało, przechodził akurat kryzys finansowy i już zalegał z kilkoma wypłatami. Kolejny wysoki kontrakt nie wchodził w grę. Rivaldo przeniósł się więc do AEK-u, i z nim zajął drugie miejsce za swoim poprzednim klubem. Przynajmniej miał jednak tę satysfakcję, że w bezpośrednim starciu tych drużyn został wybrany piłkarzem meczu i zanotował hat-tricka w asystach. Po Atenach zaczęła się futbolowa turystyka z piłką w grze.

Bunyondkor miał wielkie plany. Chciano, by stał się regularnie grającą w Lidze Mistrzów potęgą ze wschodu. Kontrakt Rivaldo miał iście królewski, a wpływ na losy klubu niebagatelny. – Rozesłałem swoich ludzi do Chelsea, Interu i Milanu, by przeanalizowali dokładnie jak wyglądają fundamenty poważnych europejskich klubów. Niestety pobyt w Uzbekistanie był okresem złamanych obietnic i rozczarowań – mówił po latach. Zgodnie z oczekiwaniami Rivaldo zamiatał tamtejszą ligą, poprowadził drużynę do trzech ligowych triumfów, ale kultura w klubie ani trochę się nie zmieniła. On sam otrzymał ledwie jedną trzecią obiecanych pieniędzy, o resztę procesuje się do dziś. – Szkoda, że doszło do takiej sytuacji, bo uwielbiam Uzbekistan i mam tam wiele przyjaciół – wspominał w wywiadach.

Nastał czas powrotu do domu, do Brazylii. Renomę wciąż miał tutaj ogromną, bo mimo że był już jak na piłkarza w wieku emerytalnym, szansę dało mu samo Sao Paulo FC, a więc była szansa występów w Serie A, na słynnym 80-tysięcznym Morumbi. Rivaldo stał się wiodącą postacią zespołu, rozegrał aż 46 spotkań w sezonie, miał udany rok. Przeszedł też do historii: niewielu graczy bowiem miało okazję zagrać we wszystkich trzech największych klubach z tego miasta: Corinthians, Palmeiras i Sao Paulo FC. Ale Brazylijczykowi nie dość było przygód w egzotycznych rejonach. Tym razem przeszedł sam siebie. Wybrał Angolę.

W 2002 roku, gdy zdobywał złoty medal mistrzostw świata, w Angoli trwała krwawa wojna domowa. Nie czekały na niego tutaj ani wielkie pieniądze, ani liczne trybuny, ani szczególne wyzwania. Co więc sprawiło, że zagrał dla Kabuscorpu? Religia. – Bóg ma dla mnie plan w Angoli. Pięć miesięcy temu zainwestowałem w ziemię tutaj. Nie przypuszczałem wówczas, że przyjdzie mi grać w tym kraju w piłkę. Mój duchowy mentor Victor Adewole otworzy tutaj ze mną kościół. Mój czas należy do Boga, dlatego moje życie w Angoli ma wymiar większy niż piłka. Bóg jest tutaj – Rivaldo zawsze był religijny, ale dopiero po tych wypowiedziach naprawdę widzimy jak wielkie znaczenie miały dla niego wartości chrześcijańskie. A jak mu poszło na boisku? Mimo czterdziestki na karku został trzecim najlepszym strzelcem ligi, jednak jego klub zajął jednak dopiero czwarte miejsce. Wskazówki zegara nie stoją w miejscu…

Image and video hosting by TinyPic

Wiek długo nie przeszkadzał mu w kopaniu piłki, ostatnio w Sao Caetano. Ale tym razem wydaje się, że to już naprawdę koniec. To już nie są czasy Aten, Taszkientu, Luandy czy Sao Paulo, gdzie mimo zaawansowanego wieku, drużynie wciąż dawał wiele. Pewnych rzeczy nie oszukasz i dlatego w tym roku grywał głównie ogony. Ostatni raz zagrał drugiego października z Avai, kto wie, czy nie był to jego koniec. Przynajmniej może mieć satysfakcję, że karierę piłkarską robi jego syn, Rivaldinho. Już zdobył zresztą bramkę, której nie powstydziłby się ojciec – to w końcu kopiująca jego styl efektowna przewrotka. Trudno jednak spodziewać się po potomku wielkich rzeczy. W jego wieku Rivaldo był już gwiazdą, młody został natomiast bez żalu odpalony z Corinthians, tego samego, w którym dwadzieścia lat temu wrota wielkiej kariery otworzyły się przed jego ojcem…

Najnowsze

Ekstraklasa

Pamiętacie transfery Efforiego? Haditaghi: „Fałszywe faktury”

redakcja
0
Pamiętacie transfery Efforiego? Haditaghi: „Fałszywe faktury”
Ekstraklasa

Pogoń Szczecin ma oko na snajpera. Wymiata w Lidze Konferencji

redakcja
1
Pogoń Szczecin ma oko na snajpera. Wymiata w Lidze Konferencji
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama