Wygrywali w Zabrzu, wyjechali bez punktu. Prowadzili z Zawiszą, skończyli z porażką. Jeśli liczyć Puchar Polski, licznik potknięć właśnie wskazuje trzy, więc jeśli dziś Śląsk Wrocław nie wygra z Podbeskidziem, Staszek Levy może mieć problem. Trzy lata temu, gdy podobną passę zaliczył Ryszard Tarasiewicz, nikt się z nim nie patyczkował. Po czterech porażkach z rzędu „Taraś” wyleciał z pracy.
Patrzymy na Staszka i sami nie wiemy, co o tym myśleć. Facet wygląda na gościa, który nie do końca kontroluje sytuację. Już nikt nie pamięta lata, już nikogo nie obchodzi piękny mecz z Brugią. Wszyscy zerkają na ligę, a tutaj rzeczywistość jest brutalna. Śląsk jest w dolnej części tabeli, na wyjazdach przegrywa prawie wszystko, a w końcówkach meczów totalnie opada z sił. Aż przypomina się słynny mecz z Piastem i cytat Czecha pt. „To ne je k… muپstvo (drużyna) to są pozoranty!”. W dodatku co chwilę czytamy o przemęczeniu, o krótkiej ławce, o potężnej dawce minut rozegranych przez pierwszego lepszego piłkarza. Łączymy to wszystko do kupy i wychodzi nam drużyna zdołowana psychicznie i fizycznie. Mamy dopiero przełom października i listopada, a Śląsk w razie porażki może już teraz wykreślić się z walki o europejskie puchary.
Podstawowe pytanie brzmi więc: czy Levy w końcu to ogarnie? Czy wstrząśnie pozorantami? Jak dla nas – okazję ma teraz najlepszą z możliwych. U siebie Śląsk gra jako tako, a teraz do Wrocławia przyjedzie Podbeskidzie, czyli drużyna, która po zmianie trenera próbuje wymyślić się na nowo i … na razie nie dostarcza przesłanek na wielkie przebudzenie. Sloboda, Wodecki… No nie. Jedyny pozytyw: brak Rybanskiego i Zajac w bramce. Śmierdzi nam tu nudnym 0:0.

Fot. FotoPyK