Oto pozycja obowiązkowa dla fanów polskiego sportu. Nie mówcie mu, jak miał żyć!

redakcja

Autor:redakcja

28 października 2013, 15:50 • 5 min czytania

Michał Pol powiedział mi kiedyś, że chciałby napisać coś w konwencji „Spalonego”, ale w tym kraju tak cholernie trudno jest o podobne historie i równie szczerych bohaterów. Jednak to jest tak, że ci bohaterowie – ze swoimi wstrząsającymi przeżyciami – znienacka znajdują cię sami. Mnie kiedyś znalazł Andrzej Iwan, a teraz do Michała zapukał Władysław Kozakiewicz. Powstała z tego książką, którą połknąłem w dwa dni. To znowu jest sport w czasach PRL, znowu wielkie dramaty osobiste i znowu masa anegdot, tyle że już nie ze świata piłki nożnej, ale lekkiej atletyki. Tej wielkiej lekkiej atletyki, kiedy Polska była światową potęgą.

Kiedyś w filmie „Człowiek z blizną” Al Pacino wypowiedział kwestię, która zapadła mi w pamięć: „Nikt nie będzie mi mówił, jak mam żyć! Bo nikt za mnie nie umrze”. Przez całe życie nieustannie słyszałem: zrób to, zrób tamto. Ciągle ktoś próbował za mnie decydować, co będzie dla mnie lepsze – od wyboru szkoły, przez ojca, poprzez działaczy, którzy wiedzieli lepiej, gdzie i jak mam trenować i startować, po teściową, która teraz mi, 60-latkowi, próbuje układać życie. Tyle że doszedłem, do czego doszedłem, kierując się wyłącznie własną naiwną mądrością, własnym wyczuciem. I słuchając samego siebie.

Oto pozycja obowiązkowa dla fanów polskiego sportu. Nie mówcie mu, jak miał żyć!
Reklama

Ludzie pamiętają mnie głównie za sprawą „gestu Kozakiewicza”. Za to los pokazywał mi wała o wiele więcej razy.

To nie jest książka lekka, łatwa i przyjemna, chociaż ma też takie rozdziały. Zanim jednak Władysław Kozakiewicz stał się tym wielkim Kozakiewiczem, który Ruskom w Moskwie na oczach całego świata pokazał wała i który stał się wówczas największym bohaterem narodowym, był tylko małym Władkiem katowanym dzień w dzień przez ojca. Był dzieciakiem, który szedł na trening, bo bał się wrócić do domu i każdego dnia marzył tylko o jednym: by jego mamie nic się nie stało. Był brzdącem, któremu ojciec masakrował nos, na którym łamał krzesła i który każdego dnia walczył o przeżycie. Podczas spotkania autorskiego wspominał: – Chciałem trenować tak długo, by wrócić do domu jak najpóźniej i tak mocno, by po powrocie od razu usnąć.

I trenował, aż został najlepszy na świecie.

Reklama

Polecam wam tę książkę z całego serca, bo zawierają się w niej wszystkie składniki niezbędne, by stworzyć bestseller. Są łzy, ale jest i mnóstwo śmiechu. Są wielkie nazwiska, ale pokazane z nieznanej dotąd strony. Jest światowy sport widziany ze szczególnej perspektywy – perspektywy blisko sześciu metrów, czyli z perspektywy zawodnika skaczącego o tyczce na niebywałym poziomie. Jest wartka narracja, jest klimat poprzedniego systemu, pełnego niedorzeczności i głupstw. O piłce nożnej każdy z nas słyszał i czytał już dużo, ale teraz przekonałem się, że także opowieści ze świata lekkiej atletyki mogą być równie elektryzujące. Polecam wreszcie tę książkę wszystkim piłkarzom (bo i oni nas czytają) – by dowiedzieli się, czym jest prawdziwe poświęcenie i jak wygląda proces wykuwania mistrza.

To świetna książka. Może Kozakiewicz ze zbyt wielką starannością buduje w niej swój własny pomnik, ale… może faktycznie takim człowiekiem był. Wielkim, niezłomnym, niepokornym. Nie wiem, nie znałem go, nie mnie to oceniać. Wiem, że po przeczytaniu żałuję tylko jednego: że nie oglądałem „Dziennika Telewizyjnego” 30 lipca 1980 roku, kiedy przerwano nadawanie wiadomości, by połączyć się na żywo z Moskwą. Ł»e nie byłem jednym z tych milionów osób, które przecierały oczy ze zdziwienia, gdy Polak Ruskom pokazywał pewien gest. Wiadomo, jaki gest. Kozakiewicza.

Okazało się, że rzeczywiście ambasador ZSRR w Warszawie Borys Aristow osobiście zadzwonił z pretensjami do Edwarda Gierka, że obraziłem cały naród radziecki. Zażądał, żeby odebrać mi medal i dożywotnio zdyskwalifikować. Mało tego, domagał się też unieważnienia rekordu świata, skoro został zdobyty w takich okolicznościach! Tłumaczył, że Polska i tak będzie miała złoto, bo przecież Tadek Ślusarski był drugi, no to teraz będzie pierwszy. Skonsternowany Gierek, który nie oglądał konkursu, zadzwonił do Renkego z pytanie, czy rzeczywiście pokazałem wała, a jeśli tak, to dlaczego. Zaledwie kilka dni wcześniej Gierek odwiedził nas w wiosce olimpijskiej i nawet osobiście życzył mi sukcesu, a tu taki pasztet. Poprosił więc Renkego, by ten załagodził sprawę najlepiej, jak umie. Odbyliśmy naradę.

– Może wyjaśnimy, że zawsze robisz taki gest, jak gest, jak wygrywasz?
– Boję się, że to nie przejdzie, panie prezesie. Pierwszy raz w życiu zrobiłem coś takiego.
– O, zrobiłeś, bo pobiłeś rekord świata!
– Tylko że akurat po tym rekordowym skoku nie pokazałem wała.
– To może ręka cię bolała? Skurcz cię złapał i rozmasowałeś to miejsce?
– Dwa razy mnie skurcz w łokciu złapał? Panie prezesie, każdy widział, że to był wał jak byk!
– No dobrze, to przyznamy, że pokazałeś wała, ale broń Boże nie do publiczności. Pokazałeś do poprzeczki!
– Jak to do poprzeczki?
– Gdy udało ci się przeskoczyć kluczową wysokość, pokazałeś poprzeczce wała. Ł»e ona tam, a ty na dole ze złotym medalem. Ha!
– Czy ktoś normalny w to uwierzy?
– Nie muszą wierzyć. Jeśli taka będzie oficjalna wersja, to nikomu nie będzie zależeć, żeby ją podważyć. Najważniejsze, że nie będzie podstaw, żeby odebrać ci medal. Zaraz zaaranżujemy wywiady, w których o tym opowiesz.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Aby zakupić książkę w naszej księgarni, wystarczy KLIKNĄĆ TUTAJ.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama