Na takie mecze warto czekać. Warto tracić godziny na czytanie setek artykułów podgrzewających atmosferę, warto śledzić składy, dyskutować i spierać się o potencjał obu zespołów. Dziewięćdziesiąt minut gry, i kolejne setki, może nawet tysiące, które spędzimy na analizie tego meczu. Tragiczne sędziowanie, ale i nie mniej tragiczne pudło Benzemy, świetny gol Neymara już na samym wstępie, ale i znakomity lob Sancheza. Między obiema bramkami – momenty sporej przewagi Realu. Dwie wyśmienite okazje – ta po której w polu karnym faulowany był Cristiano Ronaldo i ta, gdzie Benzema niemalże połamał poprzeczkę, wielkie pretensje do arbitra, ale chyba również olbrzymie pretensje do samych siebie. Kiepski mecz dwóch wielkich aktorów, na których skupiały się wszystkie kamery i flesze, ale i dowód na to, że ich koledzy potrafią stworzyć znakomite widowisko nawet bez Messiego i Ronaldo. I w dodatku postrzelać, bo 2:1 może być dla kibiców całkiem sycące…
Co zapamiętamy z tego meczu poza fenomenalny uderzeniem Sancheza, poza pudłem Benzemy i dyskusjami nad słusznością decyzji arbitra, który nie użył gwizdka po upadku CR7 w polu karnym? Z pewnością Neymara, który miał udział przy obu golach, notując tym samym swoje pierwsze, wielkie El Clasico. Z pewnością siatkę Daniego Alvesa, który przy wyniku 2:0 dodatkowo ośmieszył samego Cristiano Ronaldo. Z pewnością rozpoczęte już po pierwszym golu dyskusje – czy nie powinien bronić Iker Casillas? Zresztą, akurat obsada bramki Madrytu to temat do wielogodzinnych rozmów za każdym razem, gdy Diego Lopez wyjmuje piłkę z siatki. Zapamiętamy z pewnością wynik – po raz pierwszy od dawna, ze starcia zwycięsko wychodzi Barcelona oraz… Garetha Bale`a. Z prostej przyczyny, Walijczyk będzie przez najbliższe dni bombardowany w mediach, aż przypominają się słowa Figo sprzed kilku dni…
– W Madrycie widziałem wielu zawodników, którzy na treningach byli fenomenalni, ale później, po postawieniu kroku na murawie, nie wiedzieli, co się wokół nich dzieje. Nie pokazywali maksimum możliwości, zaliczali występy poniżej krytyki.
Nic dodać, nic ując w kontekście byłego gracza Spurs, ale nie będziemy go dziś flekowali w nieskończoność i wracamy do tych, którym wszystko wychodziło dziś lepiej, czyli do gospodarzy. Dokładniejsze podania, ładniejsze bramki (a przede wszystkim ich ilość), większa dyscyplina w obronie… No i przede wszystkim „era Mourinho” odchodzi na dobre w zapomnienie, kiedy Real przegrywał z Barcą w lidze, ale wygrywał bezpośrednie mecze. Dziś nastąpiło nowe rozdanie – Ancelotti, Martino, jakby atmosfera… pokoju, a nie chamskiej szamotaniny przy linii bocznej. Ale czy czy Gran Derbi utraciło cokolwiek ze swej wartości? Na to pytanie niech już każdy sympatky sobie odpowie z osobna. Jedyne, czego tak naprawdę brakowało nam najbardziej to… Messi i Ronaldo. Argentyńczyk na boku to osłabianie własnego zespołu, ale to już nieważne – plan zrealizowany. Ronaldo za to grał na nominalnej pozycji, ale nic z tego – z gry zagroził tylko raz w drugiej połowie, kiedy Valdes sparował jego strzał na rzut rożny.
No i na koniec – zapamiętamy również Jesego. Gość, który nie powąchał nigdy kwot, które za podpis otrzymywali jego koledzy z drużyny, zwykły młodzian, lokalny cwaniak. Wpadł na murawę, dostał piłkę na sam na sam, źle przyjął, dał się dogonić obrońcy, uderzył koślawo, ale… Weszło. I dało jeszcze promyczek nadziei, który zresztą szybko zgasł. Kto wie, może ten gol Jesego – choć naturalnie nie przywiązywalibyśmy takiej wagi do pojedynczych meczów, zagrań i symboli – pokaże Realowi, że czasem wcale nie trzeba szukać na sąsiednich łąkach, gdy najzieleńsza trawa rośnie pod nosem. Ale może nie mamy racji, bo wystarczyłaby koncentracja Valdesa, lepsze ustawienie i teraz bramkarz FCB cieszyłby się z czystego konta…
Dla tego odłóżmy gdybanie, na koniec fakty. Liczba meczu – 6. Tyle punktów dzielących gigantów sprawia, że dziś zaczyna się tak naprawdę wszystko od nowa, nadszedł… początek wielkiej gonitwy Realu za swoim arcyrywalem. Bitwa przegrana, ale wojna w toku.
