– Nie mówcie mi, że Fornalik za dużo zarabiał. Wiem, że 40 tysięcy euro to sporo. Ale za frytki mamy selekcjonera zatrudniać? No takie są ceny – powiedział Grzegorz Lato w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. W przypadku tego akurat człowieka, trudno zgadnąć, czy to niegospodarność, czy zwykła głupota. Czy kiedy podpisywał dokumenty w sprawie przewozu piłkarzy (późniejsza afera autokarowa), to też myślał, że to rynkowe stawki? Może nawet za rynkową uznał stawkę podyktowaną za ziemię na warszawskim Wilanowie? Jak wiadomo, przepłacił wtedy o marne kilka milionów złotych, co nie spodobało się prokuraturze.
Lato niezbyt sprawnie poruszał się po biznesowym światku. Fornalika najpierw ogłosił selekcjonerem, a dopiero później zaczął negocjować jego zarobki, co w oczywisty sposób jest kompromitującą strategią biznesową. A przecież wziął gościa z biednego i często niewypłacalnego Ruchu – taki ktoś zgodziłby się tę kadrę prowadzić za jedną czwartą zaoferowanych pieniędzy. Bo jaką inną WF miał alternatywę? Zostać w Chorzowie i czekać na przelew? Kadra wyglądała dla niego jak gwiazdka z nieba – i to kadra za 40 tysięcy miesięcznie, a nie za 160 tysięcy.
Prezes PZPN miał w ręku wszystkie karty, by z punktu widzenia swojej firmy zaproponować trenerowi optymalny kontrakt: godny, ale nie za duży, przystający do klasy szkoleniowca i jego dotychczasowego dorobku. Wolał jednak całkowicie przepłacić, a dzisiaj tylko wzrusza ramionami: to przecież nie jego kasa. Co miał nie dać, skoro mógł? Dlaczego miał się nie podzielić, skoro forsa leżała na koncie związku? On sam by wszystkiego nie przejadł, więc niech chociaż dziabnie coś Waldemar, na co dzień taki smutny… Niestety, Lato ani przez moment nie prowadził rozsądnej polityki finansowej w związku, a w gruncie rzeczy za to PZPN odpowiada: zebrać kasę z rynku i ją w sposób rozważny rozdysponować.
Niedawno ciekawego wywiadu Robertowi Błońskiemu z „Gazety Wyborczej” udzielił Michał Listkiewicz. Ujawnił między innymi, że Paweł Janas otrzymał kontrakt warty 25 tysięcy złotych miesięcznie, z późniejszą podwyżką do 35 tysięcy złotych. Zastanawiam się, co takiego wydarzyło się w ciągu ostatniej dekady w polskiej piłce, że zarobki selekcjonera wzrosły pięciokrotnie? Czy reprezentacja dla PZPN generuje pięć razy większe zyski? Czy my jesteśmy teraz pięć razy mocniejsi? A może Fornalik to fachowiec pięć razy lepszy od Janasa, co zostało wyliczone przez niedawnego speca od finansów w PZPN, Rudolfa Bugdoła? Nie zauważałem, by zarobki Polaków w ciągu ostatnich dziesięciu lat wzrosły pięciokrotnie. Nie zauważyłem, by kadra w futbolowej hierarchii zanotowała gigantyczny skok. Wydaje mi się, że jeśli ktoś dziesięć lat temu w jakiejkolwiek branży zarabiał 35 tysięcy złotych miesięcznie, to nadal byłby z mniej więcej takiej kasy zadowolony. A już na pewno nie oczekiwałby, że naturalną koleją rzeczy będzie dojście do sumy 160 tysięcy złotych.
Jaką pracę ma tak naprawdę do wykonania selekcjoner? Łagodnie mówiąc, robota nie pali mu się w rękach. Oczywiście, nie nudzi się, ale powiedzmy to wprost: nie należy do najbardziej zapracowanych ludzi w Polsce. Jak chce, to śpi do trzynastej. Jak chce przez pięć dni nic nie robić – to nie robi. Jedyną niedogodnością jest upierdliwa obecność mediów, ale i z tym da się żyć. Minusem staje się rozpoznawalność, to prawda, ale chyba każdy się zgodzi, że da się być selekcjonerem jak nie za trzydzieści, to za pięćdziesiąt tysięcy miesięcznie. Wypłacane regularnie, co do dnia. Z darmowymi podróżami, darmowym paliwem i darmowymi rozmowami przez telefon. Dodatkowa stówka to nic więcej jak tylko niezrozumiała nadgorliwość pracodawcy. Mówiąc dosadniej – niegospodarność. Taka stówka to w skali kadencji trenera jakieś dwa miliony złotych wyrzucone w błoto.
Dyskusja o tym, kto będzie selekcjonerem, już ucicha. Z tego co wiem, Adam Nawałka zarobi sporo mniej niż Waldemar Fornalik, za to będzie miał obiecaną sowitą premię za awans do finałów mistrzostw Europy. Jednak co i raz pobrzmiewa myśl (a może to już echo?), by zatrudnić fachowca z zagranicy. Na przykład Michał Pol zaproponował Marcelo Bielsę. Nie wiem, czy to prawda, ale w Orange Sport usłyszałem, że ten właśnie szkoleniowiec od jednego z klubów w Ameryce Południowej zażądał pensji w wysokości 3 milionów euro rocznie. Kto nie jest na bieżąco z rynkiem walut – to jakieś 12,5 miliona złotych, w dwa lata 25 baniek. Ktoś może mnie uznać za demagoga, ale szczerze mnie interesuje (może Michał odpowie?), czy lepiej w dwa lata wydać 25 miliona złotych na honorarium selekcjonera, czy też przeznaczyć te środki na szeroko pojęty rozwój. Należałoby się zastanowić – jaki jest realny wpływ selekcjonera na końcowy wynik eliminacji i czy warty właśnie tych 25 milionów. Tu wracamy do kluczowego słowa – „niegospodarność”. Uważam, że pensja dla Fornalika – zważywszy na jego pozycję w futbolu, jego realne wymagania i alternatywy, którymi mógł straszyć – była niegospodarnością. Czy 25 milionów – albo, niech będzie, 15 lub 10 – dla Bielsy by nią nie była? Co by po nim zostało, gdybyśmy w eliminacjach trafili w grupie na Hiszpanię, Belgię i Serbię? Czy jesteśmy aż takimi naiwniakami, by sądzić, że którykolwiek szkoleniowiec wyprowadziłby nas z takiego bagna suchą stopą? Ktoś powie: ale przecież możemy wylosować łatwiejszą grupę, a wtedy trener odegra dużą rolę! No, możemy. Ale mam rozumieć, że niektórzy chcieli teraz zagrać w kasynie za kilkadziesiąt baniek? Naprawdę? Chcieliby postawić ze dwadzieścia milionów na to, że najpierw będziemy mieli fajne losowanie, a później uda się wygrać kilka meczów?
Ł»aden trener nie daje gwarancji sukcesu, niektórzy (najlepsi) zwiększają szanse, niektórzy (najgorsi) zmniejszają. Podejrzewam, że Bielsa powiedziałby Lewandowskiemu, iż bardzo w niego wierzy i liczy na gole, a Błaszczykowskiemu – że jest prawdziwym kapitanem i może wygrać każdy mecz. Całej drużynie: że nie ma się kogo bać i trzeba trzymać głowy wysoko. Oczywiście nakazałby grać ofensywie i wymieniać (celne) podania, niecelne by odradzał, zwróciłby uwagę, jak ważna jest rozwaga w defensywie i skuteczność z przodu. Apelowałby o koncentrację w każdej minucie spotkania i pełne zaangażowanie. Te same regułki wygłaszane przez Leo Beenhakkera na początku działały, a na końcu skończyły się klęską w eliminacjach MŚ 2010 – i to klęską totalną, bo daleko w tyle zostawiła nas nawet Irlandia Północna (uważam tamte eliminacje za najgorsze w nowożytnych dziejach reprezentacji). Czy Beenhakker się zmienił? Wątpię. Moim zdaniem – ha, brzmi banalnie – zmienili się piłkarze. Obrońcy gorzej bronili, a Smolarek z Matusiakiem już tak nie strzelali. Piłka podskoczyła na kępce trawy i w Belfaście przeleciała nad nogą Boruca, a w eliminacjach ME 2008 nie podskoczyła. Trener jest wspaniały, gdy piłka skacze rywalowi, a nie tobie. Jest cudotwórcą, gdy napastnik uderzy pół metra w lewo i nieudacznikiem, gdy uderzy pół metra w prawo. Owe pół metra to w rzeczywistości centymetr na bucie strzelca. Wszystko inne jest dorabianiem ideologii – np. że Beenhakker nie dostawał wsparcia ze strony centrali i dlatego wyniki mu się pogorszyły (co za kretynizm). Wyobraźnia dziennikarzy – wiem po sobie – jest nieograniczona.
Taki Bielsa (przykładowy Bielsa) byłby pewnie w swoich przemowach bardziej przekonujący od Waldemara Fornalika, o ile jego piękne zdania nie straciłyby na znaczeniu po przejściu przez sito tłumacza. W każdym razie należałoby przekalkulować, czy otrzymywany przekaz wart byłby wydanych pieniędzy. Coś za coś. Kasa przelana na konto selekcjonera nie zostałaby przelana na inne. W polskim futbolu wszędzie mamy syndrom krótkiej kołdry. Jeśli gdzieś nie zaoszczędzisz, to gdzieś indziej nie wydasz.
I to powinna być prawdziwa dyskusja – na co PZPN powinien wydawać swoje środki?
Rozumiem, gdyby ktoś chciałby odpowiedzieć: na topowego trenera, ponieważ topowy trener zwiększa szanse na sukcesy kadry, a sukcesy kadry przyciągają na boiska dziesiątki tysięcy dzieciaków – co w efekcie może wyciągnąć nasz futbol z kryzysu. Takie długofalowe myślenie mi się podoba, chociaż mogę wciąż powątpiewać, czy to rzeczywisty plan, czy naiwne marzenia albo po prostu kasyno. Ale tak czy siak – podoba mi się, bo wykracza poza najbliższe eliminacje. Ja w sumie mam głęboko w dupie, czy polscy piłkarze skompromitują się w eliminacjach do turnieju, czy już w fazie grupowej Euro 2016, bo to niczego nie zmienia. Niczego.
Wolę więc odpowiedź numer dwa: zaoszczędzone na selekcjonerze X milionów złotych przeznaczamy na podwaliny pod przyszłe sukcesy, mniej przypadkowe i nie do końca wynikające z tego, czy jedynego w kraju napastnika nie będzie bolał brzuch (i czy z łaski swojej kopnie wreszcie tam, gdzie trzeba). Gdyby ktoś mi powiedział: „Słuchaj, trzeba wybrać, miliony złotych na szkolenie, za to tani trener kadry, czy miliony na trenera, a szkolenie za grosze”, to nie zastanawiałbym się ani chwili. Albo inaczej: „trener (w skali dwóch lat) za 20 milionów i szkolenie za 20 milionów, czy trener za 2 miliony i szkolenie za 38 milionów?”. Odpowiedź oczywista dla mnie – szkolenie za 38.
Moim zdaniem, trzeba zdiagnozować najważniejsze problemy naszego futbolu, a później tam przesuwać maksimum środków. Nie uważam, by akurat jeden człowiek prowadzący kadrę był takim problemem, to raczej nasza zwykła naiwność i wiara w cuda. Możemy odnieść przypadkowy sukces albo ponieść zasłużoną porażkę i tak będzie zawsze, dopóki nie wytworzą się całe struktury dostarczające piłkarzy. I wydaje mi się, że w tym kierunku powinna iść debata publiczna. Na co i jak wydawać pieniądze, poruszając się w ramach określonego budżetu? Ktoś powie, że PZPN i tak na szkolenie nic nie wyda, pewnie wszystkie niby zaoszczędzone miliony przejedzą działacze (popularne hasełka), ale ja tak ludzi dziś zarządzających związkiem nie postrzegam. Uważam, że byłoby rozsądne przeznaczyć kasę np. na nagrody dla najlepszych akademii piłkarskich w kraju, po uprzednim ustaleniu klarownych zasad, zgodnie z którymi te najlepsze byłyby wybierane. Nie miałbym żadnych problemów z konkursem, do którego przystępowałyby kluby i przedstawiały swoje projekty szkoleniowe, a PZPN – niczym Unia Europejska – dotowałby te najbardziej rokujące. Boiska treningowe same się nie zbudują, ze składek rodziców też nie.
Wszyscy mówią o „szkoleniu”, ale PZPN nikogo nie szkoli, nie ma pod sobą ani jednej drużyny w kraju. Szkolą kluby. Związek może w pewien sposób to szkolenie kierunkować, nakręcać, inspirować. Przede wszystkim – wspierać finansowo. Większość środków powinna być wydawana właśnie w tym zakresie, chyba że np. centrala porwałaby się na wielki projekt, taki jak stworzenie centrum treningowo-hotelowego. W każdym razie pensja selekcjonera powinna być ułamkiem wydatków związku, a nie ich lwią częścią. Mamy bardziej palące potrzeby i patrzeć należałoby bardziej długofalowo niż tylko na najbliższe eliminacje.
Dzisiaj dla Zbigniewa Bońka nie ma wygodniejszej opcji niż zatrudnienie gościa z zagranicy, za 2-3 miliony euro rocznie (albo i za pięć, jak niektórzy chcieli!). Powiedziałby: „Zrobiłem co mogłem, teraz wszystko w rękach selekcjonera i piłkarzy”. Otrzymałby burzę braw od dziennikarzy, kibice też wyglądaliby na zadowolonych. Pełne alibi, jak mawiają piłkarze – czyste papcie. Nie sądzę, by oddawał eliminacje walkowerem, pewnie naprawdę wierzy w Nawałkę, natomiast zgaduję, że ekonomia też ma dla niego wielkie znaczenie.
Za kilka milionów euro, mógłby kupić sobie święty spokój. Pytanie – czy naprawdę warto?