Dudu: – W końcu trafiłem do spokojnego miejsca

redakcja

Autor:redakcja

21 października 2013, 21:46 • 9 min czytania

– Siedziałem w domu, bo wolałem nie szukać problemów. Kiedy wychodzisz na ulicę, czujesz na sobie wzrok ludzi, którzy mogą cię obrabować. Nawet sami Meksykanie z drużyny mi opowiadali, żebym unikał pewnych miejsc i nie obnosił się z pieniędzmi. Zdarzało się też, że policja – widząc, że nie jestem stamtąd – zatrzymywała mnie bez powodu. Szukali wymówek, żeby ściągnąć ode mnie pieniądze, a moja żona coraz bardziej się bała – opowiada Dudu Paraiba w rozmowie z Weszło, z którym spotkaliśmy się niedawno na wrocławskim Rynku. Rozmawialiśmy o Śląsku, Widzewie, Meksyku, Brazylii i kilku innych tematach.
Zastanawiasz się czasem, ile czasu straciłeś w karierze przez złe decyzje?
Raczej o tym nie myślę. Dzięki Bogu prawie wszędzie byłem szczęśliwy i wykorzystałem szanse, które mi dawano. Czy można było osiągnąć więcej? To już zależało od Boga. Dziś mam 28 lat, gram w wielkim klubie i wciąż się rozwijam. Może jeszcze trafię do jeszcze większego zespołu. Zostało mi sześć-siedem lat kariery i niech wszystko toczy się swoim rytmem.

Dudu: – W końcu trafiłem do spokojnego miejsca
Reklama

Do pewnego momentu toczyło się jednak chyba niewłaściwym. Choćby wtedy, kiedy wyjeżdżałeś do Bułgarii lub Meksyku.
Gdybym nie przyjął tej oferty z Meksyku, pewnie bym żałował i wyrzucał sobie, że nie wyjechałem. Bóg daje ci możliwości, a ty decydujesz, czy z nich korzystasz. Bułgaria natomiast otworzyła mi drzwi do Europy i pozwoliła zagrać w Pucharze UEFA. Na to czeka każdy Brazylijczyk – nie myślisz o samym kraju, do którego wyjeżdżasz, bo nawet go nie znasz, tylko o Europie. To się liczy. Dopiero potem na miejscu bywało smutno, mieszkaliśmy w małym mieście, ale cóżâ€¦ Zostałem tam dwa lata i dzięki temu trafiłem do Polski, czyli kraju, który kocham. To mój drugi dom. Moja żona kocha Polskę, mama dobrze o niej mówi… Jestem zafascynowany tym krajem tak, jak wielu innych Brazylijczyków, którzy tu grali.

Jeden z nich ściągnął cię do Widzewa.
Tak, Edson skontaktował się poprzez menedżera z klubem, załatwili mi testy, przyjechałem, zagrałem w dwóch sparingach i przypadłem do gustu trenerowi Janasowi.

Reklama

Po przygodach w Bułgarii, gdzie – jak sam mi kiedyś opowiadałeś – nie zawsze traktowano cię dobrze, nie bałeś się, że w Polsce może się to powtórzyć?
Nie, bo Edson, który grał w Legii i Koronie, wystawił lidze dobrą opinię. Mówił, żebym się niczym nie przejmował i jeśli będę miał jakiś problem, to mam dzwonić do tłumaczki, Agaty, która do dziś jest moją przyjaciółką. A Edsona traktuję jak starszego brata.

Co u niego?
Na początku roku był jeszcze trenerem i zaliczył bardzo dobry sezon z przeciętną drużyną, Ipirangą w rozgrywkach stanowych. Wszyscy mówili, że był odkryciem, ale już tam nie pracuje, czeka na lepsze oferty i pewnie chętnie wróciłby do Polski. Zawsze powtarzał, że prezentuje europejską szkołę. Może ktoś da mu szansę.

Tobie w Widzewie szło momentami równie dobrze, jak jemu w Legii.
Co mogę powiedzieć? Przyjechałem do pracy. W pierwszym sezonie zaliczyłem najwięcej asyst w lidze, za co jestem wdzięczny kolegom i trenerowi.

Mniej wdzięczny możesz być działaczom.
Przez pierwsze dwa lata wszystko układało się dobrze, spokojnie, potem pojawiły się problemy finansowe. Nie płacili mi przez sześć miesięcy i ciężko było się skupić na piłce. Moja rodzina – rodzice, rodzeństwo i żona, są w dużym stopniu uzależnieni ode mnie. W końcu musiałem podać klub do sądu, choć zawsze chciałem takiej sytuacji uniknąć, bo zawdzięczam Widzewowi wiele. Proces trwa. W Brazylii nigdy nie słyszałem o takiej sytuacji. Zdarza się, że klub zalega dwa-trzy miesiące… Ale sześć?! Nie, to niemożliwe.

Wierzysz, że odzyskasz te pieniądze?
Przecież na nie pracowałem! Nie proszę o coś, co mi nie przysługuje. Wręcz przeciwnie – mam do nich pełne prawo. Wiele klubów ma dziś taką sytuację. Jeśli nie dostawałbym pensji przez miesiąc albo dwa, nic bym nie mówił. Ale pół roku albo siedem miesięcy? Pracujesz za darmo, a musisz wspierać rodzinę. Jakoś dałem sobie jednak radę, trochę wziąłem stąd, trochę stamtąd i można było żyć. Nie głodowaliśmy.

Nie chciałeś od Cacka ziemi zamiast tych pieniędzy?
(śmiech) Różne były rozmowy… Ziemia, akcje w restauracjach, różne rzeczy. Nie wiem, jak inni, ale ja nie mogłem tego przyjąć. Nie jestem Polakiem i nawet się na tym wszystkim nie znam. Może w przeciwnym razie zgodziłbym się na takie warunki. W Brazylii wielu piłkarzy po zakończeniu kariery kupuje ziemię, ale akcje w Polsce? Mógłbym w przyszłości na nich zarobić albo stracić. Nigdy nie wiadomo.

A teraz w co inwestujesz?
W ziemię i mieszkania w Brazylii. Trzeba powolutku budować sobie życie po karierze.

Jakaś firma?
Raczej nie… Wolę kupić więcej mieszkań, żyć z wynajmowania ich i nie musieć pracować.

Odpowiadałoby ci takie leniwe życie?
Nie jest też tak, że nic bym nie robił. Trzeba pilnować interesu, odbierać czynsz i tak dalej. Najważniejsze, żeby być właścicielem, a nie pracownikiem. Dla kogoś innego na pewno nie chcę pracować po karierze. Dziś spędzam tyle czasu z dala od rodziny – z matką widzę się dwa razy w roku – że wtedy będę chciał to zmienić, podróżować z nimi… Ludzie myślą, że życie piłkarza jest łatwe, a my naprawdę dużo pracujemy, a jeszcze więcej czasu spędzamy poza domem. Zgrupowania, mecze wyjazdowe…

Nie przesadzaj. Z drugiej strony pracujesz trzy godziny dziennie.
To prawda. Nie zrozum mnie źle – bardzo mi odpowiada to, co robię, ale więcej czasu spędzam na zgrupowaniach lub w klubie niż z rodziną. Przed sezonem zaliczasz prawie miesiąc na zgrupowaniach. Jeśli grasz w środku tygodnia, to jesteś poza domem prawie codziennie.

Zarabiasz też więcej niż normalni ludzie.
No tak… Dlatego dziękuję Bogu, że dał mi ten dar.

To mówisz, że nie wyobrażasz sobie pozostania w Polsce na dłużej, po karierze?
Mam 28 lat, trzyletni kontrakt ze Śląskiem i zobaczymy, jak będzie. Podoba mi się tutaj, ale poczekajmy. Nie mam pojęcia, gdzie będę grał za kilka lat.

A gdybyś teraz – tak się zastanawiam – chciał znaleźć klub w ekstraklasie brazylijskiej, to na ile byłoby to możliwe? Masz tam jakąkolwiek markę?
Byłoby ciężko, bo kluby brazylijskie szukają zawodników bardziej znanych w tamtej lidze ze względu na presję ze strony kibiców i działaczy. Nie liczą się tak bardzo umiejętności, jak nazwisko. Jeśli pokazałeś się w Lidze Mistrzów lub silnej lidze europejskiej – wtedy jest łatwiej. Ligi polskiej nikt w Brazylii nie pokazuje. Ja faktycznie chwilę tam grałem, ale wyjechałem aż siedem lat temu. Nie jestem tam znany, zaliczyłem ledwie kilka meczów, a w Serie A – dwa, gdy jeszcze byłem juniorem w Vitorii. Wyjechałem do Bułgarii, więc nie mogłem wyrobić sobie nazwiska, bez którego jestem tam anonimem. W Polsce o pracę było mi łatwiej. Ale, wiadomo, zdarzają się też wyjątki… Zanim trafiłem do Śląska, mogłem podpisać kontrakt ze Sport Recife i Gremio, ale właśnie przez to, że nie jestem znany, nie chcieli zaproponować mi dłuższej umowy. Chcieli najpierw sprawdzić, czy się wybiję, a potem ją przedłużyć. „Contrato de risco” – ryzykowny kontrakt.

Faktycznie tak wiele byś ryzykował?
Konkurencja jest tam olbrzymia. Nie zaproponowali mi też zbyt dobrych pieniędzy. Wolałem wrócić do Polski. Tak samo było zresztą przed transferem do Bułgarii – mogłem zaryzykować i zostać, ale nie wiem, czy bym nie przepadł.

A Meksyk? Po co ci była taka sytuacja?
Chciałem zostać w Polsce, moja rodzina też, ale z powodu menedżera musieliśmy wyjechać. Kiedy jednak wygasła moja umowa z nim, a Lobos nie awansowali do najwyższej ligi, zdecydowałem, że czas wracać.

O co poszło z tym menedżerem?
Podpisałem z nim umowę i w przeciwieństwie do niego podchodziłem do tej współpracy uczciwie. Gdybym się miał potem zgodzić na wszystkie jego warunki, to nie zyskałbym nic.

Mówisz o prowizjach?
Nie chcę o tym mówić. Sytuacja była dla mnie jednak na tyle krzywdząca, że musiałem wyjechać do Meksyku.

Wtedy nikt o tym nie wiedział i wszystkich dziwiło, jak nisko upadła polska Ekstraklasa, że jej czołowy obrońca wyjeżdża do drugiej ligi meksykańskiej.
(śmiech) A tam, to przeszłość. Ci jednak, którzy brali udział w negocjacjach, w tym kilku trenerów, wiedzą, co się wydarzyło.

Konflikt z menedżerem zamknął ci drzwi do wszystkich polskich klubów?
Nie, mnie nie zamknął, ale jemu tak. Miałem dwie oficjalne propozycje z Polski, jednak wszyscy widzieli, że agent nie jest uczciwy. Przyleciałem w czerwcu z Brazylii, kiedy mi powiedział, że ma już w ręce ofertę dla mnie, ale kazał mi cierpliwie czekać w Łodzi, bo tam mogłem się zatrzymać u znajomych. Jaki sens miałoby siedzenie w Warszawie, skoro w ogóle nie znam tego miasta? No i przeczekałem te 15 dni, ale w końcu musiałem wyjechać.

Skąd miałeś te oferty?
(śmiech) Z mocnych klubów, naprawdę mocnych. W Meksyku pokazałem jednak te propozycje i postanowili, że zapłacą mi tyle samo. Wiem, że to była druga liga, ale projekt w Lobos bardzo mi się podobał. Mierzyli w awans, ściągnęli kilku renomowanych piłkarzy, jak Lima, czyli wicekról strzelców Copa Libertadores 2009, Diego Souza, który kiedyś grał w Palmeiras, a potem siedem lat w Japonii albo kilku Meksykanów z Toluki lub Tigre. Pomyślałem, że skoro inwestują w piłkarzy takiej klasy, to musi być poważny klub. Ale niestety – nie zawsze najlepszy wygrywa.

Ciebie najbardziej odstraszyło jednak samo życie w Meksyku.
Bo żyje się tam ciężko. Nie ma spokoju, a wszędzie pojawia się korupcja.

Miałeś broń w domu?
Nie, bo po co, skoro nie umiałbym strzelić? (śmiech) Siedziałem w domu, bo wolałem nie szukać problemów. Kiedy wychodzisz na ulicę, czujesz na sobie wzrok ludzi, którzy mogą cię obrabować. Nawet sami Meksykanie z drużyny mi opowiadali, żebym unikał pewnych miejsc i nie obnosił się z pieniędzmi. Zdarzało się też, że policja – widząc, że nie jestem stamtąd – zatrzymywała mnie bez powodu. Szukali wymówek, żeby ściągnąć ode mnie pieniądze, a moja żona coraz bardziej się bała. Tym bardziej że koleżanki jej mówiły, że często porywa się tam kobiety i wywozi w różne miejsca. Nie można też zostawiać samochodu na niestrzeżonym parkingu.

Nie myślałeś o prywatnej ochronie?
Ale jaki ma sens życie z ochroniarzami za plecami? Jaką masz wolność? Mogłem wynająć jakąś firmę, która by za mną jeździła, ale to nie życie. Wystarczyło mi, że mieszkaliśmy na zamkniętym, chronionym osiedlu. Bałem się tylko, kiedy wyjeżdżałem na zgrupowania, że Arabelly może się coś stać. Ona lubi wychodzić na siłownię albo fitness, a ja nie byłem przez to spokojny. Na boisku szło mi dobrze, strzeliłem nawet pięć goli i zaliczyłem sześć asyst, bo grałem bliżej skrzydła, ale co z tego, skoro nie mogłem się skupić na piłce? Nie dasz z siebie maksimum, jeśli wiesz, że w domu czekają niezapłacone rachunki, a żonie może się coś stać. Nie pracujesz tylko nogami, ale też umysłem. Dlatego zależało mi na powrocie do spokojnego miejsca i dużego klubu. W końcu mi się to udało.

Fot. FotoPyk


Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama