Życie jak w Madrycie: España przez małe „e”

redakcja

Autor:redakcja

16 października 2013, 14:10 • 8 min czytania

Wciąż wygrywają. Choć przychodzi im to z coraz większym mozołem, hegemonia trwa nieprzerwanie od 5 lat. Jeżeli nawet za rok w Brazylii ktoś strąci reprezentację Hiszpanii z tronu, to zapasy pierwszego sortu ze spiżarni 19 i 21-letnich talentów gwarantują błogą przyszłość. Del Bosque utrzyma stołek selekcjonera do 2016 roku, więc i stylu nikt nie ośmieli się ruszyć. Jest się czym przejmować? Hiszpania stała się światową marką, której wizerunek psuje tylko jedna szpetna rysa… Polityka. Ta pisana przez krzywe „p”. Ta wymieszana z regionalną emancypacją i pytaniami o przyszłość jedności narodu w obliczu kryzysu gospodarczego oraz bardzo realnych dążeń niepodległościowych Katalonii.
“Katxete” i “hirutxirlo” (odmiany gry w kręgle), „harrijasotzailes” (dźwigacze kamieni), „trontzalaris” i „aizkolaris” (rębacze pni drzew przy użyciu piły maszynowej i siekiery), „idi probak” (przeciąganie wołów), oraz „sokatira” (przeciąganie liny). Brzmi jak siedmiobój z harcerskich kolonii. Te niewiele mówiące słowa w języku baskijskim (euskera), to w rzeczywistości dyscypliny, które Baskowie mogą uprawiać, legalnie broniąc regionalnych barw. Tak zadecydował Trybunał Konstytucyjny, biorąc pod uwagę fakt, że owe konkurencje nie mają w Hiszpanii swoich oficjalnych federacji. Katalończycy na arenie międzynarodowej występują w korfballu, pitch&putt (odmianie golfa), futbolu australijskim, twirlingu (taniec z pałeczką) czy ice stock’u (odmianie curlingu), ale także taekwondo, kickboxingu czy karate (choć akurat w tych dyscyplinach Hiszpania ma swoje stowarzyszenia). To margines tutejszego sportu, egzotyka, wygibasy, które nikogo nigdy nie obchodziły i obchodzić nie będą. Problem pojawiłby się dopiero, gdyby ktoś ogłosił separację w piłce nożnej, koszykówce, piłce ręcznej, a nawet tenisie (patrz: niezwykle popularny w Hiszpanii Puchar Davisa). Dzika abstrakcja?

Życie jak w Madrycie: España przez małe „e”
Reklama

W przyszłym roku szef rządu Katalonii, Artur Mas zamierza przeprowadzić referendum w sprawie przyszłości politycznej Katalończyków. Plany są na tyle poważne, że jeżeli rząd centralny dalej będzie podważał legalność owego refendum, to kolejnym krokiem będzie plebiscyt niepodległościowy. Stąd już bardzo krótka droga do całkowitej separacji Katalonii. Nawet jeżeli nowego bytu nie uznają żadne poważne europejskie struktury prawno-polityczne (Hiszpania zawsze będzie stawiała weto w sprawie członkostwa nielojalnej prowincji w UE), to kto wie, czy za kilka lat Katalonia nie pójdzie w ślady piłkarskiej Szkocji. Oddzielna liga, własna reprezentacja. Wolność i swoboda… W ostatnim sondażu przeprowadzonym przez Cadena Ser, 52% Katalończyków opowiedziało się za niepodległością, 24% – przeciwko, 16% – jeszcze nie zadecydowało, 8% – wstrzymało się od głosu. Ośmiu na dziesięciu „catalans” jest za przeprowadzeniem referendum.

Teoretycznie świat futbolu doznaje wysypki na samo słowo „polityka”. W praktyce, to bezobjawowa reakcja alergiczna na zideologizowane trybuny, tu i ówdzie hasła niepodległościowe, członków partii obecnych w klubowych gabinetach i zarządach. Piłka nożna, jako znakomite narzędzie walki politycznej/wyborczej. Wydawałoby się nic nowego, gdyby nie… No właśnie – ostatnie 12 miesięcy dywanowych ataków katalońskich polityków na symbole, markę i gigantyczne reperkusje Barcelony w światowym futbolu i biznesie. Perfidne wykorzystywanie Barcy przez Artura Masa i jego kolesi z rządzącej kolacji CiU (Convergencia i Unio), zaczęło zbierać plony. Dorodne. Najpierw Guardiola, w specjalnym nagraniu wideo z Nowego Jorku, przyłącza się do miliona „independentistas”, zgromadzonych w centrum Barcelony z okazji Diady (Święta Katalonii celebrowanego 11 września każdego roku). Miesiąc później, w ligowym El Clasico na Camp Nou, 98 tysięcy osób (Katalończyków i turystów) w 17 minucie i 14 sekundzie zdziera sobie gardło wykrzykując „in-inde-independencia” (symbolizujące rok 1714 i porażkę Katalonii w wojnie o sukcesję hiszpańską). Trybuny pokrywają się oceanem „esteladas” (nieoficjalnej flagi Katalonii używanej głównie przez tamtejszych nacjonalistów). Wreszcie na rozgrzewce pojawia się ogromny transparent z przesłaniem dla Hiszpanii i świata: „Catalonia, new state in Europe”. Nowy kraj… a w nim: ponad 50 miliardów euro długu (najwięcej w kraju), cięcia w wydatkach budżetowych i pensjach, prawie 15-procentowe zubożenie przeciętnego Katalończyka oraz masowy exodus tutejszych firm do innych regionów. Kryzys aktywował w „catalans” bombę z opóźnionym, niepodległościowym zapłonem.

Reklama

W tamten październikowy wieczór Camp Nou świadomie stało się kotłem z bulgoczącym w powietrzu nacjonalizmem. W Barcy odkręcono kurek. Z kranu popłynęła polityka. Sandro Rosell na seryjne pytania o upolitycznienie, rządzonego przez niego klubu, odpowiadał, a jakże – politycznie: „Barca zawsze była klubem przede wszystkim katalońskim. Dla Katalończyków i Katalonii”. Nic dodać, nic ująć. Wypada tylko pozdrowić miliony kibiców Barcelony z Burgos, Extramadury, Huelvy, Gijon oraz tysięcy innych hiszpańskich miast i miasteczek spoza Katalonii. Nie wszystkim przypadł do gustu polityczny kurs obrany przez Rosella i spółkę. Nie wszyscy hiszpańscy „cules” rzucili się do sklepów po rezerwowe koszulki Barcy w barwach „senyery” – flagi Katalonii. Wreszcie nikomu – poza Katalończykami (warto zaznaczyć, że nie wszystkimi) – nie podoba się zamykanie klubu w prowincjonalnej szufladce w czerwono-żółte pasy. Właśnie teraz, kiedy Barca wygrała z Realem wojnę o nowe rynki: azjatycki i północnoafrykański. Właśnie teraz, kiedy po wielu latach wspinaczki na szczyt globalnej piłki nożnej, wbiła na tym szczycie swoją… flagę.

Barca jest własnością swoich socios. To daje klubowi ogromną suwerenność decyzji, filozofii, polityki, a nawet idei. Nikomu, ani mnie Polakowi, ani Hiszpanowi, ani komukolwiek, nic do tego. To nie nasz zasrany interes, czy Barca sympatyzuje z radykalnymi nacjonalistami, z lewicą bądź prawicą, czy organizuje na własnym stadionie plebiscyty wyborcze pro-niepodległościowe, czy wreszcie woli grać w wymyślonej lidze katalońskiej bądź francuskiej bardziej niż w tej hiszpańskiej. Nie zmusisz do pokochania barw kogoś, kto za każdym razem gdy spogląda na swój paszport, odczuwa obojętność, niechęć, może nawet obrzydzenie.

Oleguer Presas, obrońca Barcy, po otrzymaniu w 2005 roku powołania do reprezentacji Hiszpanii oznajmił ówczesnemu selekcjonerowi Luisowi Aragonesowi, żeby w jego miejsce postawił na kogoś, komu będzie na grze w kadrze naprawdę zależało. On w La Roja, w zgodzie ze swoimi polityczno-patriotycznymi przekonaniami, grać zamiaru nie miał. „Przynajmniej był szczery. Nie jak ci, którzy dopiero po zakończeniu kariery, a nie w jej toku, okazali się separatystami. Wciąż nie rozumiem braku podstawowych wartości u wielu piłkarzy. Osobowość panowie, osobowość” – to treść dwóch tweetów zamieszczonych przez Ivana Helguerę. Do publikacji, byłego piłkarza Realu Madryt, skłonił zeszłoroczny mini-skandal wywołany przez Markela Susaetę. Piłkarz Athletic Bilbao na konferencji prasowej przed meczem z Panamą, w którym miał zadebiutować jako reprezentant, wydusił z siebie takie oto zdanie: „Wiemy, że reprezentujemy pewną rzecz…” Tu nastąpiło milczenie.

Markel nie potrafił (nie chciał, nie wydano mu zgody, nie nauczono go?) wymówić słowa „España”. Jeszcze tego samego dnia media zaczęły wyciągać z życiorysu Susaety niewygodne szczegóły. Światło dzienne ujrzały zdjęcia, na których Susaeta podczas demonstracji w rodzinnym Eibar stoi za transparentem: „Euskal Herria, nazio bat, selekzioa bat” (Kraj Basków, jeden naród, jedna reprezentacja). Na tłumaczenia piłkarza i prostowanie słów (chodziło mu o „rzecz”, nie w odniesieniu do Hiszpanii, tylko stylu gry reprezentacji) było za późno. Susaecie przypięto łatkę separatysty-oportunisty. Piłkarza, któremu z jednej strony nie wygodnie jest z herbem Hiszpanii na piersi, a z drugiej oddałby wiele za promocję w najlepszej reprezentacji świata.

Takich łamigłówek nie musiał rozwiązywać choćby Iñaxio Kortabarria, obrońca Realu Sociedad. Po 4 meczach rozegranych w La Roja w latach 1976-77, Bask grzecznie podziękował za grę w kadrze. Tożsamość i marzenia o wolnym Kraju Basków okazały się silniejsze. Iñaxio został pierwszym hiszpańskim piłkarzem, który odmówił występów w reprezentacji z powodu swoich upodobań ideologicznych. Wcześniej, tępiony przez reżim Franco, federalizm nie miał prawa wdzierać się do narodowych reprezentacji. Dopiero po śmierci Generalisimo piłkarze zaczęli śmiało manifestować lokalny patriotyzm. Po Kortabarrii kolejnym, który odmówił założenia czerwonej koszulki, był lewy obrońca Composteli – Nacho. Na powołanie do kadry wysłane przez Javiera Clemente, piłkarz odpowiedział w mediach komunikatem o przynależności do Nacjonalistycznej Partii Galicji i zerowym interesie gry w brawach Hiszpanii. Niby kropla w morzu, ale dwa wspomniane przypadki, ten Oleguera, oraz wiele innych opisał w swojej książce “Futbolistas de izquierdas” („Piłkarze z lewicy”) Quique Peinado. Polecam.

Dziś, żaden będący przy zdrowych zmysłach hiszpański piłkarz, nie „wypnie” się na powołanie od Vicente Del Bosque. To byłoby czyste szaleństwo patrząc na prestiż, sławę i kasę (premie plus droższe kontrakty marketingowe), które możesz zyskać w zamian za regularne występy w La Roja. Wielu Basków i Katalończyków nigdy nie będzie w kadrze modelowymi Hiszpanami, ale też nie staną się klonami radykalnego Oleguera. Antyhiszpańskie bastiony w Bilbao (ostatni mecz reprezentacji odbył się na starym Sam Mames w 1967 roku) i Barcelonie (na Camp Nou La Roja nie wróciła od 26 lat) dalej będą zamknięte dla drużyny mistrzów świata. Sami jednak piłkarze miłość do lokalnych korzeni ograniczają – w razie sukcesu – do okrycia się co najwyżej flagą prowincji, z której pochodzą. Po wygraniu mundialu w RPA Sergio Ramos zawiązał sobie na szyi zielone barwy Andaluzji, Puyol i Xavi paradowali z „senyerą”, a David Villa robił sobie zdjęcia z niebieską flagą Asturii. Hiszpańska federacja bezskutecznie próbuje z tym walczyć zwłaszcza w reprezentacjach młodzieżowych, wprowadzając zakaz obnoszenia się z niehiszpańskimi barwami. Do historii przeszła scena uwieczniona przez kanał Cuatro, w której selekcjoner kadry do lat 19, Gines Melendez, tuż przed ceremonią wręczenia tytułu za wygranie mistrzostw Europy w Rumunii w 2011 r., wyrywa z rąk obrońcy Juana Muñiza flagę Asturii.

Kadrowicze dorosłej reprezentacji, głównie ci z Katalonii i Kraju Basków, na delikatne pytanie od dziennikarzy, czy czują się Hiszpanami, z reguły cytują wykutą na pamięć formułkę Xaviego Hernandeza: „Czy myślisz, że gdyby nie zależało mi na grze w kadrze, to przyjmowałbym powołania?”. Z jednej strony – zdrowy rozsądek, z drugiej – brak sensownego wyboru. Hiszpania bez Katalończyków z Barcy byłaby tylko bardzo dobra, nigdy wybitna. Reprezentacja Katalonii (nawet gdyby zaakceptowała ją FIFA i UEFA) byłaby piekielnie silna, ale nigdy równie kompletna, jak ta hiszpańska. Słowa Xaviego, to również dyplomatyczny majstersztyk. Bez wchodzenia w dialektyczne pokrzywy w stylu Susaety. Nikogo polityczne upodobania pomocnika Barcelony obchodzić nie powinny. Jeżeli w La Roja są ukryci „independentistas”, to co powiedzieć o hiszpańskiej Izbie Deputowanych, w której kilku separatystów jest oficjalnie zadeklarowanych? Od Xaviego i pozostałych katalońskich kadrowiczów ludzie oczekują odpowiedzi na boisku. A ta zawsze była bez zarzutu. Kluczowa w najważniejszych momentach w dziejach hiszpańskiej piłki.

Pozostaje zadać sobie pytanie, czy Dylan i Kai Valdesowie, Milan Pique i kolejni ewentualni synowie gwiazd Barcy za 20 lat będą równie kluczowi dla La Roja? Czy polityka da im szansę kontynuacji spadku odziedziczonego po ojcach? Na pewno nikt nie da im prawa głosu. Zadecydują, już wkrótce, ich katalońscy bracia, wyborcy, socios Barcy.

RAFAف LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii

Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama