Przez 25 lat niewiele się zmieniło. Na ekranach telewizorów wciąż królują te same postaci. Pomocnik z gigantycznym blond afro, bramkarz-skorpion i dobrze zbudowany czarnoskóry napastnik. „La selección”. Tak nazywa się kolumbijskie „M jak miłość”. Telenowela, którą rodacy Manuela Arboledy pochłaniają najchętniej. Z tęsknoty za sukcesem, który miał nadejść, ale nie nadszedł nigdy. Z tęsknoty za mundialem, który mieli wygrać, a z którego odpadli już w ćwierćfinale. I wreszcie – by móc zapomnieć o codziennych problemach. Narkotykach, zabójstwach, partyzantce, korupcji i biedzie. Właśnie dlatego w „La Selección” nie pokazali wszystkiego. Wycięli choćby scenę ze spotkania Rene Higuity z Pablo Escobarem, największym przemytnikiem kokainy wszech czasów.
– Chcemy jasno pokazać, że Kolumbia nie jest krajem bojówek przeciwrządowych i przemytników. Zależy nam na zmianie tego poglądu i wprowadzenia nowego, pokazującego wyższe wartości, ciężką pracę i olbrzymi wysiłek – tłumaczy Ricardo Coral, jeden z współreżyserów filmu (fragment poniżej), z którym wstrzelił się w idealny okres. Od włoskiego mundialu zakończonego smutnym epilogiem po USA94 i śmiercią Escobara minęły ponad dwie dekady. Tyle czasu czekała też Kolumbia na piłkarzy z prawdziwego zdarzenia. Gwiazdy praktycznie na każdej pozycji, za które nie trzeba się wstydzić w kolejnych eliminacjach i można z dumą pożegnać przed wylotem na turniej w Brazylii.
Świętowanie awansu po remisie 3:3 z Chile (Kolumbia przegrywała 0:3) było jeszcze bardziej dramatyczne niż sam przebieg meczu. Pięć osób przypłaciło je życiem, a na ulice musiała wyjść policja. Kolumbia oszalała. W kraju, w którym futbol jest czymś więcej niż religia, a na stadion wnosi się trumnę ze zmarłym kibicem, nikt nie mógł nad tym przejść do porządku dziennego. Awans to awans. Awans to święto. To powód, by prezydent wygłaszał oficjalne odezwy do narodu, a ten pogrążył się w tańcu, zapominając o ginących kibicach, problemach z dostępem do edukacji i ogólnej biedzie. Czekali na to od 1998 roku.
Szesnaście lat porażek, nie licząc Copa America 2001. Okres, którego symbolem stał się Faryd Mondragon. Jedyny członek kadry z USA, który wciąż – mimo 42 lat na karku – gra w piłkę i liczy na wyjazd, który ukoronuje jego karierę. – Trzeba sobie zadać pytanie, co się stało między pokoleniem z 1990 roku a obecnym. To wielka tajemnica – zastanawia się Jorge Valdano w rozmowie z kolumbijskimi mediami. – Teraz przychodzi mi na myśl wielu piłkarzy, którzy poszli tą drogą co ja, ale nie zagrają na mundialu. Juan Pablo Angel, Ivan Cordoba, Totono Grisales, Gerardo Bedoya, Fabian Vargas, Alexander Viveros i wielu innych. W tych chwilach myślę o nich częściej niż zwykle – dodaje Mario Yepes, kolejny z weteranów „Los Cafeteros”. Faworytów do… No właśnie. Czego można oczekiwać po dzisiejszej kadrze Kolumbii?
Jednego jej nie odmówimy – może i nie jest ona tak naszpikowana gwiazdami jak Belgia, ale kluby kilkunastu zawodników robią wrażenie. Krótki rzut oka – Napoli, PSV, Fiorentina, Monaco, Inter, Porto, Sevilla, Udinese. I nie są to piąte koła u wozu w swoich drużynach. Atak można zestawić z Radamela Falcao, Jacksona Martineza (dziś na okładce „Marki” w kontekście transferu do Realu), Luisa Muriela, który odstawił Zielińskiego w Udinese, doskonale znanego Gikiewiczowi Carlosa Bakki z Sevilli czy Dorlana Pabona z Valencii. Kto za nimi? James Rodriguez, za którego Monaco wyłożyło 45 milionów euro, Juan Cuadrado z Fiorentiny i Fredy Guarin z Interu. Obrona – Yepes z Atalanty, Zapata z Milanu oraz Armero z Napoli. Jeszcze się dziwicie, że Arboleda nie wykręcił tam nawet minuty?
Całą tę paczkę w końcu do kupy poskładał Jose Pekerman. Latynoski spec od pracy z młodzieżą (trzy mistrzostwa świata U-20 z Argentyną!), który obok Falcao wyrósł na głównego idola kraju. Wielbią go media, wielbią go kibice, wielbią sami piłkarze, od których – jako jeden z pierwszych selekcjonerów – zaczął wymagać pełnego posłuszeństwa taktycznego. – To dyskretny lider w najlepszym tego słowa znaczeniu, mający przekonania, które potrafił wpoić piłkarzom – ocenia Valdano, którego słowa potwierdza Jorge Luis Pinto, były selekcjoner Kolumbii, a dziś Kostaryki. – Pekerman najlepiej potrafił wykorzystać tych piłkarzy. Ten kraj zawsze miał wielu zawodników na bardzo wysokim poziomie, ale dziś w końcu dostosowują się do taktyki, którą narzuca im trener.
Kolumbia Anno Domini 2013 to zespół o dwie półki wyżej, niż jakakolwiek dotychczasowa reprezentacja z kraju kokainy i Mańka Arboledy. Stoi u progu wielkich sukcesów, w przodzie ma największego wirtuoza, kto wie, może nawet w całej historii kolumbijskiego futbolu, a na ławce trenerskiej szkoleniowca, któremu ufa cały kraj. Przejął Kolumbię, gdy błąkała się w czwartej dziesiątce rankingu FIFA, dziś dobija do podium, zajmując piątą lokatę. I właśnie podium jawi się w tym momencie jako cel-minimum na przyszłorocznym mundialu, który nasza kadra obejrzy jedynie w telewizji…