Reklama

„Jak długo mogę sobie na to pozwalać?”

redakcja

Autor:redakcja

09 października 2013, 22:34 • 16 min czytania 0 komentarzy

Biorąc pod uwagę, jak wiele piłkarskich książek pojawiło się na naszym rynku, tej – taką mamy nadzieję – nie może na nim zabraknąć. Absolutna petarda. Murowany bestseller. Wjazd do szatni Tottenhamu, Portsmouth i Queens Park Rangers. Demaskowanie pseudogwiazd a’la Bosingwa i stawianie do pionu Bale’a. Wykorzystywanie pozycji trenera i odkrywanie talentów jak Walcott. Najbardziej toksyczna szatnia i śmierć we Włoszech. Nie, to nie jest reklama. To „must-read” dla każdego fana nie tylko piłki angielskiej, ale ogólnie futbolu. Może Andrzej Twarowski się nie obrazi, ale… siadamy głęboko w fotelach i zapinamy pasy. Harry Redknapp wypuścił swoją drugą autobiografię. „Always managing”.
Jesteśmy właśnie po lekturze kilkunastu fragmentów, które zaserwowało nam „Daily Mail” i mamy stuprocentową pewność – ta pozycja sprzeda się na pniu, a sam Redknapp zarobi na niej… Hmm… Na Bentleya? Dom? Głowy nie damy, bo brytyjski rynek wydawniczy jest nam obcy, ale „Arry” skasuje fortunę. Pewniak. Naprawdę rzadko zdarza nam się, żeby persona z topu, która nie wie, co to e-mail, a w życiu nie wysłała SMS-a, wydała tak doskonałą książkę. Ł»eby jednak nie przedłużać w nieskończoność, a i wam pozwolić się delektować lekturą, postanowiliśmy przetłumaczyć… fragmenty kilku fragmentów. W porównaniu do całości – drobiazg. Ale taki drobiazg, na który warto poświęcić chwilę. Pominęliśmy rozdziały, w których Redknapp opowiada, jak to poznał Theo Walcotta w telewizyjnym show odkrywającym młode talenty, jak Kenwyne Jones przegrał testy sprawnościowe z asystentem trenera lub jak pewien dżokej postanowił wykorzystać znajomość z menedżerem, by wkręcić się… do loży Abramowicza.

„Jak długo mogę sobie na to pozwalać?”

Skupiliśmy się na innych fragmentach. Bardziej interesujących.

***

Jestem szczęśliwy, że mogę tu być, choć staram się o tym nie myśleć. W nocy 30 czerwca 1990 minibus, którym jechałem niedaleko Latiny w regionie Lazio, wziął udział w czołowym zderzeniu. Spałem na siedzeniu dla pasażera i nie miałem pojęcia o horrorze, jaki się wydarzył. Mój przyjaciel, Brian Tiler zginął. Podobnie, jak trzech młodych włoskich żołnierzy, jadących w drugim samochodzie.

Obudziłem się w szpitalu z poważnymi urazami. Na miejscu wypadku położyli mi na twarz prześcieradło, zakładając, że nie mogłem przeżyć. Kolejny z moich przyjaciół, Michael Sinclair, były prezes York City, wyciągnął mnie z wraku. Obawiał się eksplozji, bo byłem cały przesiąknięty benzyną.

Reklama

(…)

Wieczorem, jeszcze przed wypadkiem, oglądaliśmy, jak Włochy pokonały Irlandię, po czym wybraliśmy się na pizzę na mały placyk niedaleko Stadio Olimpico. Dołączyło do nas kilku irlandzkich kibiców, z którymi rozpoczęliśmy rozmowę na temat Gerry’ego Peytona, mojego klubowego bramkarza, który w reprezentacji był zmiennikiem Pata Bonnera.

Brianowi zależało, żebyśmy jechali, bo rano musieliśmy wstać wcześnie, by dostać się do Neapolu na mecz Anglii z Kamerunem. Musiałem przetrzymać nas przez jakieś dziesięć minut, rozmawiając z tymi gośćmi. Często myślę o tych dziesięciu minutach. Gdybyśmy wyjechali wtedy, kiedy Brian chciał, dziś wciąż by żył. Podobnie jak te dzieciaki.

***

Jeden z nich, w połowie stycznia, nosił białą kurtkę. Drugi poplamione ubrania. Ci ludzie mieli zdecydować o moim losie, gdy zasiadłem w sądzie, by walczyć z zarzutami o uchylanie się od płacenia podatków. Nie uśmiechali się, w ogóle nie byli przyjaźnie nastawieni. Nic nie pokazywali. O czym myśleli? Różne dziwne rzeczy przychodziły mi do głowy. Co, jeśli byli kibicami Arsenalu? Jeśli wszyscy nienawidzili Tottenhamu?

(…)

Reklama

Noc przed werdyktem poprosiłem adwokata, Johna Kelseya-Fry, by przedstawił mi najgorszy scenariusz. Słyszałem spekulacje o tym, że mogę otrzymać grzywnę, a on nawet nie ugryzł się w język. – Nie uznają cię za winnego – powiedział. – To się nie wydarzy, ale… gdyby się wydarzyło, możesz dostać dwa-trzy lata więzienia.

Nagle poczułem się przerażony. To był długi wyrok. Wyrok dla zwykłego przestępcy. Wciąż słyszałem jego słowa, gdy przygotowywałem się do procesu. Mój umysł wracał do obrazu celi. Jak miałbym żyć? Nie byłem przekonany, że sobie poradzę. Wiedziałem natomiast, że moja żona, Sandra, nie da sobie rady. Stale pracowałem jako menedżer Tottenhamu i w trakcie procesu bywałem na meczach, ale wiem, że jej ciężko było wyjść nawet do sklepu. Czuła, że ludzie na nią patrzą i szeptająâ€¦ To było poniżające. Samo wychodzenie na zakupy stawało się koszmarem.

Pewnego razu wybraliśmy się do supermarketu w Bournemouth. Sandra zostawiła swoją torebkę na bramce przy wejściu. Powiedziałem, że zaraz ją odbiorę, ale nie znałem dobrze planu budynku. Zauważyłem drzwi z napisem „wyjście”, po czym wyszedłem przez nie, nie zdając sobie sprawy, że można było z nich korzystać tylko w nagłych wypadkach. Po chwili kilku wielkich ochroniarzy wykręciło mi ręce do tyłu, prowadząc przez podziemny park. Byłem dobity. Krzyczeli na mnie, a ja odpowiadałem im tym samym: „Nie jestem złodziejem. Jestem pierdolonym menedżerem Tottenhamu”. Sprawa została rozwiązana, ale tylko jeszcze bardziej mnie wystraszyła, że ciąży na mnie piętno.

***

Nie zaufałbym ludziom z The Football Association, żeby wskazali mi na tyle dobrego selekcjonera, od którego zależałoby ich życie. Skąd mieliby mieć na ten temat pojęcie? Jakie kluby kiedykolwiek prowadzili? Czy rozmawiali z kimkolwiek, kto zna się na piłce?

Nie chodzi o oddawanie reprezentacji pod moje rządy lub Roya Hodgsona. Chodzi o to, że zarządzający angielskim futbolem zupełnie się na tym nie znają. I to oni mają wybierać selekcjonera!

Wszyscy mówili, że jestem wyborem ludu, jedynym wyborem. Wszyscy doświadczeni piłkarze byli za tym, bym dostał pracę. Dostawałem SMS-y od zawodników mówiących, że marzą o tym, bym poprowadził reprezentację. Od Stevena Gerrarda, Wayne’a Rooneya, Rio Ferdinanda i Johna Terry’ego. Ale federacja wybrała Roya Hodgsona – człowieka, który bardziej im pasował.

(…)

Kiedy pracowałem w Tottenhamie, wielu zawodników mówiło mi wprost: „Nie chcę grać. Zdejmij mnie ze składu. Nie chcę wychodzić na boisko”. Jestem pewien, że w przypadku starszych piłkarzy jest inaczej. Nie wyobrażam sobie, że Frank Lampard, Steven Gerrard czy Ashley Cole nie chcieliby reprezentować swojego kraju. Wiem jednak, że wielu młodych nie jest tym zainteresowanych.

Czasy się zmieniły. Moje pokolenie oddałoby prawą rękę za samo powołanie, ale młodzi nie wpasowali się w tę tradycję. Nie chce im się. Nasza reprezentacja, bez żadnych wątpliwości, rozczarowuje. Ogrywają nas kraje, z których zawodnicy nie radzą sobie w Premier League. Oglądasz turniej i myślisz: „zaraz, on był bezużyteczny w Blackburn” albo „ten gość nie przebił się do składu West Ham”.

(…)

Ofera finansowa, jaką proponowano mi w reprezentacji Ukrainy, była niewiarygodna. Nigdy wcześniej nie zarabiałem tyle w Premier League (…). Powiedzieli, że oddają mi do dyspozycji mój własny apartament w Kijowie lub najlepszy apartament w hotelu, kierowcę, karty kredytowe, jedzenie, koszty podróży, pięć milionów funtów rocznie netto plus premie (…). Mógłbym latać w wekeendy na Ukrainę, by na żywo oglądać mecze, a pozostałą pracę wykonywać w domu. Poinformowali mnie, że połączenie z Londynu do Kijowa nie jest dużo trudniejsze niż dotarcie z Dorset do Tottenhamu. Miałem nawet w planie dołączenie do sztabu kogoś w rodzaju Andrija Szewczenki, który zna kraj i mógłby sprawić, że kibice będą za nami.

Ukraina miała kilku wyróżniających się piłkarzy i jej problemy nie były nie do przeskoczenia. To była interesująca propozycja, coś zupełnie nowego i pewnie przyjąłbym ją, ale dzień później zgłosiło się do mnie Queens Park Rangers.

***

Pewnego razu Paul Merson wszedł do szatni z wielką, brązową torbą pełną banknotów. – Mógłby się pan nimi zająć, trenerze? – zapytał. – To 30 tysięcy. Dla bukmachera z irlandzkiej mafii. Ścigają mnie i muszę się z nimi spotkać po meczu. Mógłby pan się nimi zająć przez ten czas?

Nie mogłem zostawić ich w szatni. Zwykle na mecze zakładałem garnitur. Ale wtedy zmieniłem zdanie. Założyłem dres, żeby zrobić więcej miejsca na upchanie tych banknotów. Wszystko było w porządku, dopóki nie wyskoczyłem ze swojego miejsca do linii bocznej. Poczułem, że coś się rusza. Kiedy starałem się przekazać coś moim zawodnikiem, czułem, jak 30 tysięcy Mersona przesuwa się na południe wzdłuż mojej nogawki. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak pieniądze wystają mi ze spodni.

Cofnąłem się w kierunku ławki, jak gość, który pilnie potrzebuje wyjść do toalety. Członkowie sztabu byli skonsternowani. „Wszystko w porządku, Harry?”. A ja zgiąłem się, jakby mnie coś bolało. Zsunąłem się na krzesełko, nie ruszałem się i tkwiłem w takiej niezręcznej pozycji, żeby nie dopuścić, by pieniądze znowu się wysunęły. Sztab wypytywał, czy nie potrzebuję lekarza, a ja wciąż powtarzałem, że nie ma problemu, wszystko jest OK, ale chcę, by zostawili mnie w spokoju. Byłem przygwożdżony.

Wygraliśmy 5:0, a Mersonowi poszło tak dobrze, że na koniec dostał od kibiców owację. Ale to nie był jedyny dobry wynik, który osiągnął tego dnia. Potem powiedział mi, że wisiał Irlandczykom bliżej 100 tysięcy niż 30, ale bukmacherzy zdecydowali się obciąć straty.

***

Kiedy jeżdżę dziś na Upton Park, zawsze widzę dwa gigantyczne portrety. Na jednym z nich widnieje Sir Trevor Brooking, na drugim Bobby Moore. Pomyślcie sobie. Sir Trevor Brooking i „zwykły” Bobby Moore. Nie umniejszając Trevorowi, który był wspaniałym piłkarzem i do dziś pozostaje dobrym ambasadorem futbolu, to nie wygląda dobrze. Dlaczego on dostał tytuł szlachecki, a Bobby został zignorowany? (…) Jak to możliwe, że najwspanialszy piłkarz i jeden z najwspanialszych sportowców, jakich ten kraj się dochował, przeżył swoje ostatnie lata jako komentator Capital Radio i felietonista niszowej gazety „Sunday Sport”, odrzucony przez klub, kraj i tych, którzy powinni go umieścić w sercu tego sportu?

(…)

Hipokryzja, która nastąpiła po jego przedwczesnej śmierci w 1993 roku, wzbudza moją odrazę. Dziś Bob cieszy się tym wszystkim. Jego imieniem została nazwana południowa trybuna na Upton Park, pomniki poza stadionem oraz na Wembley. Korzysta się nawet z jego nazwiska przy sprzedawaniu pamiątek klubowych West Ham United. Slogan brzmi: „Moore than a football club”. A kiedy żył, nie chcieli go znać. Sam widziałem, jak został wyrzucony ze stadionu za to, że nie miał biletu.

(…)

Siedziałem na sektorze E, obok Hildy, matki Franka Lamparda, gdy zza moich pleców usłyszałem: „Harry!”. Odwróciłem się, a tam był Bobby. Do meczu pozostawało 15 minut. – Wyskoczymy na filiżankę herbaty w przerwie? – zaproponowałem, a on odpowiedział podniesionym kciukiem. Wcześniej jednak podszedł do niego steward. „Przepraszam, Bob” – zagadał lekko zawstydzony. „To nie moja decyzja, ale sekretariat poprosił, bym zapytał, czy masz bilet”. Bob odpowiedział, że nie ma. „Obawiam się więc, że muszę cię poprosić, abyś wyszedł”.

No i wyszedł. Bobby Moore. Ten Bobby Moore. Wyrzucony z wypełnionej w połowie trybuny na West Ham, bo nie miał biletu. Nie sądzę, że kiedykolwiek jeszcze tam wrócił. (…) Co za człowiek. Naprawdę tak myślę. Co za człowiek. Najbardziej prostolinijny, najbardziej uczciwy facet, jakiego mógłbyś spotkać w życiu. Bez cienia agresji, ani złośliwości. Gdy zdobywał mistrzostwo świata, kochali go nawet przeciwnicy.

***

Czy miałem w planie sprzedać Bale’a? Nie. Czy chciałem go wypożyczyć? Nie. Słyszałem nawet głosy – od Richarda Keysa do Alexa McLeisha – że jego kariera to zwykły fart, a ja sam nigdy nie byłem jego zwolennikiem. Można mi zarzucić wiele rzeczy, ale znam tego piłkarza. Cofnijcie się do pierwszego składu Tottenhamu, jaki wystawiłem przeciwko Arsenalowi 29 października 2008. Bale się w nim znalazł.

To prawda, że trzeba było z nim trochę popracować, ale akurat on należał do tych piłkarzy, na współpracy z którymi najbardziej mi zależało, gdy obejmowałem Tottenham. Naprawdę cieszyło mnie, że będę mógł z niego wyciągnąć najlepsze cechy. Traktowałem go jako wyjątkowy talent: silny, szybki i z fantastycznym strzałem.

Po treningach doprowadzał mnie do szaleństwa. Technicznie był świetny, ale cały czas bawił się włosami. Strzepywał grzywkę lub przesuwał ją z oczu, a ja tylko obserwowałęm po cichu się wściekając. „Gareth, zostaw tę grzywkę w spokoju! Gareth! Przestań dotykać te włosy!”. Zwykle dostawał też po dupie od kolegów. Schodził wtedy kulejąc, a ja zawsze uważałem, że fizjoterapeuci za bardzo się nim przejmowali. Każdego poranka zdarzało się to samo: Gareth upadał, zostawał w miejscu, a wszyscy się nim zamartwiali. Wreszcie powiedziałem, żeby dali mu w końcu spokój. – Nie martwcie się – mówiłem. – Za dwie minuty nic mu nie będzie. A jeśli to coś palącego, wkrótce się dowiemy.

Dali mu spokój i – jak przypuszczałem – Gareth podniósł się, otrzepał i wyglądał coraz lepiej.

(…)

Przewidziałem, że może wyrosnąć na naszego Cristiano Ronaldo. I faktycznie taki był. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem, żeby jeden zawodnik tak przeraził przeciwnika, jak wyszło to Bale’owi z Interem Mediolan. Współczułem ich prawemu obrońcy. To było zawstydzające. Pod koniec meczu kibice śpiewali “Taxi dla Maicona” i nie sądzę, by Brazylijczyk kiedykolwiek później się po tym podniósł. Zawsze uważałem też, że Bale na lewym skrzydle może się sprawdzać lepiej niż na boku obrony. Ale nie zrozumcie mnie źle – gdyby został w defensywie, mógłby być najlepszym na świecie, kolejnym Roberto Carlosem.

(…)

Teraz jego największe wyzwanie to wyjście z cienia Cristiano Ronaldo, co nie będzie łatwe. Portugalczyk jest w Realu wielką gwiazdą i prawdopodobnie będzie chciał wykonywać przynajmniej dziewięć z dziesięciu rzutów wolnych. Gareth musi walczyć o swoje prawa, a to wymaga mocnego charakteru. Powinien myśleć na zasadzie: „jestem piłkarzem za 86 milionów funtów” i tak postępować, biorąc odpowiedzialność i przejmując piłkę, gdy czuje, że może coś zrobić. Z drugiej strony, nie może za bardzo skupiać się na kwocie transferu, bo to narzuciłoby mu zdecydowanie za dużą presję. Musi sprytnie tym balansować. Musi też przygotować się na mecze, w których gdy sam nie trafi w bramkę po indywidualnym rajdzie, Ronaldo zacznie wymachiwać rękami.

***

Za moich czasów atmosfera na meczach była inna. Było więcej szacunku między kibicami oraz pomiędzy fanami a piłkarzami. To jeden z powodów, dla których dziś doprowadza mnie do szału, gdy intonują przyśpiewki o takich tragediach jak katastrofa lotnicza w Monachium.

(…)

W wieku dziesięciu lat trzymałem w domu album z wycinkami z prasy. Duncan Edwards był moim idolem. Gdy przed kilkoma laty zmarli moi rodzice, w trakcie sprzątania ich domu, znalazłem ten album. Przywołał mi wiele wspomnień. W dzieciństwie wręcz modliłem się do Duncana, a gdy zginął, nie mogłem się z tego podnieść. Nikt nie mógł. Dlatego nie rozumiem, jak bardzo futbol mógł się zdegenerować, że dziś kibice śpiewają o Hillsborough, Monachium lub komorach gazowych. Przecież tu jest mowa o chłopakach z Manchesteru United, za których kciuki trzymał cały kraj. Kibice traktowali wtedy tak samo wszystkich piłkarzy. Szedłeś na mecz i mogłeś porozmawiać z fanami drużyny przeciwnej i żaden z nich nie bluzgałby ani nie szukał kłótni.

(…)

Przechodząc do Portsmouth, nie zrobiłem niczego złego. Nie chciałem opuszczać tego klubu, wykonałem tam dobrą robotę. To Milan Mandaric zdecydował o ściągnięciu nowego trenera. Southampton było natomiast jedynym zespołem Premier League usytuowanym w pobliżu naszego miejsca zamieszkania. Dlaczego zatem nie mógłbym dla nich pracować? Dlaczego musiałbym wyjeżdżać do innej części kraju? (…) Kiedy pierwszy raz pojechałem do centrum treningowego Southampton, z dużej odległości mogłem ujrzeć roboty drogowe. Wyglądało to na znaki, ale… to nie były zwykłe znaki drogowe. Podjeżdżając bliżej, mogłem zobaczyć, że to bannery. „JUDASZ”, „KANALIA” i kilka innych napisów, które przygotowało około dziesięciu chłopaków z Portsmouth. Postanowili mnie witać każdego dnia przez kilka miesięcy. Mieli sporo do powiedzenia.

Nawet w domu nie miałem jednak wytchnienia. Mieszkaliśmy niedaleko morza i wielu kibiców Portsmouth jeździło tam na ryby. Wychodziłem do ogrodu i słyszałem tam niepodrabialny akcent. “Redknapp, ty pierdolona łajzo!”. Potem zaczęły się telefony. Ktoś umieścił numer mojej komórki w internecie, po czym zaczęła dzwonić 24 godziny na dobę. Niegodziwe, straszne połączenia, czysta nienawiść. „Mam nadzieję, że rozwalisz samochód i zabijesz swoją żonę. Mam nadzieję, że ty i ona zachorujecie na raka”.

Musiałem zmienić numer. Tego było za dużo, powtarzało się każdego dnia. Gdybym mógł z nimi porozmawiać osobiście, pewnie by mnie zrozumieli, ale rzadko dostajesz taką możliwość. Patrząc jednak na to z perspektywy czasu, wydaje mi się, że może za bardzo mnie cenili, kiedy pracowałem dla ich klubu. Mieliśmy tak dobre stosunki, że zostawienie ich bolało bardziej niż odejście innego menedżera. Traktowali mnie jak Boga, bo z niczego zbudowaliśmy drużynę, która utrzymała się w Premier League.

***

W trakcie okresu przygotowawczego w 1994 rozgrywaliśmy z West Ham dwa sparingi jednego wieczora. Jedna drużyna pojechała do Billericay, a ja wybrałem się na mecz z moim starym klubem, Oxford City. Chwilę po rozpoczęciu meczu zaczęły mnie boleć uszy od wrzasków jednego gościa nieopodal ławki rezerwowych. Nie był złośliwy. Nie używał nawet ostrych słów, choć na takiego wyglądał. Miał założony t-shirt i krótkie spodenki, ale każda część jego ciała była pokryta tatuażami związanymi z West Ham. Nie podobał mu się nasz napastnik, Lee Chapman. „Nie wystawimy go więcej z przodu, Harry? Proszę, nie wystawiaj go, to osioł. Jest bezużyteczny”.

Nie dawał mi spokoju, cały czas mówił to samo. W przerwie zrobiłem dwie zmiany i zostało nam tylko jedenastu zawodników. Jeden z nich odniósł jednak kontuzję. Nie miałem innego wyjścia. Zwróciłem się do krzykacza.
– Potrafisz grać tak dobrze, jak mówisz? – zagaiłem.
– Jestem lepszy niż Chapman – odparł.
– W porządku. Zakładaj strój – myślał, że żartuję.
– Co masz na myśli? – zapytał.
– Zagrasz dla West Ham – odpowiedziałem.

Po chwili wrócił, ubrany i gotowy do gry. – Gdzie grasz?” – zapytałem. – Z przodu – odpowiedział. – W porządku, zobaczymy, czy jesteś lepszy od Chapmana.

Spiker z Oxford nie wiedział, kim jest zmiennik. – Nie oglądałeś mundialu? To Tittiszew z Bułgarii, zdobył trzy bramki. – No tak – odpowiedział, potakując głową. – Tak myślałem, że to on.

Strzelił gola. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Biegł po boisku tak, jakby sięgnął po mistrzostwo świata, a my przy linii bocznej umieraliśmy. Chłopaki podpisali mu koszulkę, a dzień później pojawił się w gazecie z największym uśmiechem, jaki możecie sobie wyobrazić. I miał rację. Tej nocy był lepszy niż pieprzony Lee Chapman.

***

W tym sezonie Queens Park Rangers nie utrzymałby nawet Jose Mourinho. Skład, który przejąłem w listopadzie, był niezdyscyplinowany, brakowało mu też równowagi i pewności siebie. Działacze i właściciele byli miłymi ludźmi, ale – jeśli chodzi o znajomość piłki – dość naiwnymi. Ludzie, którym zaufali – agenci i doradcy – mocno ich zawiedli.

(…)

Mieli piłkarzy jak Bosingwa, który pół roku wcześniej wygrał Ligę Mistrzów z Chelsea, i już nie chciało mu się dawać z siebie wszystkiego. Przekonałem się o skali problemu, gdy pokonaliśmy Fulham, a on odmówił bycia rezerwowym. Zdarzały mi się w przeszłości problemy z piłkarzami, ale jego zachowanie było haniebne. Najbardziej zszokowało mnie jednak, gdy w ramach kary zawiesiłem mu dwie tygodniówki. Wtedy dowiedziałem się, ile zarabia. Pensja Bosingwy była niedorzeczna.

Problem polegał na tym, że Portugalczyk nie był jedynym, który tyle zarabiał. To było straszne. Po kilku tygodniach przekonałem się, że moim najlepszym piłkarzem był 35-letni Nowozelandczyk, Ryan Nelsen. – Nie ma pan tu szans – powiedział mi wprost. – To po prostu niemożliwe. To najgorsza szatnia piłkarska, w jakiej kiedykolwiek byłem. Proszę nie robić sobie nadziei. Nie wiem, jak pan rozwiąże ten problem.

Chodziło głównie o to, że o ile właściciele nie wydawali poważnych pieniędzy na transfery i nie ściągali piłkarzy na pierwszą trójkę w tabeli, o tyle płacili astronomiczne pensje. W zamian dostawali przeciętnych zawodników zarabiających więcej, niż na to zasłużyli. A ci byli przez to aroganccy i pogardliwi. Woleli spóźniać się dzień w dzień na treningi i po prostu zapłacić karę, niż postępować jak profesjonaliści. Dogadanie się z nimi było z dnia na dzień coraz trudniejsze. Niektórzy spóźniali się trzy, czasem cztery razy w tygodniu, a trenowaliśmy maksymalnie pięć razy! Zawsze znajdowali sobie wymówkę.

Pewnego dnia usłyszałem, że jeden z naszych piłkarzy bawił się do 4:30 nad ranem w londyńskim kasynie, mimo że dzień później o 15 graliśmy z Manchesterem United. Kiedy wezwałem go do biura i poprosiłem o weryfikację tej informacji, był autentycznie zaintrygowany. – Piątek? – zapytał. – Nie sądzę, żeby to był piątek. Raczej czwartek.

(…)

Po pewnym czasie zacząłem się obawiać, że to wszystko może wpływać na moje zdrowie. Po przegranej z Evertonem nie spałem. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem, że nie wyglądam tak, jak powinienem. Nie czułem się dobrze. Raczej dziwnie, bolało mnie ciało i miałem wrażenie, że ciśnie mnie w piersi. Obawiałem się, że może mnie złapać atak serca lub zawał. – Ile jeszcze mogę sobie na to pozwalać? – pomyślałem. – Jak długo mogę sobie robić coś takiego?


Najnowsze

Niższe ligi

Mata spotkał się z Davidem Alabą. Austriak pozostał z koszulką Tajfunu Ostrów Lubelski

Szymon Piórek
0
Mata spotkał się z Davidem Alabą. Austriak pozostał z koszulką Tajfunu Ostrów Lubelski

Komentarze

0 komentarzy

Loading...