100 dni, 100 milionów euro i jeszcze więcej wątpliwości. Real Carlo Ancelottiego, zamiast okrągłego jubileuszu, przechodzi właśnie pierwszy poważny kryzys. Miesiąc po rozpoczęciu rozgrywek. Zanim zabawa – w Hiszpanii i w ogóle Europie – zaczęła się na dobre, zanim rozdano karty w fazie grupowej Ligi Mistrzów, Włocha już przywiązano do madryckiego pręgierza sprawiedliwości. Do ostatecznego przybicia na biały pal media i socios mają do dyspozycji dwa gwoździe: 23 października z Juventusem na Bernabeu i trzy dni później z Barceloną na Camp Nou. Carletto zostały dwa życia. Styl albo goły wynik – niech wybiera…
To niebywałe, że po debacie nad przyszłością hologramu jakości stylu Barcelony (w której sam zresztą wziąłem udział), zaledwie tydzień później, 100 dni Ancelottiego w Realu, będzie porównywane do bałaganu i klocków rozsypanych na dywanie. Z tą różnicą, że nie chodzi tu o 7-letnie dziecko, a trenera z 18-letnim doświadczeniem w stawianiu wielkich klubowych budowli. W Hiszpanii już tak jest, że kiedy miód płynie w Barcelonie, to do piekła strąca się Real. I na odwrót. Nigdy nie ma miejsca na dwubiegunową euforię. A ta, wśród kibiców Realu, jest dziś śladowa, żeby nie powiedzieć mikroskopijna.
Wychodząc z Bernabeu, po sobotnim „derbi” z Atletico, najczęściej słyszanym przeze mnie zdaniem, było: „Con Mourinho esto no pasaba” („Za Mourinho czegoś takiego nie było”). Definicja tego „czegoś”, to: poczucie wyższości, nie tylko nad sąsiadem zza miedzy, ale w ogóle każdym rywalem, który w ostatnich dwóch latach odwiedził Bernabeu. Od czasu ostatniej porażki ligowej na własnym boisku (1:3 w grudniu 2011 z Barcą), piłkarze Realu z reguły nie mieli litości dla swoich przeciwników. Wściekły pressing, kilkusekundowe kontrataki, prostopadłe podania Xabiego i Oezila, szczelna obrona, seryjne wyroki śmierci Ronaldo – atrybuty dokarmiane sterydami motywacji z apteki Mou. Dziś z tej wyliczanki, ostała się Realowi wyłącznie skuteczność snajperska Cristiano.
Real, według słów Ancelottiego, miał kibiców „rozkochiwać” ofensywą: CR7-Benzema-Bale, „uwodzić” geniuszem Isco i Modricia (do 31 sierpnia również Mesuta) i „oswajać” z nowymi idoli: Illarramendim, Casemiro, Moratą i Jese. To miał być „futbol de toque” – piłka oparta na kreowaniu, długim rozgrywaniu, finezji drugiej linii w połączeniu z taktyczną geometrią, dzięki której Milan wygrał z Ancelottim dwie Ligi Mistrzów. Przynajmniej takie były zapowiedzi przed sezonem. Po wygranej z Galatasaray Włoch stwierdził, że posiadanie piłki nie jest wcale kluczowe, bo „gola można przecież strzelić wymieniając trzy podania”. Po meczu z Elche ocenił grę swojej drużyny, jako „przewidującą, bez jakiegokolwiek przyspieszenia”. Po porażce z Atletico, zmianę Isco (najlepszego obok Diego Lopeza i Cristiano piłkarza Los Blancos w tym sezonie) na Moratę tłumaczył koniecznością zagrywania długich piłek na dwóch napastników. O zgrozo, Ancelotti świadomie przyznał się, że jedynym pomysłem, jaki miał na wygranie derbów w ostatnich dwudziestu minutach, było zagrywanie piłki „na aferę” do Benzemy i Moraty… To tak, jakby wrzucić do sedesu te 180 milionów euro, które Real wydał latem na wzmocnienia, i nacisnąć na spłuczkę.
Atletico, najsolidniej grający dziś klub Europy, obnażyło wszystkie słabości i wady aktualnego Realu. Zdyscyplinowani do granic możliwości żołnierze „Cholo” Simeone, zdominowali – jak na razie opornych na idee swojego trenera – piłkarzy Los Blancos. Przy okazji dali lekcję taktyki samemu Ancelottiemu. Ten, włoski lis późnego catenaccio, naoczony świadek schematów Sacchiego, wynalazca „rombu” w linii pomocy, trener z angielsko-francuskim obyciem, błądzi dziś po ślepych uliczkach Madrytu. Z jednej strony presję wywiera na nim Florentino Perez ze swoją „postmourinhową” ideą piłki widowiskowej, z drugiej, sam dochodzi do wniosku, że piłkarze, jakich mu sprowadzono i tych, których zastał, bardziej nadają się do gry z kontrataku niż ataku pozycyjnego. W meczu z Atletico aż 47% podań było autorstwa środkowych obrońców – Pepe i Ramosa, marne 32% to dzieło pomocników. Nie letnie tournee po USA, ale 8 oficjalnych meczów tego sezonu sprawiło, że Ancelotti wyszedł na konferencję prasową przed meczem z FC Kopenhagą i wycedził: „Gramy źle w defensywnie. Są zbyt duże dysproporcje między obroną a atakiem”. Carletto doskonale zdaje sobie sprawę, że od nikogo z czwórki Cristiano, Bale, Isco i Benzema harówki w obronie, nie ma prawa oczekiwać. Dlatego, w meczach z poważnymi rywalami, musi się zabezpieczać wystawianiem dwóch środkowych pomocników o wybitnie defensywnym kroju (Khedira, Illarramendi). Cierpi na tym filozofia nowego, kreatywnego Realu. Cierpią otępieli piłkarze. Cierpią socios. Koło się zamyka. Dziś Real nie gra ani z kontry, ani długo nie utrzymuje się przy piłce, ani nie emanuje boiskowym cynizmem. Chaos z dużą ilością znaków zapytania.
Ancelotti na każdym kroku prosi o czas, dodatkowe dni, miesiące, może lata, na wdrażanie swoich idei. Włochowi zależy na sukcesie, w końcu nie po to, z własnej kieszeni wyłożył 4 miliony euro, żeby wykupić się od szejków z PSG. Nikt w Madrycie czasu na budowę mu jednak nie da. Real to bezwzględny biznes, zupa błyskawiczna, w której brakuje składników takich jak: adaptacja, cierpliwość, zaufanie do trenera, gumowy margines porażek. Vicente Del Bosque, zapytano o pracę w Realu Madryt, przyznał niedawno, że „bycie trenerem w tym klubie to cholernie skomplikowane zadanie”. Florentino Perez powierzył ją Ancelottiemu, bo choć przepytywani na ulicach kibice, od Carletto woleli choćby trenera rezerw Realu, to Włoch spełniał wszystkie wymogi prezydenta.
Zgliszcza kolejnych wojen domowych wywoływanych przez Mourinho skłoniły Florentino do zatrudnienia kogoś, kto nie tylko zabliźniłby rany wewnątrz „madridismo”, ale przede wszystkim zmienił nadwątlony wizerunek klubu. Skończyły się czasy Generała Mou, przyszła pora na milusińskiego Carletto. „Pacificador” – rozjemca, takim szyldem powitała Ancelottiego w Madrycie „Marca”. Włoch miał jednać, a nie dzielić. Ten jego flegmatyczny, ugodowy charakter miał „robić dobrze” tym z góry, tym z dołu, temu z lewej (Diego Lopez) i prawej (Casillas). Jakby tego było mało, Florentino przydzielił Carletto swojego prywatnego agenta „ZZ”- na wypadek gdyby trener, w którymś momencie, zaczął uprawiać prywatę. Trudno wyobrazić sobie taki scenariusz, bo przecież Ancelotti zawsze był ulubieńcem swoich szefów. Nigdy nie zmuszał się do podejmowania kontrowersyjnych decyzji. W Parmie jadł z ręki rodziny Tanzi (ci od Parlamat), w Milanie za bliskich przyjaciół miał duet Berlsconi-Galliani (o wspólnej bunga-bundze nic nie wiadomo), w Chelsea, jak żaden inny trener, dogadywał się z Abramowiczem. Szejkowie z Paryża byli Carletto wniebowzięci do czasu, kiedy, za jego plecami, zaczęli knuć z Mourinho.
Florentino dwukrotnie – w 2006 i 2009 roku – próbował ściągnąć Ancelottiego do Realu. Zawsze pasował mu profil Włocha – elegancki, elokwentny, z fenomenalnym CV, lubiany i ceniony przez swoich piłkarzy. Trener bardziej od „champagne” niż butelki czystej. Wykwintny, ale zarazem niezwykle przemakalny. Zdaniem „El Pais” letnie transfery Realu, Floreninto konsultował przede wszystkim z Ramonem Martinezem, odpowiedzialnym w klubie za „La Fabrica” (tak potocznie mówi się o systemie szkolenia młodzieży w Realu) oraz całą rzeszą doradców, wszelkiej – oficjalnej i nieoficjalnej – maści zauszników. Ancelotti potulnie zgadzał się na wszystkie pomysły i zachcianki marketingowe Pereza. Dostał w prezencie horendalnie drogie zabawki, o które nie prosił w liście do Świętego Mikołaja, które być może nie pasują mu do koncepcji, ale które dziś – chce czy nie – musi za uszy wstawiać do pierwszego składu Realu. Bale’a pierwszego, Isco i Illarramendiego w dalszej kolejności.
Im więcej meczów takich, jak ten przeciwko Atletico, tym kibice Realu będą mocniej tęsknić za Mou. Na każdym kroku bedą konfrontować osobowość Włocha z tą Portugalczyka. Dziś niewiele osób pamięta, że po 7 kolejkach ubiegłego sezonu, Real Mourinho miał aż 8 punktów straty do Barcelony i pole minowe w szatni. Dziś wygodnie jest zażartować, „że Ancelotti jest lepszy niż Paris Hilton: bo w dwa miesiące roztrwonił spadek po Mourinho”. Kiedy jednak Mou zaczynał swój projekt w Madrycie, a jego Real pięć razy nadstawiał policzek Barcelonie, nikt terminów ważności Portugalczykowi nie wystawiał. Przecież odziedziczył… trudny do uporządkowania spadek po Pellegrinim, z Ronaldo, Kaką, Benzemą i Xabim Alonso na czele.
Wtórując Del Bosque, Ancelottiego czeka cholernie skomplikowanie zadanie. Selekcjoner Hiszpanów wie o tym doskonale, bo w sezonie 1999/2000 to on, w trybie awaryjnym, zastąpił na ławce Realu Johna Toshacka, co zaowocowało ósmym w historii klubu Pucharem Europy. Ancelotti rozpoczął pracę w Madrycie od falstartu – szopki z rotacją w bramce, beznamiętnej gry i jeszcze gorszych wyników. Ja, na miejscu Carletto, modliłbym się, żeby moje kolejne 100 dni w Realu nie zakończyły się, jak te Napoleona po powrocie do Francji. Po nich można już tylko, jak to się w Hiszpanii mówi: wyjść tylnymi drzwiami, nocą i w przebraniu.
RAFAŁ LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24