Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

01 października 2013, 13:52 • 7 min czytania

Polacy nie lubią polskich produktów, przynajmniej nie wszystkich. To znaczy jajka chętnie kupimy polskie, kiełbasę pewnie też, ale już buty zdecydowanie wolimy włoskie. Pewien łebski gość nazwał swoją firmę Gino Rossi i w Słupsku zaczął produkować obuwie, które Polacy bardzo chętnie kupowali, wierząc święcie, że sięgają po produkt z Mediolanu. Dżinsy Americanos tyle mają wspólnego z Ameryką, co gliwicki obrońca Jan Polak z Polakiem, a Amica udaje włoską przyjaciółkę, ponieważ nowa nazwa brzmi jednak bardziej światowo niż poprzednia, Wromet. Rowerami Kross wielu Polakom jeździ się lepiej tylko dlatego, że nie mają świadomości, iż to produkt z Przasnysza.
Tacy jesteśmy, nie ma się co czarować. Gdybyśmy tacy – w swojej masie – nie byli, wówczas polscy producenci nie musieliby się przebierać w obce barwy, by osiągnąć na rynku sukces. Niby dobrze wiemy, że trzeba wspierać rodzimy przemysł i że nasze produkty jakościowo wcale nie muszą odbiegać od konkurencji z innych krajów, ale gdy przychodzi do podjęcia decyzji przy kasie, sugerujemy się obcobrzmiącą nazwą.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Zdaje mi się, że podobne zjawisko obserwujemy aktualnie w wypadku dyskusji na temat selekcjonera. Piotrek Koźmiński z „Super Expressu” usilnie przekonuje, że brać pod uwagę powinniśmy tylko szkoleniowca zagranicznego, ponieważ w kraju nie widać nikogo godnego tej funkcji. Jest przedstawicielem szerokiego nurtu wśród dziennikarzy. Ja nie mam nic przeciwko fachowcowi z innego kraju, natomiast zastanawiam się, czy naprawdę szukamy fachowca o ściśle określonych umiejętnościach, czy w pierwszej kolejności jakiegoś Antonio, Carla, albo Michaela, byle nie Tadka czy Mietka. Rzadko słyszę w tej dyskusji merytoryczne argumenty, jakich konkretnie cech szukamy u następnego trenera kadry. Nikt nie mówi o preferowanej taktyce, o sposobie komunikowania się z piłkarzami, o metodologii pracy. Jest tylko jeden podział: zagraniczny albo polski. Moim zdaniem równie dobrze można świat podzielić na wysokich i niskich.

„Chcemy wysokiego” vs „Albo niski, albo żaden”. Jak w „Dniu Świra”, gdzie jedna grupa protestuje krzycząc „tak, tak, tak”, a druga „nie, nie, nie”.

Reklama

Każdemu zagranicznemu trenerowi, który aktualnie nie ma pracy (bo chyba ci naprawdę dobrzy to mają, prawda?), da się znaleźć całe mnóstwo plam i plameczek na życiorysie, porażek haniebnych, zawalonych całych sezonów czy turniejów, ale my ich oczywiście nie będziemy szukać. U Polaków – jak najbardziej. Już na samym wstępie na poziomie dyskusji wystąpi nierówność. W przypadku obcego pod lupę weźmiemy dobre momenty, w przypadku naszego – te złe. Beenhakker nie był u nas człowiekiem, który zanotował niechlubny rekord największej liczby meczów bez zwycięstwa w wielkich turniejach i umoczył tyłek jako trener Holandii, tylko tym, który prowadził Real Madryt.

Nie wiem, kto powinien być selekcjonerem, nie chcę uczestniczyć w tej zabawie, nie chcę doradzać i sugerować. Z prostego powodu – żeby kogoś polecić, to trzeba tę osobę znać nie tylko z Wikipedii. Tymczasem wielu moich kolegów przegląda listę aktualnie bezrobotnych trenerów, których znają tylko z internetu. Nie wiedzą, co to za człowiek w bezpośrednim kontakcie, jak pracuje, czy mu – tak po prostu – dobrze z oczu patrzy, ale widzą statystykę, która mówi, iż wygrywa o 10 procent więcej meczów niż przegrywa, albo że prowadził drużynę X i poszło nawet nieźle, zdobył dwanaście oczek, a liczono na osiem. I wskazują palcem – ten! W takie coś, to ja się nie bawię. Wyrosłem. Miałem nauczkę np. na przykładzie Raymonda Domenecha, którego kilka lat temu wyśmiewałem, dając wiarę prawdziwości francuskich przekazów. Ale gdy go poznałem osobiście i przegadałem kilka godzin, stwierdziłem, że nie on, tylko ja byłem kompletnym durniem w 2008 roku. Gdybyśmy nie mieli okazji pójść na kolację, gdyby on nie miał okazji wytłumaczyć się w książce, dalej sugerowałbym się płytkim przekazem telewizyjno-prasowym.

Z trenerem jest jak z dziewczyną – przez zdjęcie w gazecie nie ocenisz ani tego, czy fajnie będzie wam się gadało, ani nawet tego, czy fajnie ze sobą spało (chociaż tu można oszacować prawdopodobieństwo), opowieści poprzednich partnerów nie są dla ciebie wiarygodne. Nic nie zastąpi bezpośredniego spotkania. Czasami wiesz po minucie, że to jest to, czasami potrzebujesz trzech godzin albo trzech miesięcy, by dać się zauroczyć. Niech się tym zajmie Boniek, niech on chodzi na te randki. Ale wierzę, że on akurat randek w ciemno nie preferuje, w przeciwieństwie do dziennikarzy.

Listkiewicz miewał do trenerów nosa, wziął np. Jerzego Engela, za którym w tamtym czasie nie przemawiało nic. Większość polskich kibiców wtedy nawet nie wiedziała, kim ten Engel jest. Nie miał na koncie choćby jednego mistrzostwa kraju, wykaz jego sukcesów był króciutki jak wykaz goli Daniela Sikorskiego z ostatnich trzech lat. Ale „Listek” poczuł – tego szukam. Gdyby szukał na Wikipedii, toby nie znalazł. Ba, nawet osiągnięcia Kazimierza Górskiego czy Antoniego Piechniczka, zanim objęli kadrę, były więcej niż skromne. Ktoś jednak miał „czutkę”, zaryzykował i opłaciło się.

Wielką przewagą tych wszystkich zagranicznych trenerów jest to, że nie musieli pracować w Polsce. Nie kazano im ligi podbijać półproduktami. Nie wymagano zwycięstw, jeśli w kadrze nie ma ani jednego napastnika. Nie oczekiwano postępu, skoro klub nie dysponuje ani jednym boiskiem treningowym. Nie brano pod lupę polityki transferowej, jeśli w kasie nie było nawet złotówki na transfery. Nie sprawdzano, jak radzą sobie z szatnią, w której siedzą piłkarze nieopłacani od miesięcy. Benitez w czasie swojej trenerskiej kariery wydał już ponad dwa miliardy złotych (!) na zawodników, a u nas w lidze nie brakuje trenerów, którzy nie wydali nawet miliona. Zamieńcie ich miejscami i czekajcie na efekty. Powodzenia!

Mam coraz więcej wyrozumiałości wobec naszych rodzimych szkoleniowców, łagodnieję, zaczynam im z każdym tygodniem coraz bardziej współczuć. Nie chcę ich tutaj ponownie bronić, nie w tym rzecz, ale apeluję: w tym całym selekcjonerskim wyścigu traktujmy ich fair. Często mówi się: zagraniczny piłkarz powinien być dwa razy lepszy od polskiego, żeby grać. Czy z trenerami jest dokładnie odwrotnie? A przecież żeby sprawdzić, który faktycznie jest lepszy od którego, najpierw musieliby dostać te same narzędzia do wykonywania pracy. Polscy trenerzy szukają złota z sitkiem w ręku, stojąc po kolana w jakimś górskim strumyku, podczas gdy ci oczekiwani przez nas zagraniczni fachowcy eksploatują bogate złoża ropy naftowej. فatwo zgadnąć, kto wygra wyścig po fortunę. Ale zgadnąć, który lepiej poprowadzi kadrę – oj, to już moim zdaniem nie jest takie proste.

* * *

Zmienić się może też trener reprezentacji siatkarzy. „Krasnal, który stał się gigantem” – taki podtytuł ma książka na temat Andrei Anastasiego. Powinna być jednak mała gwiazda i przypis na dole: „*i który zaraz znowu będzie krasnalem”. Przecież podobnie wyglądał koniec i Lozano, i Castellaniego. Najpierw podrzucali, potem nie złapali.

Dzisiaj trwa dyskusja, po pierwsze, czy zwalniać Anastasiego i po drugie, kim go zastąpić. Ale czy naprawdę trzeba zwalniać po każdej porażce? Ktoś powie – to nie była pierwsza porażka! No dobrze, nie była pierwsza, co z tego? Czy nie możemy uznać, że mamy dobrego trenera, ale po prostu nie udało się wygrać? Nie udało się, koniec tematu. Może uda się następnym razem. Ta zasada cierpliwości nie tyczy się wszystkich szkoleniowców, ale już Anastasiego chyba tak – przecież dopiero co w Polsce uznawano go za cudotwórcę, CV też ma takie, iż można założyć, że zna się na rzeczy. A skoro się zna, po co na siłę szukać innego? Bo za moment mistrzostwa świata? Mój Boże, no to będą mistrzostwa, może je zawojujemy, a może nie. Jak nie – trudno, taki jest sport. Ważne, by wszystkie stanowiska obsadzić kompetentnymi ludźmi, co uprawdopodobnia sukces, ale go nie gwarantuje. Anastasi jest kompetentny czy nie?

Gdzieś rzuciła mi się w oczy wypowiedź Ireneusza Mazura. Mówi: „Ważne, aby nowy trener powoływał do kadry najlepszych”. Miał na myśli Zagumnego i Wlazłego. To samo piszą na twitterze moi koledzy z branży, np. Ł»elek Ł»yżyński. Ale czy stąd nie jest blisko do wniosku, że selekcjoner ma po prostu zgadzać się ze wszystkimi wokół i podejmować najbardziej banalne, powszechnie oczekiwane decyzje? Po co sowicie opłacany fachowiec, skoro wymaganiom sprosta każdy „Janusz” od „Pieśni o małym rycerzu”?

„Musimy wziąć eksperta, ważne żeby był takim ekspertem jak my” – mówią. Czyż nie podobnie było kiedyś z piłkarską reprezentacją Francji? Potrzebny nowy selekcjoner – twierdzili. Potrzebny taki, który przywróci Cantonę, Papina i Ginolę. A potem, masz ci los, Aime Jacquet bez Cantony i bez Ginoli zdobył mistrzostwo świata.

Jeśli ktoś mówi: potrzebny selekcjoner, który przywróci tego i tamtego zawodnika do kadry, to już na wstępie szuka marionetki, a nie selekcjonera.

* * *

Ł»arcik okolicznościowy: David Moyes przez jedenaście lat robił wszystko, by Everton był w lidze nad Manchesterem United. Teraz mu się to wreszcie udało.

A na poważnie: każdy kto już dziś twierdzi, że Moyes to pacan i nie zna się na rzeczy, twierdzi w gruncie rzeczy, że pacanem jest przede wszystkim Alex Ferguson.

فatwość, z jaką kibice wyciągają wnioski na temat fachowości szkoleniowców, jest porażająca. Moyes jednak się na niczym nie zna, przecież już pracuje ze dwa miesiące i wcale nie jest lepiej! Ancelotti też się chyba nie zna, bo Real nie ma stylu, któż nie tęskni za Mourinho? Chciałem uspokoić wszystkich kibiców „Królewskich” – włoski szkoleniowiec wciąż ma szansę powtórzyć zeszłoroczny wynik boskiego Jose i na koniec sezonu zanotować piętnastopunktową stratę do Barcelony. Ma też szansę – podobnie jak boski Jose – przegrać swoje pierwsze Gran Derbi w stosunku 0:5. Nie odbierajmy mu szansy pójścia w ślady poprzednika, wszystko przed nim.

Bardzo wybiórcza jest pamięć kibica.

Najnowsze

Polecane

OFICJALNIE: Były trener Radomiaka zaprezentowany w nowym klubie

redakcja
2
OFICJALNIE: Były trener Radomiaka zaprezentowany w nowym klubie
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama