Upokorzony przez Lewandowskiego w półfinale Ligi Mistrzów, wyśmiany przez świat i Manuela Neuera za koncertowo przestrzelony rzut karny przeciwko Bayernowi. Mistrz świata, podwójny mistrz Europy, trzykrotny zdobywca mistrzostwa Hiszpanii. Nagród indywidualnych, mimo mocno niedocenianej defensywnej roli na boisku, nie sposób zliczyć. „Hiszpański Maldini”. Ponad 100 meczów w kadrze i już dziś, mimo dopiero 27 lat na karku, legenda Królewskich. Sergio Ramos, obrońca Realu Madryt, został prześwietlony oczami Pepa Carpintero.
Szczerze mówiąc baliśmy się tej książki. Baliśmy się, że znani z nieprzeciętnego zamiłowania do wszelkiego rodzaju statystyk, wyliczeń i kalkulacji hiszpańscy dziennikarze zaserwują nam ciężkostrawne pescaito, okraszone tyloma liczbami, wykresami i tabelkami, że po dwóch rozdziałach wypali nam mózg. Obawialiśmy się również laurki, która w absolutnie żaden sposób nie zmieniłaby naszego zdania o hiszpańskim gwiazdorze Realu Madryt. Mocno się jednak „rozczarowaliśmy”.
Ramosa zawsze mieliśmy za bezczelnego i pozbawionego jakiegokolwiek respektu dla rywala gościa. Nigdy nie był chamem, który polował na nogi rywali, ale jeśli ktoś z Realu wylatuje z boiska, to pierwszym w kolejce – oczywiście po Pepe – jest właśnie Ramos. I już pierwsza scenka z premierowego treningu Sergio w Sevilli utwierdziła nas w tym przekonaniu. Ledwie 16-letni wtedy Ramos został zaproszony na zajęcia przez samego Joaquina Caparrosa. Podczas standardowej gry w „dziada”, jako najmłodszy, znalazł się w środku, jednak ani myślał dawać się ośmieszać starszyźnie. A trzeba przyznać, że było komu tam poznęcać się nad dzieciakiem: Javi Navarro, Pablo Alfaro, Dario Silva… Ramos miał to jednak gdzieś i przy pierwszej sposobności bezpardonowo zaatakował rywala, za co momentalnie został ostro zlinczowany przez drużynę. Z opresji wyratował go, już wtedy świadom olbrzymiego talentu Ramosa, Caparros i powiedział mu: – Spokojnie, to twój pierwszy dzień, ale następnym razem, kiedy coś takiego ci się przytrafi – nie zapomnij, co ci powiem – uderz mocniej.

Lektura 200 stron „Sergio Ramos, obrońca nie do przejścia” zajęła nam 4 godziny i, jak już wspomnieliśmy, nieco nas zaskoczyła. Pozbawiona nudnych statystyk, za to ubogacona anegdotami (polegamy zwłaszcza „suszarkę” Caparrosa przed debiutem Ramosa w Sevilli i ucieczkę na drzewo przed rottweilerami po jednym z treningów juniorów) i wieloma ciekawymi faktami z prywatnego życia gwiazdora, ukazuje bowiem inne oblicze piłkarza Królewskich. Poznajemy więc Sergio jako zadurzonego w modnych ciuchach miłośnika korridy i flamenco, a jednocześnie bardzo wrażliwego na biedę w Senegalu i mocno zaangażowanego we wszelkie akcje charytatywne. Nade wszystko pamiętającego jednak o swoim tragicznie zmarłym przyjacielu z Sevilli – Antonio Puercie.
Na Estadio Sanchez Pizjuan długo miejsca nie zagrzał, bo sieci błyskawicznie zarzucił na niego galaktyczny Real Madryt, a Florentino Perez bez mrugnięcia okiem wypisał czek na 27 milionów euro. Trzeba przyznać, że suma – jak na 19-latka, a do tego pierwszego „galaktycznego” Hiszpana w pierwszej erze Pereza – zawrotna, ale dziś nikt nie ma chyba wątpliwości, że wart był każdego wydanego na niego centa. W nieśmiałych marzeniach madryckich dyrektorów miał zostać następcą wielkiego Fernando Hierro. Tymczasem już dziś, choć przed nim przecież jeszcze setki kolejnych występów w białej koszulce Realu, nazywają go hiszpańskim Maldinim. I to mimo tego, że w gablocie nadal brakuje mu upragnionego zwycięstwa w Lidze Mistrzów.