– Są też piłkarze, których po prostu nie cierpię. Ci, którzy po ludzku mnie denerwują, tacy marudni, chodzą za mną, płaczą i wiecznie szukają drugiego dna. Takich nie lubię. Jako sędzia muszę być jednak ponad to. A hasła, że każde nieużycie gwizdka to celowe zagranie przeciwko nim, jest chore i słabe. Bo dla mnie to też oznaka, że jesteś słaby psychicznie – mówi w rozmowie z Weszło Szymon Marciniak, sędzia międzynarodowy, jeden z najbardziej cenionych w Polsce. O treningach w parze z Radosławem Sobolewskim, imprezach z piłkarzami, puchnących nadgarstkach bramkarza Serbów, aferach z Pskitem i Siejewiczem, piwie z Łukasikiem, pomaganiu bogatszym, a przede wszystkim świetnym kontakcie z zawodnikami. Serdecznie polecamy.
Polscy sędziowie często powtarzają, że jednym z waszych celów jest poprawa wizerunku, wyparcie ze świadomości piłkarskiego środowiska tych dawnych wydarzeń. Trudno się dziś o ten wizerunek walczy, widząc np. akcję Zawiszy z Pawłem Pskitem?
Mamy już za sobą wiele batalii w tej walce i myślę, że już dziś postrzega nas się inaczej, niż kilka lat temu. Widzę nastawienie ludzi, choćby w moim rodzinnym Płocku, kiedy podchodzą i chcą rozmawiać o sędziach, podjąć merytoryczną dyskusję o konkretnej sytuacji. Kiedyś powiedzieliby, że zrobił błąd, bo chciał go zrobić. My – moje pokolenie – mamy to szczęście, że w inny sposób się nas odbiera, ale to też nasza zasługa. A przecież początkowo były obawy, że skoro młodzi, nieopierzeni goście biorą się za gwizdanie, to pewnie skończy się katastrofą.
A sprawa Pskita?
To jest słabe i przykre. Znam pana prezesa Zawiszy i do pewnego momentu byłem przekonany, że coś takiego nie ma prawa się wydarzyć. Ale już te ich pierwszoligowe starcia o awans były niefajnie komentowane – i przez niego, i przez jego otoczenie. Bo skoro właściciel może tak mówić, to i zawodnicy są trudniejsi do opanowania.
Czytają to też kibice.
Czytają i potem buczą przy każdej niekorzystnej dla ich zespołu decyzji. Byłem tydzień temu w Bydgoszczy i nie poznawałem tej drużyny. Wcześniej w meczach, które prowadziłem, byli bardzo ułożeni, a teraz – po aferze z Pawłem – uwierzyli w siebie, że mogą krytykować sędziego i oceniać wszystkie jego decyzje. Tak było w pierwszych minutach, dopiero potem wrócili na właściwe tory. Ł»artowałem z prezesem Przesmyckim, że teraz to mogę do Bydgoszczy jeździć co dwa tygodnie i ich nawracać (śmiech). Rozmawiałem z samymi piłkarzami Zawiszy i im, tak po ludzku, jest przykro, że takie rzeczy się dzieją. Oni pod taką akcją się nie podpisują. Nie chcę zdradzać nazwisk, to byli doświadczeni ludzie i sami mówili „Szymon, to jest żenujące. My w tym klubie gramy, czytamy to, a to nie powinno mieć miejsca”. Tym bardziej, że to nie były czarnobiałe błędy, tylko sytuacje kontrowersyjne, a wtedy jakąkolwiek decyzję się podejmie, to ona wciąż będzie kontrowersyjna. Szukanie dziury w całym jest nie na miejscu. Zawisza nie miał punktów i to szukanie stało się obsesją. Dziwne tylko, że nie zawodników, a właścicieli. Niech się każdy zajmie swoją pracą, my też biegamy do prezesów i nie krzyczymy „Ale ten twój bramkarz szmatę wpuścił”.
Jest też Jarosław Kołodziejczyk, prezes Piasta, który nie tylko wyciągał cię w mediach przed szereg, ale wysyłał też pismo do Kolegium Sędziowskiego z listą sędziowskich błędów w meczach jego klubu.
Widziałem to pismo i proponuję kubeł zimnej wody dla niektórych panów. Oni mają skrzywione spojrzenie, bo wszystko, co widzą, powinno być na korzyść ich drużyny. To, co jest na niekorzyść, to mega błędy i w ogóle mecz przekręcony. Zachowajmy w tym wszystkim normalność. Gonimy za wynikiem, a chęć zdobywania punktów i wygrywania jest tak wielka, że przestajemy się liczyć z drugim człowiekiem. W zeszłym roku – kiedy przyszło pismo, że podyktowałem niesłuszny rzut karny dla Widzewa, a w Canal Plus nie uznali tego nawet za kontrowersję – zdecydowałem, że przestaję czytać takie opinie.
Tomasz Hajto też mówił o twoim wielbłądzie, zarzucał ci, że nie potrafisz przyznać się do błędu…
I w poniedziałek mnie przepraszał. Bo dopiero wtedy obejrzał powtórkę. Zawsze mówię trenerom po meczu „Panowie, spokojnie, zobaczcie najpierw wideo, zdążymy przecież o tym porozmawiać”. Trener Hajto, człowiek impulsywny i ekspresyjny, nie wytrzymał. Wiadomo, na konferencji pomeczowej najłatwiej jest oskarżyć sędziego. Jak zawodnicy przegrywają mecz, to też przeważnie przegrywają przez pomyłki arbitra. Rzadko kiedy ktoś potrafi przyznać się do własnego błędu. Dlatego jak w środowisku sędziowskim rozmawiamy między sobą, to często powtarzamy „Trzy czwarte tego, co mówione jest o nas w mediach, jest nieobiektywne”. Tym bardziej, że my rzadko kiedy mamy możliwość się obronić i wytłumaczyć z podjętej decyzji.
Zapytaliśmy czytelników na Twitterze, jakie mają do ciebie pytania. Jedno z nich, właśnie uderzające w ten wizerunek – częściej obstawiasz piłkę nożną czy tenis?
Nie dziwi mnie to pytanie. Teraz możemy podejść do sprawy humorystycznie, wcześniej – to była przykra wiadomość. Tym bardziej, że Hubert to mój kolega, członek mojego zespołu w Europie. Przez dłuższy okres będzie pokutować za tę sytuację i pewnie za jakiś czas zostanie ona dogłębnie wyjaśniona. Być może pewne rzeczy zostaną jeszcze dopowiedziane.
Domyślasz się, że jest rozwinięcie tej sprawy, rzucające trochę inne światło?
Myślę, że to wszystko nie musi tak jasno wyglądać. Hubert jeździł ze mną na mecze, nigdy nie zobaczyłem nic podejrzanego. Dlatego czekam spokojnie. Poprosił o czas dla siebie i go otrzymał, ale trochę już go upłynęło. Nadchodzi moment, kiedy będzie trzeba się spotkać i szczerze pomówić.
Wszyscy zgodnie podkreślają, że jednym z twoich głównych atutów jest to, że przez kilka lat grałeś w piłkę. Znasz tych piłkarzy, dokładnie wiesz, jak oni patrzą na niektóre boiskowe sprawy.
Może nie znam wszystkich, ale trzy czwarte z nich to moi koledzy. Jest łatwiej, ale z drugiej strony, kiedy podejmujesz niekorzystną dla jednego z nich decyzję, to zaczynasz się zastanawiać. W tej krótkiej przygodzie z Ekstraklasą podjąłem wiele kontrowersyjnych decyzji, ale nie spotkałem się z większymi atakami na swoją osobę. To znaczy, że jestem dobrze odbierany i mam zaufanie zawodników. Czuję ten dobry kontakt i sympatię w każdej rozmowie. Nie ukrywam natomiast, że są też piłkarze, których po prostu nie cierpię. Ci, którzy po ludzku mnie denerwują, tacy marudni, chodzą za mną, płaczą i wiecznie szukają drugiego dna. Takich nie lubię. Jako sędzia muszę być jednak ponad to. A hasła, że każde nieużycie gwizdka to celowe zagranie przeciwko nim, jest chore i słabe. Bo dla mnie to też oznaka, że jesteś słaby psychicznie.
Niektórzy mają przydzieloną na boisku taką rolę, żeby co chwila gadać coś nad głową sędziego.
Mają, jestem tego świadomy. Złapałem się już jednak na tym, że aby nie być zbyt krytyczny dla tych, których nie lubię, czasem jestem… zbyt pobłażliwy. Ale z ich zachowaniem trzeba walczyć walczyć, tępić takie elementy. Ja nauczyłem się z tym radzić, któryś z młodszych chłopaków może się na to nabrać. Zresztą, czasami powtórki puszcza się kilkukrotnie i sytuacja nie jest klarowna, a tu trzeba podjąć decyzję w ułamku sekundy ze świadomością, że każdy chce sędziego oszukać.
Nie jest też tak, że jak widzisz padającego niczym rażony piorunem kolegę, z którym byłeś w drużynie, to masz mały mętlik w głowie?
Teraz na to nie patrzę. Trzy czwarte to znajomi, czyli duże grono – z jednymi kopałem, z drugimi byłem na imprezach, znamy się czasem z bardzo przyjemnego podłoża (śmiech). Dlatego dziś grają dla mnie koszulki. Widzew też nie jest Widzewem, tylko drużyną czerwoną, a Ruch – niebieską. Ciekawym, indywidualnym przykładem jest Radek Sobolewski, którego w Płocku przesunęli do drugiej drużyny i ćwiczyliśmy razem w parze. On fajnie reaguje, impulsywnie i ekspresyjnie, od razu do mnie doskakuje z krzykiem i przekonaniem o swojej racji. Mija sekunda i nachodzi go refleksja „OK., przepraszam, panie sędzio”. Lubię takich piłkarzy.
Widzisz, że Sobolewski inaczej reaguje względem ciebie, niż innych arbitrów?
Czasem mam takie wrażenie, ale być może Radek mnie poprawi. Widziałem też, jak ekspresyjnie zareagował na Legii po podyktowaniu rzutu karnego. W takiej sytuacji frustracja piłkarza od razu kieruje się na sędziego – szybkie spojrzenie w jego stronę i pierwsza myśl „Kill him!” (śmiech). A kiedyś, jak jeszcze ja byłem kopaczem, zawodnik czasami nie rozumiał, co sędzia gwiżdże. Tak znikoma była wtedy znajomość przepisów.
Podobno usłyszałeś, że nie wykorzystałeś szansy, którą miałeś grając w piłkę.
W Płocku tak mi powiedzieli. Młodość ma to do siebie, że popełnia błędy.
Wiele ich wtedy popełniałeś?
Wyglądało to nawet fajnie, obiecująco, jakieś treningi i obozy z pierwszym zespołem. Ale jak to u młodych czasem bywa, zająłem się nie tym, co trzeba.
To znaczy?
Trochę dziewczyny, i tak dalej. Człowiek spasował i mniej pracował. Jak ponownie wróciłem na odpowiednie tory, to otrzymałem propozycję z amatorskiego klubu w Niemczech. Byłem młodym chłopakiem, po maturze, więc mogłem trochę zarobić i dokształcić język. Fajna przygoda, która dziś procentuje, bo potrafię dogadać się po niemiecku. Zawodnicy są zaskoczeni, jak sędzia mówi w innym języku, niż angielski, a że sędziowałem akurat Qarabag-Eintracht i jak jeden mi „przyszprechał”, to mogłem mu odpowiedzieć. Głupio mu się zrobiło, był w szoku, ale przez resztę meczu… najlepszy przyjaciel na boisku. Pozostałym też to się spodobało.
Niedawno w europejskich pucharach, dyktując rzut karny, zdenerwowanemu bramkarzowi powiedziałeś „Spokojnie, i tak obronisz”. Też po niemiecku.
Byłem sędzią bramkowym u Pawła Gila i faul był w mojej części pola karnego. Zawodnicy się zorientowali, że decyzja była delikatnie opóźniona, że Paweł tego nie widział i podbiegł do mnie Yann Sommer z FC Basel. „Panie sędzio, ale dlaczego? Wiemy, że oni są bogaci, nie trzeba im pomagać”. Z Zenitem akurat grali. Ale to zawsze jest ten sam tekst, jak ktoś gra z Legią czy Lechem, to też wyciąga pierwszy argument „No ale Legii nie trzeba od razu pomagać”. Zdenerwowanemu Sommerowi odpowiedziałem, żeby się nie martwił, bo czuję, że karnego obroni i zostanie bohaterem. I tak się stało! Pierwsze, co robi po tym strzale – uchwyciły to kamery – odwraca się do mnie i pokazuje uniesiony w górę kciuk. Podszedł po meczu, wyściskaliśmy się jakbyśmy byli kolegami. To było trochę dziwne, ale buduje więź między sędzia a piłkarzem.
Po tym, jak sędziowałeś mecz Gent z Videotonem, mówiłeś „Ktoś mógłby zapytać, jakim cudem wyjechałem ze stadionu cały i zdrowy”.
Pokazałem gospodarzom dwie czerwone kartki i spotkanie, w którym byli faworytem, przegrali 0:3. Po meczu przyszedł do nas prezes Gent i powiedział, że… nigdy nie było u niego tak dobrej trójki sędziowskiej. Widzowie podobnie – bez agresji, bez wyzwisk w naszą stronę, tylko z kulturą. Czyli można.
Te mecze międzynarodowe dają sporą możliwość rozwoju. Ostatnio gwizdałeś Cristiano Ronaldo.
Nie tylko, bo w Walia-Serbia wszedł na boisko Gareth Bale. Dlatego jeśli ktoś mnie pyta, czy żałuję, że porzuciłem piłkę i wziąłem gwizdek, to odpowiadam – nie. Jako kopacz nigdy nie zaszedłbym do tego miejsca. A po tamtym meczu przyszedł do nas bramkarz Serbów i pokazywał, jak popuchnięte ma nadgarstki po czterech obronionych strzałach Garetha. Ale zderzenie z taką piłką wcale nie oznacza trudniejszego prowadzenia meczów. Co więcej, większość z nich jest łatwiejsza, niż w Ekstraklasie.
I na czym polega ta różnica?
Ł»e futbol w Polsce jest bardziej nieprzewidywalny. Jak Portugalia grała, to każda piłka miała swojego adresata, nie odbijała się przypadkowo. Umiejętności techniczne robiły wrażenie, już w trakcie meczu rozmawialiśmy o nich z chłopakami. Były długie momenty, po kilkanaście minut, że nie musieliśmy używać w ogóle gwizdka. Aczkolwiek w Polsce też się takie zdarzają, Wisła-Lech czy ostatnie derby Krakowa.
W cyklu „Weszło z butami” zadajemy pytanie piłkarzom, z którym sędzią chętnie poszliby na piwo. Może twoje nazwisko nie pada tak często, jak Tomka Musiała, ale kilkukrotnie już się pojawiło.
Tomcio jest bardziej liberalny, ja trochę częściej karzę. Tomek ma świetny kontakt z piłkarzami i oni to doceniają. Właśnie ten kontakt w trakcie meczu buduje odpowiednią więź między nami.
Wiesz, kto wyjątkowo chętnie by cie na to piwo zaprosił?
Nie wiem.
Daniel Łukasik.
No tak, Daniel…
Mówił tak: „Wiecie, o co chodzi? Ja go chciałem za rękę złapać, tak o, po prostu, a za szyję go chwyciłem (śmiech, długi śmiech). Naprawdę chciałbym go na piwo zaprosić, bo ostatnio na pieńku mam z nim po tym zajściu. Jak tylko wchodzę z kimś w kontakt, to od razu wiem, że nie będzie gwizdka pode mnie”.
Ale ja też nie jestem pamiętliwy, ani złośliwy. W tej akcji akurat Daniela poniosło. Po pierwsze, nie miał racji, co jest w tym wszystkim najważniejsze. Po drugie, co powtarzałem przed derbami na meetingu z kapitanami i kierownikami drużyn, że młodzi zawodnicy w ważnych meczach czasem nie trzymają ciśnienia. Starcie Legia-Lech trochę Daniela przerosło, ale tylko w tej sytuacji. Wszystko wtedy pozwalało mi na to, abym wyciągnął czerwony kartonik… To w ogóle było dziwne. Była walka w ręcz Wołąkiewicza z Saganowskim, ja nie użyłem gwizdka, ale kiedy Marek wstał, to był święcie przekonany, że był gwizdek. Tłumaczyłem mu, że nie odgwizdałem faulu, pokazał „sorry”, może ktoś gwizdnął z trybun. I wtedy dostałem szybką informację, żebym się odwrócił, bo zawodnicy do mnie biegną. Odwracam się i tu już Łukasik stoi nade mną. Ja też zareagowałem agresywnie, bo nie należę do grzecznych chłopców, i mój body language trochę go uspokoił. Ale na piwo chętnie bym z Danielem poszedł.
Pytanie z Twittera: Który zawodnik najbardziej wkurwia cię na boisku? Jeśli chodzi o ciągłe pretensje, symulki, gadanie nad uchem i tak dalej.
Nie odgwizduję wielu symulek, dlatego jest mi trochę łatwiej. Niektórzy są płaczliwi, pewnie, ale mam wrażenie, że w moich meczach oni padają trochę mniej. Piłkarze też wcześniej analizują, kto im sędziuje, mają swoich ulubionych arbitrów, żeby ich atakować i przeszkadzać w prowadzeniu meczu. Nie chcę robić niedźwiedziej przysługi, ale ten zawodnik wie – pozdrawiam serdecznie – że mógłbym teraz mówić o nim. Mieliśmy kilka fajnych rozmów.
Z jakiego klubu?
Z czołowego (śmiech)… Nie może być tak, jak to ma czasem miejsce, że zawodnicy rozstawiają sędziów po kątach i w drugą stronę też nie – nie jesteśmy zakompleksieni i nie będziemy się zgrywać dlatego, że mamy gwizdek i kartki. Chodzi o wzajemny szacunek. Ostatnio trenerzy też pozwalali sobie na zbyt wiele, wymykały się pewne sprawy spod kontroli. Trzeba będzie zaprowadzić ponowny porządek w strefie technicznej.
Często sami mówicie o tym, że do niektórych piłkarzy przylegają łatki. Ale to samo spotyka was. Za Pskitem ciągnie się sprawa z niezliczoną liczbą kartek w Kielcach, za Jarzębakiem mecz, który skończył dziesięć minut wcześniej, ty też miałeś łatkę…
„Mr. Penalty”, tak?
Dokładnie.
Był moment, że leciał karny za karnym. Ale tak to się układało, że dostawałem dobre z kolei mecze, takie na styku, jeśli jeszcze pozwolisz grać. Na dwanaście, trzynaście podyktowanych przez siebie jedenastek znalazłem dwie lub trzy kontrowersyjne. Czyli decyzja albo w lewo, albo w prawo. Pozostałe dziesięć było tak ewidentnych, że mógłbym je gwizdnąć z koła środkowego. No i co karny, to właściwie czerwona kartka. Po trzech pierwszych meczach wyrzuciłem bodaj pięciu piłkarzy.
Trzy pierwsze kolejki w sezonie i sześć rzutów karnych. Sporo.
Ale do spotkania Widzew-Ruch miałem w tym sezonie chyba jedną podyktowaną jedenastkę. Sędzia meczów nie wybiera.
W jednym z wywiadów mówiłeś, że kiedy prowadzisz mecz, to nie docierają do ciebie okrzyki z trybun. Wszystko to, co dzieje się kilka metrów nad ziemią, jest zupełnie poza tobą.
Wielokrotnie, kiedy oglądałem powtórki do samooceny, śmiałem się z pomysłowości kibiców – dopiero wtedy, wcześniej nie przykładałem do tego żadnej wagi. Podziwiam naszych polskich poetów na stadionach, bo czasem trafiają się wybitni. Cóż, takie jest przyzwolenie kibica, on może wszystko. Szkoda tylko, że u nas jest taki szowinizm i rzadko kiedy ktoś potrafi spojrzeć obiektywnie.
Ale z samymi kibicami zbytnich przygód nie masz. Przeszedłeś te niższe szczeble szturmem.
Bo ścieżka dla piłkarzy i byłych piłkarzy jest krótsza. Dzięki zaangażowaniu ludzi z Płocka i ich pomocy, miałem tę dużą szansę. Do trzeciej ligi wpadłem szturmem, a potem miałem sporo szczęścia. To był okres, kiedy wielu sędziów kończyło kariery, potrzebowali świeżej krwi. Miałem też przeskok z trzeciej ligi do pierwszej. Mój asystent, Paweł Sokolnicki zawsze mówił, że jestem w czepku urodzony. Mam duże szczęście w życiu, naprawdę. Czegokolwiek się dotknę – z tego to już śmieją się koledzy – zamieniam w złoto. Ale to szczęście jest mi też potrzebne na boisku.
Ten folklor w różnych wioskach też cię ominął.
Jak grałem w kilku klubach piłkarskich, to ludzie mnie znali i pozytywnie odbierali. Kiedy popełniałem błąd, to nikt mnie nie torpedował – w czwartej lidze czy w okręgówce kibice zawsze mówili mi po imieniu, to samo zawodnicy. Wtedy najważniejsza w meczu była otrzymana nota, na ich podstawie sędzia mógł awansować lub spaść klasę niżej. Nie było powtórek telewizyjnych, więc jak obserwator zauważył, że nikt przeciwko mojej decyzji nie protestuje, to pomyślał „Może faktycznie ma rację?”. I widział, jak wszyscy dziękują za mecz, podchodzą do mnie uśmiechnięci. Czyli sędzia wypadł dobrze. Wiem, że kilka razy tak mi się upiekło (śmiech).
Jeden z twoich znajomych mówi: „Ktoś go popchnął, ale to dobrze. Gdyby Kuby Błaszczykowskiego nie popchnął wujek, to dziś nie mielibyśmy zajebistego reprezentanta Polski”.
Ja się tego nie wstydzę, przyznaję otwarcie. Są ludzie, którzy naprawdę w tych początkowych latach kariery mi pomogli i zaufali. Tak naprawdę to sędziować zacząłem na przełomie 2005 i 2006 roku. W 2009 dostaliśmy z Sebkiem Jarzębakiem dwa mecze testowe, sprawdziliśmy się i dokooptowano nas do grupy sędziów ekstraklasowych. Szczęście.
Wiele pomógł ci też udział w programie UEFA Core. To też jest ciekawa sprawa.
To program dla młodych talentów, do którego federacje zgłaszają arbitrów do 30. roku życia. I znowu odezwało się moje szczęście, bo się załapałem w ostatniej chwili. Podczas tego pobytu dostałem dwa najciekawsze mecze, w których wiele się działo – rzuty karne, czerwone kartki.
Co to za mecze?
Co ciekawe, trzeciej, czwartej ligi francuskiej bądź szwajcarskiej. Oprócz naszej ekipy było siedem innych trójek sędziowskich. Pokazaliśmy się jednak z na tyle dobrej strony, że na każdym kolejnym spotkaniu w ramach Core David Elleray, który to wszystko prowadzi, wspomina trójkę nie z Włoch, nie z Ameryki, nie z Anglii, tylko właśnie z Polski. Wymienia moją osobę jako przykład, że nie trzeba być z dużego kraju piłkarskiego, aby zaistnieć. Tym bardziej, że z innych państw – nie ma co się oszukiwać – jest łatwiej o awans.
W rozmowie z „Faktem” przedstawiłeś się jako polski Howard Webb. A przecież wiemy, jak to nazwisko odbiera się w Polsce.
Zostało to trochę źle przedstawione – to dziennikarz powiedział mi, że jestem jak Webb, a ja potwierdziłem, że słyszałem już takie opinie. Znamy się prywatnie, to świetny człowiek i jeszcze lepszy sędzia, dla mnie numer 1 na świecie. Uchodzi za arbitra, który podejmuje bardzo kontrowersyjne decyzje. A dlaczego? Ano dlatego, że sędziuje najważniejsze mecze. Gdyby jeździł na spotkania nijakie, to pewnie nikt do jego decyzji nie przywiązywałby uwagi. Co do tego porównania, to mam podobną posturę i równie mało włosów.
Tomek Musiał zwraca uwagę, że jesteś najbardziej przypakowanym w lidze sędzią.
(śmiech) Lubię dobrze czuć się sam ze sobą. To też pomaga. Gdybym był facetem z brzuszkiem i mniej dbał o siebie, zawodnicy też by to widzieli. Tym bardziej, że razem jeździmy na obozy, mamy częsty kontakt. Fajnie, że niektórzy piłkarze mają kompleksy, patrząc na mnie, a nie na odwrót.
Biegacie też razem? Niedawno przyznałeś, że w jednym z meczów Ekstraklasy przebiegłeś 14,8 kilometrów.
Myślę, że te dane nie są dla piłkarzy jakimś wielkim zaskoczeniem. Jak ćwiczyłem w Płocku i zawodnicy mieli testy, to na tych szybkościowych – gdy jestem od wielu z nich większy – wypadałem gorzej. Ale wytrzymałość miałem najlepszą. Tylko, że my naprawdę kładziemy spory nacisk na ten element. Im sędzia więcej wybiega, tym więcej zobaczy, bo pewnie jest bliżej sytuacji. Jak piłkarz upada na ziemię, a ja jestem za nim pięć metrów, zamiast dwudziestu, to też dwa razy się zastanowi, zanim coś mi powie.
Pytanie z Twittera: Czy znasz jakiekolwiek piłkarza, który nigdy nie udaje i nie symuluje?
Tak, są tacy, którzy zawsze walczą do gwizdka. Radek Sobolewski, nawet jak jest faulowany, gra dalej. Typ walczaka. Lubiłem też grę „Aco”, pomimo tej jego ekspresyjności i bałkańskiego charakteru. Dzięki niemu lepiej byłem przygotowany do meczu Serbów z Walią, bo cały czas świeciła mi się czerwona lampka. Szanuję właśnie takich piłkarzy – jak potem widzisz, że on upada na ziemię, to jest spore prawdopodobieństwo, że nie udaje.
Zabierasz się już za pracę tłumacza japońskiego? Sam mówiłeś, że w Polsce to ponoć niezły biznes.
Mam nadzieję, że nie będzie potrzeby (śmiech). Tym bardziej, że w Japonii daliśmy radę. Byłem jednak zaskoczony in minus, że oni nie znają tak dobrze angielskiego, jak się spodziewałem. Body language, język piłki nożnej jest tak przewidywalny, że nie mieliśmy najmniejszego problemu.
I trafiły ci się derby.
Fajny, emocjonujący mecz, ale coś zupełnie innego, niż Cracovia-Wisła, kiedy wszyscy jeździli na tyłkach. Inna walka. Zresztą, Yamamoto, który przyjechał gwizdać do Polski, był pod wrażeniem właśnie tej walki. Opowiadał, że kiedy przerwał grę i zamierzał upomnieć zawodników, to oni zdążyli przybić piątki, a on nie wiedział, co się dzieje. Mnie Japończycy przez pierwszy kwadrans sprawdzali, na ile mogą sobie pozwolić, więc… padali jak muchy. Gwizdek ciągle milczał, więc i oni zmieniali nastawianie. Tym bardziej, że gwiazda ligi japońskiej, Renatinho z Kawasaki dostał żółtą za symulkę, ale potem, jak sami mówili, sędziowanie im się podobało. Miałem też spotkanie Japonii z Urugwajem, a ten Suarez to tak gigantyczne piłkarskie wrażenie na mnie zrobił, jak nikt inny. W pierwszych minutach meczu powiedziałem mu o tych sytuacjach, które znam z jego udziałem, to się tylko śmiał, że mu je wypominam. Chciałem pokazać, że jestem przygotowany, żeby nie próbował swoich sztuczek. Nie wiem, czy dzięki mnie, ale nie próbował. Naprawdę, rewelacyjny piłkarz.
Zwracałeś też uwagę na dużą liczbę przerw w jednym ze spotkań – aż siedem.
Wilgotność w Japonii jest niesamowita, wynosiła 58 procent, do tego 37 stopni Celsjusza. W jednym meczu traciłem 3,5 kilograma! Pytałem samych piłkarzy przed meczem, czy potrzebują „water break”, to twierdzili, że nie. Ale przy jakiejś małej kontuzji chłopcy od razu wbiegali na boisko z wodą. Jeden też wbiegł, nie wiedziałem co robi, a przybiegł z bidonem do mnie – z napisem „referee”. Miło nas tam traktowali, sędzia piłkarski to ważna tam osoba.
Gwizdałeś w kilku ciekawych miejscach – Kazachstan, Azerbejdżan, Japonia właśnie. Co było największym zaskoczeniem?
Szybka gra i chęć szybkiej gry Japończyków. Kiedy piłka wychodzi poza pole gry, momentalnie rzucana jest kolejna. Była sytuacja, że obrońca gospodarzy wypadł poza linię boczną, chłopak do podawania piłek od razu podał ją zawodnikowi gości – kiedy tamten wciąż leżał – a ten szybko wznowił i była szansa sam na sam z bramkarzem. Coś niesamowitego. U nas w niewyjaśniony sposób piłki giną w końcowych minutach meczu. Dziwnym trafem najczęściej, gdy gospodarze prowadzą 1:0.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
Fot.FotoPyk