A może by tak wykorzystać ten cały kryzys?

redakcja

Autor:redakcja

26 września 2013, 11:11 • 17 min czytania

Straszyli nim bankierzy, ekonomiści i politycy, choć momentami wydawało się, że to ich dyżurne alibi na wypadek zarzucania im niekompetencji. Kryzys, kryzys, kryzys – z każdej strony słyszeliśmy o „ciężkiej sytuacji na giełdach”, „potrzebie zaciskania pasa”, czasem też o „zielonej wyspie”, która akurat przed kryzysem się uchroniła. Abstrahując od polityki, zieloną wyspą, na której nie odnotowano nawet śladu kryzysu przez długi moment był… futbol. Gdy cały świat liczył każdego dolara i z niepokojem zaglądał do działu księgowości, kluby piłkarskie żyły na królewskim poziomie. Cypr szastał pieniędzmi, Grecja kupowała gwiazdy za kosmiczne kwoty, a Szkocja starała się dogonić Anglików.
Przed kryzysem nie ma jednak ucieczki. Zamieszki w Grecji, bankructwo państwowych spółek, tureckie protesty, niemiecko-francuskie rozmowy na najwyższych szczeblach – to wszystko musiało odbić się na futbolu. Dziś kryzys, przed którym tak długo udawało się uciec, uderza z niespotykaną siłą. Więc… może warto byłoby go wykorzystać?

A może by tak wykorzystać ten cały kryzys?
Reklama

Kilkanaście ruchów transferowych w ostatnim okienku pokazało, że mamy kilku „kumatych” działaczy i menedżerów, którzy – zamiast przerzucać przez komputer stosy litewsko-łotewskich CV – ruszyli w tereny do tej pory nieznane. W końcu do naszej ligi zaczął na szerszą skalę zjeżdżać – jakkolwiek brutalnie to nazwać – materiał trzeciego sortu z Hiszpanii, drugiego z Portugalii i uciekinierzy z Cypru. Większości nie opłacało się pozostać w dotychczasowych rozgrywkach, bo raz, że ligi słabły z rundy na rundę, dwa – zadłużenie klubów piętrzyło się w zastraszającym tempie, trzy – perspektywy uciekały z szybkością Miłosza Przybeckiego i cztery… – Niższe zarobki w mocniejszej walucie to obniżenie jakości życia. Jeśli ktoś dostaje 6 tysięcy euro miesięcznie, to nie to samo co w przeliczeniu 24 tysiące złotych w Polsce – słusznie zauważa Kajetan Osuch, który w tym okienku pośredniczył m.in. w transferach Rabioli (Piast), Andre Micaela i Luisa Carlosa (Zawisza).

Mamy tu na myśli trzech zawodników portugalsko-brazylijskich, którzy w Liga Zon Sagres stracili wszelkie perspektywy. O ile Rabiola czysto sportowo nie przebił się w silnym Sportingu Braga, o tyle Carlos i Micael byli zawodnikami, od których trenerzy rozpoczynali ustawianie swoich jedenastek. Pierwszy regularnie grywał w nie najgorszym Olhanense, drugi wyróżniał się na skrzydle w Gil Vicente. Obaj niestarzy (24 i 26 lat), nieźle rokujący (w końcu grali w silniejszej lidze) i wreszcie – bardzo tani. Ale… – Jeśli ktoś dostaje 100 tysięcy euro rocznie, czyli ponad osiem miesięcznie, non stop wysłuchuje o upadających bankach, a na koniec dowiaduje się, że jeśli chce zostać w klubie, to musi zjechać z pensji o 30-40 procent, to naprawdę zaczyna się obawiać – tłumaczy Osuch.

Reklama

– Miałem propozycje z Portugalii, ale kryzys bardzo wpłynął na sytuację finansową tamtejszych klubów (…). Kiedy tam przyjechałem, wiele rzeczy wydawało mi się tanich. Minął rok-dwa i wszystko zaczęło drożeć, a pensje spadać. Myślałem nawet o powrocie do Brazylii, bo ledwo starczało mi na opłacenie mieszkania. W Polsce będę mógł się w końcu odbić – tłumaczy Carlos, z którym spotkaliśmy się niedawno w Bydgoszczy. – W Portugalii ludzie przyzwyczaili się, że mają wszystko – ulgi, renty i emerytury – a nie muszą robić nic. A teraz? Sam widzisz – dodaje jego nowy kolega klubowy, Bernardo Vasconcelos.

Dziś w lidze portugalskiej, można powiedzieć, wykrystalizowały się… trzy ligi. Pierwsza – nieosiągalna dla większości Polaków (nie licząc Bereszyńskiego!), którą tworzą Benfica, Sporting, Porto, ewentualnie Braga. Niezaprzeczalny TOP4, który rokrocznie zgarnia całą pulę, sprzedaje piłkarzy za bajońskie kwoty i – mimo potężnych długów w niektórych przypadkach – dzięki współpracy z funduszami inwestycyjnymi przędzie całkiem nieźle. Druga „liga” to zespoły, które raz na jakiś czas doszlusują do czołówki, jak Pacos de Ferreira czy Estoril i wreszcie trzecia. Czyli reszta zespołów. Setubal, Olhanense, Academica. Znacie te nazwy. Cały portugalski „dżemik”, który stanowi tło podczas tradycyjnych oklepów z wielką trójką-czwórką i może jedynie pełnić funkcję okna wystawowego. – Większość klubów płaci co najwyżej 100 tysięcy euro rocznie. Zdarzają się przypadki, które dostają 200, ale to wyjątki. Oczywiście, nie licząc Porto i Benfiki, które płacą po 2-3 miliony, Sportingu – milion, czy Bragi, gdzie można zarobić 300 tysięcy – przyznaje Sergio Krithinas, dziennikarz „O Jogo”. 300 tysięcy w Bradze. Tyle dostaje u nas Marko Suler, a jeszcze więcej zgarnia Manuel Arboeda.

– Myślę, że to nie kryzys finansowy źle wpływa na nasz futbol. Kluby zawsze przesadzały z wydatkami, a na koniec liczyły na sprzedaż swoich najlepszych zawodników, żeby pokryć straty. Logika się utrzymuje. Problem jest inny – to piłka nożna, licząc wszystkie sporty, straciła najwięcej klubów w naszym kraju. Trzy-cztery lata temu trener Naval wyjawił, że musiał pożyczyć pieniądze swojemu zawodnikowi, żeby ten miał na obiad. W Estreli piłkarze czekali osiem miesięcy na pensje. Wielu graczy wypożyczało też samochód na same treningi, żeby oszczędzić na paliwie – dodaje Krithinas, którego zdaniem Portugalia wpakowała się w błędne koło. Na stadionach pojawia się coraz mniej kibiców (11/16 klubów ma średnią widzów na poziomie 2 tysięcy na mecz), kluby ściągają coraz słabszych piłkarzy, a jedyne poważne źródło zarobku to… Chelsea, Monaco, Real Madryt czy inny Zenit, które za gwiazdy Liga Zon Sagres wykładają nawet po kilkadziesiąt milionów euro (Witsel, Coentrao, Hulk, Moutinho). – Brakuje konkurencji. Oczywiście, że żyjemy dzięki wielkim klubom, ale nie tylko one powinny decydować o wszystkim. Mali powinni pomagać dużym, a wielcy małym. Wciąż prowadzimy taką dyskusję, która sama jednak do niczego nie prowadzi. Brakuje w tym wszystkim inteligencji – narzekał ostatnio na ogólny klimat prezes wspomnianego Estoril. Wtórował mu trener Benfiki, Jorge Jesus, który otwarcie przestrzegał, że kryzys pogorszy tamtejszą piłkę.

Z głosami takich autorytetów trzeba się liczyć, więc nic dziwnego, że młodemu Portugalczykowi, któremu – powiedzmy – do 23-24 roku życia nie udało się przebić do czołówki, po prostu odechciewa się grać w piłkę. Jeśli mieszka z rodzicami i odpada mu opłacenie wynajmu mieszkania, jeszcze da się jakoś to znieść. W przypadku zmiany miasta np. na Lizbonę, wydatki rosną jednak kilkakrotnie. Najlepszym wyjściem jest więc ściąganie taniej siły roboczej z Brazylii i Afryki. Liczby podsumowujące transfery z ostatnich lat są wręcz szokujące. Między sezonem 2009/10 a 2013/14 do pierwszej i drugiej ligi portugalskiej przyjechało… 318 „Brasileiros” takich jak Luis Carlos, który liczyli na pokazanie się i dalsze wyjazdy. Co ciekawe jednak – przy takim kryzysie i problemach prawie całej ligi – to Portugalia zarabia na transferach najwięcej w Europie (a na świecie przebija jąâ€¦ tylko Brazylia). – Wizerunek Brazylijczyków, którzy przyjeżdżają do Portugalii, żeby zarobić, w większości przypadków nie jest prawdziwy. Wypłaty na ogół nie pozwalają piłkarzowi prowadzić normalnego życia po zakończeniu kariery. Przeciwnie – kiedy zawiesi buty na kołku, będzie musiał poszukać normalnej pracy, bo nie zarobi podstawy pozwalającej godnie żyć – tłumaczy agent piłkarski, Ramiro Sobral, dając wyraźnie do zrozumienia, że Liga Zon Sagres traci swoją atrakcyjność z roku na rok i za moment może być w stanie przyciągnąć jedynie zapaleńców, którzy ślepo wierzą w szybką karierę.

Ten sam problem może wkrótce zacząć dotyczyć Hiszpanii, gdzie prawie całym „tortem” telewizyjnym dzielą się Real z Barceloną. Reszcie pozostają narzekania i próby walki w europejskich pucharach, choć i to na niewiele się zdaje, skoro takie tuzy jak Soldado, Negredo czy Mata wieją z La Liga, kiedy tylko się da. To wszystko wpływa jednak na sytuację w Segunda Division i Segunda B (odpowiednik naszej drugiej ligi), gdzie kolejne kluby padają jak muchy i kto tylko może, też ucieka. – Im więcej pieniędzy porusza się po rynku La Liga, tym więcej dociera na niższe szczeble. To łańcuch – mówił nam niedawno Pacheta, trener Korony Kielce, który sam miał „przyjemność” prowadzenia klubów, które płaciły… jak Ruch Chorzów. Tylko jak miały płacić, skoro sama Segunda Division – jeśli wierzyć hiszpańskim mediom – zalega fiskusowi 184 miliony euro, takie kluby jak Salamanca, Badajoz i Palencia przestały już istnieć, a Racing Santander zjechał do Segunda B?

– Musimy emigrować, bo hiszpańskie kluby to jakiś żart – opowiada Inigo Calderon, który zamienił Deportivo Alaves na Brighton. – Koledzy nie wierzą mi, gdy im mówię, że w moim kraju nie płaci się na czas. W piłce angielskiej to nie do pomyślenia – twierdzi 31-latek, którego cytuje „Marca”. Szkoleniowiec Miguel Angel Portugal obrał inny kierunek. Latynoski. Były trener wspomnianego Santander prowadzi dziś boliwijski Club Bolivar i wieszczy, że wkrótce jego śladem podąży wielu Hiszpanów. Aklimatyzacja będzie łatwiejsza, bo język jest ten sam, a i można coś odłożyć, licząc na przebicie się do bardziej atrakcyjnej ligi. Bo Segunda Division – dla przeciętnego Hiszpana – przestaje już taką być. Przy pierwszej ofercie z Serie A, 2. Bundesligi, Championship – każdy mocno by się zastanowił. Pieniądze nie śmierdzą. Opóźnienia już tak.

Transferów gotówkowych w Segunda praktycznie już się nie przeprowadza. Albo do klubów zjeżdżają wolni zawodnicy, jak Cezary Wilk, albo zgrane karty (Marchena, Barkero, Tamudo, Valeron). Dani Nieto (Barcelona B) czy Kaka Bezerra (Deportivo) to wyjątki, za które faktycznie trzeba było zapłacić kilkaset tysięcy euro. Kwoty, którymi Wisła, Legia czy Lech rzucały jeszcze dwa lata temu bez opamiętania (pamiętacie Milana Jovanicia?). A kontrakty? Na poziomie polskiej Ekstraklasy. Jeśli Lechia Gdańsk zapragnęłaby wyjąć – strzelamy – stopera z Sabadell – to pewnie nie musiałaby go długo przekonywać. I – jak przypuszczamy – takie przypadki jak Andreu (wychowanek Barcelony), Carles Martinez (dziś Piast, kiedyś Valencia) czy Jonatan de Amo (dziś Widzew, kiedyś Espanyol) przestaną być wyjątkami, a staną się tendencją. Za pięć tysięcy euro w stolicy Katalonii nie porządzisz, za to dwie dychy miesięcznie, czy nawet 15 tysięcy, pozwala na naprawdę godne życie w większości polskich miast. A czasem wystarczy niezła runda czy sezon, żeby do mieszkania zapukał przedstawiciel Amkaru Perm z walizką pieniędzy za sam podpis. Nie wierzycie, zapytajcie Thomasa Phibela. Albo Daniego Quintanę, którego poprosiliśmy o opinię jeszcze po przyjeździe do Polski.

– Dlaczego wcześniej się nie wybiłem? Brakowało mi szczęścia. Poza tym w Hiszpanii jest coraz trudniej. Zawodnicy z niższych lig muszą otwierać się na inne kraje, bo sytuacja wygląda źle. No, na pewno gorzej niż wcześniej. Plus jest taki, że na świecie panuje moda na Hiszpanów i tak, jak kiedyś wszyscy chcieli ściągać Brazylijczyków, tak teraz interesują się nami – tłumaczy playmaker Jagiellonii w rozmowie z Weszło. – Ja zarabiałem normalnie i przez ostatnich osiem lat mogłem normalnie żyć z piłki, ale nie wszyscy tak mieli. Na poziomie Segunda B żyjesz i grasz z pewnym ryzykiem. Jeśli zaliczysz słaby rok, w następnym możesz zacząć się rozglądać się za dodatkową pracą. A poziom? Podobny jak w Ekstraklasie – nie gryzie się w język Quintana.

W podobnym tonie, porównując ligi, wypowiada się banda, która w poszukiwaniu normalnych warunków, uciekła z Cypru. Dossa Junior, Helio Pinto, Marco Paixao, Bernardo Vasconcelos – wywiady z tymi piłkarzami bez pytania o kryzys nie mają dziś sensu. Każdy w jakiś sposób ucierpiał. Jednemu nie płacili przez chwilę, drugiemu prawie przez rok, trzeci miał już dość tamtejszych krętaczy, czwarty z litością spoglądał na kolegów. – Na Cyprze jest pięćdziesiąt razy gorzej niż w Portugalii! Niektórzy z moich kolegów klubowych pracowali od dziewiątej do pierwszej, a w międzyczasie, o dziesiątej, mieli trening. Mnie – mimo że przez siedem miesięcy nie dostawałem pensji – udało się przeżyć, bo już wcześniej trochę odłożyłem, ale kilku Afrykańczyków głodowało. Niby powinni zarabiać kilkaset euro miesięcznie, a nie mieli na jedzenie! Jeśli jesteś stamtąd, da się, bo możesz mieszkać u rodziców i liczyć na ich pomoc. Gorzej, jeśli przyszedłeś z zagranicy. Wtedy możesz liczyć tylko na siebie. Ten problem mają ci młodzi, 20-letni Afrykańczycy, którzy przylatują bez rodziny i dostają niskie kontrakty. Wiesz, ile razy chodziłem po jedzenie dla nich do supermarketu? Wiele! Najwyższa liga, a utalentowani piłkarze całymi dniami jedli ryż – tłumaczył „Vasco” w rozmowie z naszym portalem. Król strzelców ligi, który w poszukiwaniu lepszej przyszłości… trafił do Bydgoszczy, co samo w sobie brzmi ironicznie.

Kryzys na Cyprze trwa jednak od lat. Czasy, gdy tamtejsi działacze, licząc na budowę potęg w oparciu o takie legendy jak Savio, zdecydowanie minęły. Dziś Omonia, zamiast byłego reprezentanta Hiszpanii czy Argentyny, sięga po Łukasza Gikiewicza, a większość Portugalczyków, którzy jeszcze się uchowali w Nikozji, nie obruszyłoby się pewnie na ofertę z Zagłębia czy Lecha. – Cięcia ekonomiczne sprawiły, że wielu zawodników chce zmienić swoje życie i dostać lepsze kontrakty. Na pewno wielu piłkarzy z Cypru poradziłoby sobie w Polsce, gdyby miało taką możliwość. To niezła opcja dla wielu zawodników i myślę, że – tak, to może stać się tendencją – opowiadał w programie „Kontratak” Helio Pinto, który akurat z całego towarzystwa stracił chyba najmniej, bo na Cyprze był gwiazdą i regularnie grywał w bardzo mocnym APOEL-u. APOEL-u, który przez kryzys przeszedł suchą stopą.

– Dalej ma budżet na poziomie 12 milionów, głównie ze względu na stabilną strukturę własnościową – mówił niedawno Robert Kiłdanowicz, agent piłkarski, który kilka lat temu przeprowadzał transfery Kamila Kosowskiego i Marcina Ł»ewłakowa. – Reszta musi walczyć. Jeszcze w poprzednim roku wyglądało to przyzwoicie, a dzisiaj nie wiem, czy poleciłbym Cypr jakiemuś piłkarzowi. Jeśli ktoś jest na tyle dobrze uposażony, że chce mieć do czynienia tylko z ładną pogodą – droga wolna, niech się wybiera. Poszedł teraz niedawno Gikiewicz do Omonii, mam nadzieję, że znalazł dobrego prawnika, żeby ubezpieczył jego środki – tłumaczył Kiłdanowicz.

Taka jest bowiem cypryjska rzeczywistość. Poza słoneczkiem, ślicznymi plażami i świetnymi krajobrazami to kraj, który stał się niejako – obok Grecji – „twarzą” całego europejskiego kryzysu. Skoro nierozważne wydatki polityków, kredyty i nietrafione inwestycje spłacają wszyscy obywatele, trudno oczekiwać, by czołowe kluby nadal utrzymywały pracowników zarabiających nawet po pół miliona netto. – W Omonii jakiś czas temu płace dochodziły do 400 tysięcy euro netto, W APOEL-u nawet do 500 tysięcy – zdradził nam Szymon Pacanowski z Fabryki Futbolu. Tyle że finansowe eldorado dobiegło końca, a wraz z nim – zaufanie do cypryjskich klubów. Zaczęły się zaległości, opóźnienia, obietnice bez pokrycia – a w hermetycznym środowisku piłkarskim to rzeczy niewybaczalne.

– Mieliśmy ofertę z Omonii dla jednego z naszych piłkarzy, ale od razu wybrał Polskę. Wiadomo jak to funkcjonuje. Jeden piłkarz porozmawia z drugim i już wszystko wie. W tej chwili płacą 2-3 kluby, a reszta nie płaci w ogóle albo co cztery miesiące. Mieliśmy tam swoich zawodników, więc wiemy. Oni tam nie narzekali na pogodę, tylko na to, że się po prostu nie płaci. Można tu podać przykład choćby Pawła Kapsy, który odszedł do Azerbejdżanu – kontynuuje Pacanowski.

Z Cypru, będącego jeszcze niedawno krainą wiecznej szczęśliwości i euro rosnących na oliwnych krzewach do wyśmiewanego i wyszydzanego Azerbejdżanu. Świetne podsumowanie zmian w piłce nożnej, związanych właśnie z kiepską kondycją południowych gospodarek. Pomijając już geopolitykę i tradycyjne spory grecko-tureckie na małej wysepce. Z drugiej strony – takie położenie jest korzystne dla zawodników. Bliskość Turcji to bliskość tamtejszej ligi, a w niej grube, opasłe klubowe kasy w budynkach należących do Galatasaray, Besiktasu czy Fenerbahce.

– Jeżeli na Cyprze znajdzie się już jakiś wybitny piłkarz, to wybiera przeważnie Turcję. Tam zarabia się nieosiągalne dla naszych klubów pieniądze. Jeżeli piłkarz jest przeciętny, idzie do Polski. Tak to widzę. Polskie banki nie planują tego, co cypryjskie, mamy dobrą infrastrukturę i całkiem przyjemną do grania ligę. Nie jest za mocna, ale też nie jest jakaś przeraźliwie słaba – uważa Mariusz Piekarski, potwierdzając, że ucieczki z tonącej wyspy Cypr prowadzą w dwóch kierunkach – krótszą, ale trudniejszą drogą do pełnej wyzwań ligi tureckiej, albo daleka droga na północ. Na przykład do Zawiszy Bydgoszcz.

A co z greckimi wpływami na Cyprze? Co z bliskością Hellady, co z bliskością Panathinaikosu, Olympiakosu i reszty greckich graczy, którzy całkiem niedawno potrafili solidnie namącić w europejskich pucharach? Cofnijmy się o kilka miesięcy i przenieśmy na ulice Aten…

Cóż, kryzys nie oszczędza, a już z pewnością nie oszczędza krain, gdzie podchodzono do pieniędzy z taką beztroską, jak w Grecji. Według wielu to właśnie tam zaczęły się wszelkie nieszczęścia, to właśnie greccy politycy otworzyli puszkę Pandory i spowodowali lawinę, której skutki odczuwa do dziś nie tylko Grecja. Kluby piłkarskie działające w tamtej rzeczywistości brały przykład z góry i tak:

– AEK Ateny wisiał w podatkach 170 milionów euro i po raz pierwszy w 89-letniej historii musiał pożegnać się z ligą
– Daniel Lloyd Weston w AEL Kalloni dostał kopertę z 3 tysiącami euro oraz jasny przykaz: „żadnych pytań”. Potem już nie widział żadnych pieniędzy, ani w kopertach, ani w postaci przelewów z klubu
– budżety klubów spadły o 44%, Giannina straciła 43% sprzedaży biletów, giganci ligi, Olympiakos i Panathinaikos – ponad 20%
– 13 z 16 zespołów ograniczyło budżety, Olympiakos zredukował płace o 21%, Nea o 80%. Kerkyra ma budżet na poziomie 600 tysięcy euro…

Mamy wymieniać dalej?

A to ledwie wierzchołek potężnej góry lodowej pod nazwą „grecki futbol miażdżony przez kryzys”. Roger musiał pożyczać swoim kumplom pieniądze, choć ci i tak mieli szczęście – nie głodowali dzięki bogatszemu koledze. W wielu klubach piłkarze nie mieli tyle farta i by przeżyć, musieli uciekać z kraju. Przyczyny tak drastycznych cięć? Przede wszystkim ogólna mizeria w kraju, choć specjalista od ekonomii Andreas Andrianopoulos dodaje, że środowisko piłkarskie było zepsute łapówkarstwem, ustawianiem meczów i bezkarnością oszustw. Gdy z greckiego burdelu wyjęto pieniądze, zaczęła się już jawna bandyterka. Zawodnik bez kasy jest w końcu podatny na łapówki oraz wszelki match-fixing. To z kolei psuje futbol, który staje się jeszcze biedniejszy. A jeśli staje się biedniejszy, to piłkarze są jeszcze bardziej zdesperowani i nieuczciwi. I tak dalej, aż do kompletnego zgnicia w kraju mistrzów Europy z 2004 roku.

To zresztą kolejny zarzut dla Greków – zamiast spieniężyć, wykorzystać i zainwestować cały potencjał, jaki narodził się wraz ze zwycięstwem na Euro, postawiono na ściąganie przepłacanych gwiazd z zagranicy, przejadając pieniądze, a raczej przetracając je na wyrafinowane zachcianki podstarzałych magików futbolu. Wysokie pensje, wysokie stawki, wysokie transfery – to musiało odbić się czkawką.

Sposób na wyjście z tego błędnego koła? Panathinaikos wyprzedaje swoje talenty, a średnia wieku ligi spadła do niespełna 24 lat. Na transfery Grecy wydają mały ułamek tego, co wypompowywali z kraju jeszcze cztery sezony temu. Stadiony i murawy ostatnie inwestycje przyjęły jeszcze przed wielkim kryzysem, od tej pory niszczeją. Biletów sprzedaje się mniej, średnie frekwencje spadły z około 7 tysięcy widzów do ledwie czterech tysięcy. W niższych ligach jest problem z transportem na mecz. Dwie trzecie piłkarzy nie dostaje pieniędzy na czas, a niektóre słabe kluby są sponsorowane nawet przez burdele. Kolejna świetna, napisana przez życie puenta – grecki futbol tak długo przypominał burdel, że wreszcie burdele same zaczęły interesować się posprzątaniem tego bałaganu.

Stajnia Augiasza to przy tym środowisku kuchnia perfekcyjnej pani domu.

Ale bańka zaczęła też pękać na Wyspach. Czyli w jednej z lig, która miała prawie wszystko, by utrzymać się na pewnym, solidnym poziomie przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Wszystko, czyli tradycję, kibiców, pełne stadiony, zainteresowanie mediów, kontrakty telewizyjne… Wszystko, dopóki w lidze utrzymywał się „duopol”. Ale kiedy Rangersi spadli – bo już chyba wiecie, o kim piszemy – rozgrywki runęły. „Rangers effect” drastycznie pogorszył jakość Scottish Premier League. Wiele stadionów świeci pustkami, a do samej ligi – która kusiła głównie dzięki „Old Firm Derby” – nikt już nie chce zjeżdżać. – Ten produkt się wyczerpał – tłumaczy Antonio Carlo ze szkockiego „The Sun”. – Liga japońska ściągała obcokrajowców, by wprowadzić coś nowego, jakąś różnorodność. Tutaj nie ma żadnych zmian, a takie są konieczne. Nie rozumiem np., dlaczego gramy zimą, w śniegu i błocie, zamiast postawić na taki system jak w Skandynawii. Ludzie oczekują jakości, a nie ciągłego „kick and rush”. Potem kończy się tak, że na meczu Kilmarnock z Motherwell – a pewnie i tak zawyżyłem tę liczbę – pojawia się 6 tysięcy ludzi – dodaje hiszpański dziennikarz stacjonujący w Szkocji.

Z takim podejściem nie zgadza się Charles Barnett z Professional Sports Group Partner. – Jesteśmy na rozdrożu, ale patrząc na poprzedni rok, jest jeden pozytyw. Kibice pozostali lojalni w fantastyczny sposób i takie kluby jak Dunfermline czy Hearts mogą liczyć na ich wsparcie za wszelką cenę. To oznacza, że pomimo trudności i kontrowersji, szkocka piłka ma przyszłość.

Tylko z drugiej strony… co to za przyszłość? Kluby – podobnie jak w Grecji – stoją nad przepaścią, cierpiąc dziś za grzechy niedawnych działaczy, którzy podpisywali z zawodnikami lukratywne kontrakty. Dunfermline prawie upadło ze względu na długi, a Hearts wystawiło na sprzedaż cały skład. Powód? Najgorsze miejsce w lidze od ponad 30 lat, spadek „The Gers” i wzrost kosztów użytkowania stadionu. – Dziś w Szkocji nieźle płacą tylko Celtic i Rangersi. Prawie każdy byłby stąd do wyciągnięcia, bo może i polska liga nie jest dla Brytyjczyków zbyt atrakcyjna – każdy z nich marzy o Premier League lub Championship – ale takie przykłady jak Douglas czy Ojamaa mogą rozpocząć pewną tendencję – zauważa فukasz Załuska, rezerwowy bramkarz Celtiku.

Na ile w takim razie może liczyć przeciętny piłkarz Scottish Premier League? – Junior na 500-600 funtów tygodniowo, a senior 2 tysiące – to zdanie Antonio Carlo. – Zarobki są dość niskie, może nawet poniżej 3 tysięcy tygodniowo. Tylko doliczmy do tego wysokie podatki – potwierdza opinię dziennikarza Załuska, pytając przy okazji, jak w Polsce odbieramy Ojamę. – Skoro imponuje wam jego determinacja, to tutaj w prawie każdym meczu znajdziecie 22 takich zostawiających serce na boisko. Taki Ojamaa, żeby trafić do Warszawy, pewnie zjechałby nawet z pensji. Legia jest nieporównywalnie większym klubem od Motherwell.

***

Puenta? Jak na nas, wyjątkowo optymistyczna. Okazuje się bowiem, że nasza ogórkowa liga wypełniona parodystami i przebierańcami… nie jest taka tragiczna. O dziwo brak jakiegoś przekonującego galopu w kierunku wielomilionowych transakcji i jeszcze wyższych pensji… opłacił się. Rodzime kluby odjechały co prawda trochę od europejskiej klasy średniej, ale uchroniły się od masakry związanej z drastycznym cięciem pensji i coraz rzadziej pozwalają sobie na wtopy pokroju Kew Jaliensa czy Marko Sulera. Ciszej jedziesz – dalej zajedziesz. Obecnie Polska to przede wszystkim odskocznia i miejsce ucieczki z ogarniętych kryzysem państw. Na jak długo? Oby do bankructwa lig, które dwa czy trzy lata temu zdawały się niedoścignione. Bądź co bądź prościej będzie awansować do Ligi Mistrzów, gdy APOEL będzie grał samymi młodymi Cypryjczykami. A w międzyczasie może warto byłoby skusić ich bardziej utalentowanych kolegów?

TOMASZ ĆWIĄKAفA


Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama