Mecz życia Żyry, Cracovia demoluje Śląsk, a Widzew przegrywa nawet z Ruchem

redakcja

Autor:redakcja

25 września 2013, 23:01 • 5 min czytania

To miał być pojedynek dwóch najbardziej kulturalnych piłkarsko drużyn w Ekstraklasie. Gra z klepki, dużo jakości i umiejętnie regulowane tempo organizowania akcji – to wszystko widzieliśmy, owszem, ale wyłącznie w wykonaniu Legii. I tylko przez pierwsze czterdzieści pięć minut. Kulturalna Jagiellonia powinna swoich kibiców… grzecznie przeprosić. Co prawda wynik 2:3 ujmy im nie przynosi, natomiast już sam styl – jak najbardziej.
Przed pierwszym gwizdkiem, kiedy spojrzeliśmy na skład gości, wodziliśmy wzrokiem w tę i z powrotem, desperacko szukając w nim Ojamy. Zamiast niego znaleźliśmy Ł»yrę i Kucharczyka, co początkowo wydało się całkiem zabawne. Dwóch chimerycznych gości, którzy nigdy nie grają przeciętnie. Wóz albo przewóz. Albo ręce same składają się do oklasków, albo… No, właśnie. Dziś Ł»yro zagrał na procencie wręcz niezwykłym jak na siebie. Ostatni taki występ? Rok temu w lidze z Podbeskidziem, ewentualnie finał Pucharu Polski z Ruchem. Jeszcze za Skorży… Dwie asysty, z czego jedna przypadkowa – po wrzutce takiej sobie i odbiciu się piłki od Saganowskiego, zaś druga – przemyślana od A do Z, ozdobiona upokorzeniem Tosika, który w jednej akcji popełnił dwa wielbłądy.

Mecz życia Żyry, Cracovia demoluje Śląsk, a Widzew przegrywa nawet z Ruchem
Reklama

Nie sposób w pomeczowym podsumowaniu pominąć zdobywcy dwóch bramek. Radović już nie jest grubszym koleżką gwiazdora Ljuboi, tylko sam wziął na siebie ciężar bycia liderem ofensywy mistrza Polski. Efekt? W poprzednim sezonie pięć goli w 27 spotkaniach, teraz – po dziewięciu kolejkach – na listę strzelców wpisał się już SZEŚÄ† razy! Najpierw wzorowe wykończenie akcji, później sytuacyjna główka. Imponującą skutecznością przyćmił Quintanę, a także jego giermków: poirytowanego Gajosa i Plizgę. Ten ostatni strzelił drugiego gola z rzędu, zresztą kolejnego do szatni. Tym razem, po chaotycznej drugiej połowie starcia w Białymstoku, na niewiele jednak się to gospodarzom przydało. Wygrał po prostu lepszy. Lepszy, nie znaczy bardzo dobry.

Reklama

Za drugi mecz, chronologicznie pierwszy, wdzięczni jesteśmy przede wszystkim Rafałowi Gikiewiczowi. Z dwóch powodów. Po pierwsze dzięki niemu znów, po wielu żmudnych tygodniach przerwy, mogliśmy obejrzeć Wielkiego Mariana. Słowak wrócił do bramki i niemal z miejsca pokazał, że bramkarza tej klasy nie było w Polsce od czasów Jana Tomaszewskiego. Oglądając jego interwencje, przypominali nam się na zmianę Schmeichel, Barthez, Taffarel z najlepszych czasów, a gdzieś po głowie kołatały się też highlighty z Dino Zoffem w roli głównej. Do pełni szczęścia zabrakło tylko skorpiona Rene Higuity. Kelemen był po prostu bezbłędny – trzeba ze strachu przed pozwami być uczciwym.

Ale nie tylko za to czujemy wdzięczność do „Gikiego”. Gdyby nie on, niewykluczone, że czekałoby nas badanie przeciwnika przez 70 minut, następnie dwie akcje, może nawet gol i do domu. Rafał już na początku – niedawno nas przecież zapewniał, że obrońcy lubią, gdy odważnie wychodzi do przodu – postanowił zabawić się w Rybansky’ego i poćwiczyć siatkówkę przed polem karnym. I choć do Krzysztofa Ignaczaka tak wiele mu nie brakuje, to jednak sędzia Stefański musiał wyrzucić bramkarza Śląska na trybuny.

I zrobił się mecz…

Kilka sytuacji podbramkowych dostaliśmy niemal jak na zawołanie. Steblecki, Paixao, Hołota, Ntibazonkiza… Dziesięć celnych strzałów na połowę? Brzmi nieźle. Na prawdziwe strzelanie musieliśmy jednak poczekać do drugiej części. Wtedy w końcu odblokował się brutalnie nieskuteczny Saidi (a i tak z notą „7”!), spustoszenie w środku pola siał Budziński, inteligentnie grał Nowak, a Danielewicz po raz kolejny walczył o to, by piłkarze Ekstraklasy to jego wskazywali jako najbardziej niedocenianego piłkarza ligi w „Weszło z butami”. Dziwi nas – co piszemy nie po raz pierwszy – , że Zagłębie lekką ręką pozbyło się tak utalentowanego wychowanka, podczas gdy na jego pozycji grywali tacy parodyści jak Bilek i Jeż. To się nazywa polityka transferowa.

Cracovia za swój występ we Wrocławiu zasłużyła wyłącznie na pochwały, natomiast Śląsk… Nie, tam nie było ani jednego plusa. Padakę zagrali prawie wszyscy (może z wyjątkiem Kelemena, Hołoty i Mili). „Przodowali” za to głównie Grodzicki i Dudu Paraiba, za których sprawą wrocławscy kibice nie będą mogli już zaśpiewać „There’s only one Dalibor”. Powroty tej dwójki podczas akcji Cracovii powinny być pokazywane podczas zajęć dla młodych piłkarzy pod tytułem: „Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi”. Uczcie się, lenie, od Pawelca!

Tym bardziej, że – przy całym podziwie dla dzisiejszej gry Cracovii – oba zespoły zrównały się właśnie w tabeli punktami. Niepojęte, co?

I mecz numer trzy. Mecz przyjaźni – to hasło już samo w sobie brzmi przerażająco. Ale to, co długimi momentami prezentowali dziś piłkarze Widzewa i Ruchu, to była gruba przesada. Dno dna. Serio, moglibyśmy jednym tchem wymienić sto pięćdziesiąt ciekawszych rzeczy, na które można było poświęcić czas. Na trybunie prasowej ktoś z nudów wymyślił przyśpiewkę „Cały stadion ziewa z nami”, ale – jak tylko możemy się domyślać – ziewać musieli wszyscy w obrębie pięćdziesięciu kilometrów. Tak, to był ten typowy mecz przyjaźni, kiedy żadna z drużyn nie chce (nie potrafi?) zrobić sobie jakiejkolwiek krzywdy, a brakuje tylko, żeby wszyscy rzucili się sobie w ramiona. Faule? Moglibyśmy je policzyć na palcach. Strzały? Widzew bezradnie próbował, a Ruch w pierwszej połowie nie oddał ani jednego (!) celnego uderzenia. Czy ktoś w Chorzowie w ogóle wiedział, że między słupkami gospodarzy stoi młody, niedoświadczony Maciej Krakowiak, rozgrywający w Ekstraklasie dopiero swój szósty mecz? Przed przerwą chyba nie.

I ten sam Krakowiak podarował dziś chorzowianom trzy punkty. Dziesięć minut przed końcem meczu fatalnie wybił piłkę, wprost pod nogi Kwiatkowskiego, który popędził na bramkę i dał się wyciąć goniącemu go Lafrance’owi – rzut karny, czerwona kartka, gol Starzyńskiego. Pozamiatane.

W drugiej połowie oglądaliśmy już nieco ciekawsze widowisko, choć naprawdę trudno nazwać to widowiskiem. Tej przyjaźni, która przed przerwą była aż nadto widoczna, zaczęło brakować już między Marcinem Malinowskim i Michałem Buchalikiem, zawodnikami Ruchu. Obrońca podał piłkę nogą do bramkarza, ten ją zaczął łapać, wiadomo, rzut wolny pośredni, a obaj piłkarze rzucili się sobie do gardeł. No, w końcu coś ciekawego, w 50. minucie! Z tego, co działo się na boisku, z pewnością nie był zadowolony Radosław Mroczkowski – po godzinie gry wykorzystał już dwie zmiany (nieźle wprowadził się Batrović). Dziś było widać, że to on mierzy w pełną pulę, dlatego też zupełnie przetasował zespół. W obronie Augustyniak-Lafrance-de Amo, w ataku Melunović z Visnakovsem. Ktoś pamięta Widzew, to w ogóle w Ekstraklasie wyjątek, ustawiony 3-5-2? فodzianie więc atakowali albo przynajmniej starali się atakować, a Ruch czekał. I się doczekał, na prezent od Krakowiaka.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Niemcy

Polak trafił w drugim meczu z rzędu. Jego zespół się odrodził

redakcja
0
Polak trafił w drugim meczu z rzędu. Jego zespół się odrodził
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama