Już zdawało się, że po kilku kompromitacjach w eliminacjach do mundialu w Brazylii na mecze naszej kadry nie przyjdzie pies z kulawą nogą. Mylne wrażenie, bo choć cały naród po wpadkach się śmieje, drwi i nie daje nam szans na awans… zapomina, bo kadra gra tak rzadko, że kibice dostają amnezji. Dziś znów znajdą się setki wierzących (wystarczy przejrzeć Twittera), a raczej łudzących się, że matematyczne szanse na awans da się po końcowym gwizdku zamienić na te realne. My mamy jednak niezmienny punkt widzenia i świadomość, że dzisiejsze starcie z Czarnogórą to sequel filmu „Oszukać przeznaczenie”, czyli w skrócie: jak uciec spod gilotyny.
Naprawdę – sami nie wiemy jak można myśleć, że w przyszłym roku po plaży Copacabana będą walać się setki turystów z orzełkiem na piersi w oczekiwaniu na nasz występ na wielkiej scenie. Jedyna wielka scena o jaką zahaczy nasza kadra w ostatnich dwóch latach to nasz własny stadion narodowy i pewnie Wembley. Nie powiemy, że kompletnie nie stać nas na ogranie Czarnogóry jednak z kilku powodów. Rywal ma w swojej mentalności zakorzenione coś podobnego do naszej kadry – nieodpowiedzialność. To co mają wygrać, potrafią przegrać i to w absolutnie abstrakcyjnym, niewytłumaczalnym stylu. Jak choćby dostając baty u siebie z Ukrainą 0:4, co przewróciło sytuację w grupie do góry nogami, a nam dało osławione resztki szans na kwalifikację (mimo straty pięciu punktów do prowadzących Czarnogórców)…
Inna sprawa jednak, że fakty przemawiają mimo wszystko za gośćmi. Co udowodnialiśmy nawet wczoraj, podając statystykę naszej kadry w meczach ze wszystkimi bałkańskimi drużynami w nowym milenium ((KLIK))). A jak wiadomo – żadnego z meczów o punkty z nimi nie wygraliśmy… Przypadek? Cytując klasyka – nie sądzimy.
Sami nie wiemy, czego się zresztą po naszych spodziewać. Z Danią potrafili zagrać tak, że chciało się klaskać, ale nie przyzwyczailiśmy się do regularnych koncertów. Przykładowo – bohater tamtego meczu, Waldemar Sobota stracił już gaz, a jego imiennik – pan selekcjoner – oszalał z powołaniami i nietykalnemu Lewandowskiemu co chwila dokooptowywał kontuzjowanego zawodnika. Po Miliku i Sobiechu skończyło się na Brożku, który nie strzelił nawet w lidze bramki z gry, ale chwała Bogu – to akurat zdrowy chłop, dwie nogi. Po metodzie prób i błędów Fornalik trafił w odpowiednie kryterium i wziął gościa, którego w tunelu prowadzącym na boisko nie zatrzyma fizjoterapeuta. A tak na poważnie – wiadomo, że jak zwykle zagramy jednym napastnikiem. Wiadomo, że będzie to Robcio, wiadomo, że będzie grał aż do momentu, kiedy nie podniesie ręki, że już mu sie nie chce.
W tym samym czasie po drugiej stronie boiska będziemy widzieli Mirko Vucinicia – zawodnika, który klasą piłkarską, zwykłą jakością ustępuje piłkarzowi Dortmundu. Ale serce do gry ma takie, że w amoku dałby się poobdzierać ze skóry w Juventusie, a co dopiero mówić w reprezentacji. Zwłaszcza, że jego ekipa zbliża się do historycznego wyczynu, czyli pierwszej kwalifikacji i w historii na duży turniej. Niby jego partnerzy nie są w wybitnej formie, bo Stevan Jovetić nadal nie zadebiutował w Manchesterze City, ale spokojnie. U nas ostatnio robił różnicę gracz Śląska Wrocław (OK, już Brugii), więc u nich śmiało może ją zrobić niewykorzystywany rezerwowy MCFC.
Nie będzie to raczej piękny mecz, bo na fali ogromnej adrenaliny Czarnogórcy zagrają pewnie swój typowy futbol. Czyli zamiast lub w ramach dodatku do wygranej główki będą przy okazji w główkę tłuc naszych piłkarzy łokciami. Po to, żeby, żeby po raz ostatni wybić nam z niej nadzieje, że jesteśmy na dobrej drodze i o krok bliżej Brazylii. Ł»e wszystko przed nami, że WF może odkuć się i odkupić wszystkie swoje winy. Szkoda jednak, że całe te nadzieje, pragnienia i marzenia o Brazylii przypominają trupa podpiętego pod respirator.
Fot: FotoPyk
