Przed stadionem kolejki, o jakich nawet nie było mowy w czasach finansowego eldorado, za panowania Józefa Wojciechowskiego, kiedy Czarne Koszule biły się o czołowe lokaty w Ekstraklasie. Od tamtej pory minęło już kilka lat, przepełnionych najpierw rozczarowującymi wynikami grubo przepłaconych panów piłkarzy, a następnie krótką, lecz intensywną epoką spod znaku finansowego ekshibicjonizmu nagiego Ireneusza Króla. Tłoczno, gwarno. I wcale nie dlatego, że na Konwiktorską przyjechał godny zainteresowania rywal. To nie Legia i nie Lech, tylko Wisła. Na dodatek nie ta z Krakowa, lecz z Płocka, zresztą nie pierwsza, a rezerwy.
Czwartoligowe realia, piąty poziom rozgrywkowy. Naprawdę trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę całą otoczkę. Z jednej strony trochę nam tej Polonii szkoda, bo – było nie było – to klub zasłużony, a niekoniecznie z własnej winy musi rywalizować z takimi tuzami jak… No, pomińmy. Z drugiej jednak od razu włącza się lampka – halo, halo, a jak to było z tym awansem do Ekstraklasy w trybie nagłym, gdy tak sprytnie podkleili się (podklejono ich) pod twór z Grodziska? Czasem takie katharsis – chyba dobre określenie do tej konkretnej sytuacji – może być zalążkiem czegoś bardzo fajnego. Zostali ci najwytrwalsi, czyli już jest fajnie.
Dobra, wychodzą na rozgrzewkę. Brawa dla gospodarzy, co zrozumiałe. Te dla gości – kilka decybeli lżejsze, jakby bardziej nieśmiałe, ale są. Wiek fanów, którzy rozsiedli się na trybunie krytej (Kamienna zamknięta) – różnorodny. Najwięcej młodych i – jak by powiedzieli złośliwi – takiej kibicowskiej geriatrii. Gdy śpiewają „Za te 40 lat, za trzeciej ligi smak, na mistrza Polski przyszedł czas”, muszą mieć deja-vu. Przecież jeszcze trzynaście lat temu świętowali mistrzostwo… W sumie w środowy wieczór frekwencja prawie dobiła do trzech tysięcy.
Zanim zabrzmi pierwszy gwizdek, oklaski dla drużyny siedemnastolatków, brązowych medalistów z tegorocznych mistrzostw Polski juniorów. Po chwilę piłkarze Polonii – już ci dorośli – podchodzą pod trybunę, trzymając transparent z napisem: „Wszyscy do Raciąża”. To właśnie tam za kilka dni rozegrają kolejny mecz. W składzie Czarnych Koszul odkurzony Jacek Kosmalski, z opaską kapitana Maciej Biernacki – niedoszłe złote dziecko z Konwiktorskiej, do tego cała gromada innych wychowanków. Rodzinnie. Na ławce siedzi syn Igora Gołaszewskiego, a szansę dostał Marcin Kur, którego firma dorzuciła się kibicom do oprawy z zeszłego tygodnia.
Rywale? Seweryn Kiełpin, który kiedyś ze średnim powodzeniem próbował łapać w Polonii Bytom, a także Bartłomiej Grzelak. O, ten to akurat kilka „chujów usłyszał”, zwłaszcza jak schodził z boiska. „Wypierdalaj, wypierdalaj!”, w przeciwieństwie do sędziów, bo na nich to grzecznie. Zamiast poczciwego i tak popularnego „sędzia chuj”, gromkie: „złodzieje, złodzieje” czy pojedyncze „pan jest nieobiektywny”, „sędzia, cieciu!” lub „ile ci zatankowali, ty łajzo!”. Kultura co się zowie, po prostu kibicowski folklor.
Na placu gry charakterystyczna rąbanka, rześkie kick & rush, tyle że od czasu do czasu bez „rush”. Wślizg, wślizg, wślizg. Zdezorientowani Kosmalski i Grzelak w sumie przebiegli może z pół kilometra, raz na kwarans dramatycznie ruszając sprintem, na notę. Wisła piłkarsko trochę lepsza, lekko przeważa od pierwszej połowy. W drugiej wychodzi na prowadzenie po strzale z dystansu, który do siatki doleciał już jako rykoszet. Siedzący na loży honorowej Martins Ekwueme łapie się za głowę. W końcówce kilka szans dla Czarnych Koszul, w międzyczasie zaś niczym nieskrępowana taktyka – szyta na miarę siła razy gwałt.
Koniec, 0:1. Polonia w czwartej lidze przegrała po raz pierwszy.