Napisać, że Wisła zagrała w niedzielę swój najlepszy mecz w bieżącym sezonie, to nie napisać niczego, bo tak dobrego nie rozegrała i w całym poprzednim. Nawet w tym wygranym najwyżej – 3:0 z Koroną – nie było w jej grze tyle jakości, co wczoraj (zresztą, za rywala miała wtedy akurat ekipę, którą na wyjeździe ogrywał każdy, kto ubrał dwa buty, niekoniecznie piłkarskie).
Lech był fatalny. Mariusz Rumak jak z kałasznikowa strzelał zdaniami o sabotażystach, którzy nie powinni wyjść na boisko, a takie akcje jak ta Pawłowskiego, który próbował zaskoczyć Miśkiewicza strzałem na pustą, bez gwizdka sędziego, ale kopnął gdzieś daleko w maliny, tylko utwierdzały nas w tej poznańskiej beznadziei. Ale jednak w dużej mierze to Wisła zmusiła lechitów do tej bezradnej i bezładnej kopaniny. Pokazała, że nawet jeśli w całym sezonie będzie nierówna, nawet JEŚLI (nie przesądzamy) jej największe wczorajsze atuty za moment znikną nie wiadomo gdzie i dlaczego, nie wolno jej lekceważyć.
Było w jej postawie kilka elementów, które bardzo nam się spodobały. Takie, które cechują ten zespół już od pewnego czasu, przynajmniej od paru tygodni, ale i te, jakich oglądając każde kolejne spotkanie w Krakowie, nie widzieliśmy od wielu miesięcy.
Po pierwsze: Wisła bezbłędna w obronie.
W poprzednim sezonie para stoperów zmieniała się w Wiśle pierdyliard razy. Kulawik ciągle tłumaczył się kontuzjami albo słabszą formą jednego czy drugiego (albo jeszcze trzeciego) obrońcy, a potem znów stawiał na kogoś innego – jakby skład wybierał za niego Ryszard Rembiszewski w studiu lotto. Od początku tego sezonu w każdym meczu gra duet Głowacki – Jovanović i za każdym razem, za wyjątkiem meczu z Koroną, spisuje się wyśmienicie. „Głowa” jest w formie, w jakiej nie był od dawno. Wszystko widzi, wszędzie jest, przecina każdą piłkę, gra na wyprzedzenie (ciągle jest zdrowy!) i trzyma w ryzach całe towarzystwo. Jovanović na środku też prezentuje się o niebo lepiej niż wtedy, gdy grał jako skrajny obrońca.
Prześledźmy po kolei – w meczu z Lechem Wisła zagrała na zero, tylko raz, może dwa dopuszczając do niebezpiecznej sytuacji pod własną bramką (na przykład na samym początku, kiedy groźny strzał świetnie bronił Miśkiewicz). Ze Śląskiem i z Górnikiem również bramki nie straciła, a z Jagiellonią stało się to dopiero za sprawą duetu Chavez – Miśkiewicz. Głowacki z Jovanoviciem zagrali wtedy bezbłędnie.
Po drugie: praca, walka jeden za drugiego, wzajemna asekuracja.
Tego w Wiśle dawno nie było, a w meczu z Lechem – i owszem. Wszyscy biegali i każdy – za wyjątkiem skrzydłowych: Sarkiego i Małeckiego – robili to mądrze. Nawet Burliga, jak na własne ligowe standardy, zaliczył sporo mądrych przechwytów. Wiślacy sprawiali wczoraj wrażenie jakby było ich na boisku piętnastu, a Lechitów góra siedmiu. Nie było bezradnego szukania dobrze ustawionego partnera, rozkładania rąk i proszącego „komu mam podać?”. O dziwo, wszystko składało się w sensowną całość.
Po trzecie: przygotowanie fizyczne.
Wiślakom w żadnym momencie spotkania nie brakło pary, mimo że biegali – jak na polskie warunki – dużo i dynamicznie. Symboliczny był nawet doliczony czas meczu, w którym Wisła dalej próbowała i wydawało się, że może jeszcze coś strzelić. Swoją szansę miał Bunoza, chwilę wcześniej Brożek (on też wytrzymał już 90 minut) i obyło się bez tej paskudnej kalkulacji – mamy 2:0, możemy pospacerować.
Po czwarte: pomysł na akcje.
Gdyby zadać sobie pytanie: „co cechowało grę Wisły w ostatnich miesiącach?”, można by odpowiedzieć w sekundzie: ciągłe piłowanie tych samych „schematów”, które od wielkiego dzwonu kończyły się golem. Gra po obwodzie, jak w piłce ręcznej. Ze środka na lewe skrzydło, dośrodkowanie (udane lub częściej nieudane) w kierunku napastnika (którego zwykle w polu karnym nie było). Za chwilę ze środka na prawe – i znowu to samo. Tym razem wreszcie coś drgnęło i przekładało na groźne okazje. Chrapek, zamiast poszukać na skrzydle Sarkiego (według schematu), zobaczył wbiegającego środkiem Burligę (!) i zaraz mieliśmy rzut karny. Wcześniej podobnie na wolne pole wybiegł Chrapek – też było gorąco. I tak jeszcze parę razy.
Po piąte: napastnik polujący na piłki.
Ciężko w tej chwili przesądzać, że powrót Pawła Brożka będzie można uznać za udany, ale jedno jest pewne – Wisła wreszcie ma napastnika… a nie Boguskiego. Nareszcie ma kogoś, kto szuka piłek, kto nie myśli tylko o tym, żeby zagrać do tyłu (stojąc oczywiście tyłem do bramki), ale zawodnika, który wie, że czasem wypada popracować na granicy spalonego, który spogląda na Gargułę, oczekując od niego prostopadłych podań. Na razie jest przynajmniej intencja – czekamy jeszcze na wymierny efekt.
Oczywiście – ręce na kołdrę. Równie dobrze, drugiego tak udanego meczu Wisła może nie zagrać przez kolejne pół roku. Wciąż ma swoje słabe strony (na czele z Małeckim, który konsekwentnie udowadnia, że do piłki poza nogami potrzebna jest jeszcze głowa), ale to, co pokazała wczoraj wypada docenić.